wtorek, 1 czerwca 2021

Authority. Tom 2

 



Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Odczuwam wstyd i resztę poniższego tekstu będę musiał zgonić na chwilową niepoczytalność sprowadzoną przez pyłki, hormony i resztę tego wiosennego szajsu. Kilka miesięcy temu chwaliłem przecież pierwszy tom „Authority” i to, co Warren Ellis w nim nawyczyniał. Ubolewałem nad tym, jak stosunkowo przełomowa (jak na swoje czasy) opowieść została potem zarżnięta przez kontynuatorów z Millarem na czele. Przecież otwarcie nie lubię Millara! Przecież pamiętam, że „Authority” przez niego spadło z piedestału i sobie ten przysłowiowy głupi ryj rozwaliło, co boleśnie podkreślała specyfika twarzy kreślonych przez (niestety) genialnego Franka Quietly. Czemu więc, czytając, bawiłem się tak dobrze?

Jak mówi stosunkowo hermetyczne, ludowe porzekadło – Nie drażnij byka, bo róg w dupsku poczujesz. Authority, czyli ekipa potężnych trykociarzy z misją, nadepnęło już na wiele odcisków. Uznali się za jedynych zdolnych zaprowadzić na świecie ład i porzucili naiwne przepychanki z ekscentrycznymi superzłolami na rzecz aktywności o większym potencjale. Mieszali się w politykę międzynarodową, gnoili dyktatorów, w poprzednim tomie nawet zabili fekalnego boga. Tym razem też spandeksowa przeszłość przypomni o sobie, wpychając ich w konflikt z szalonym naukowcem pomarszczonym jak gnijące awokado. Starcie z armią stworzonych przez wariata superdebili będzie jednak tylko wstępem. Za rogiem, jak to zwykle bywa, czai się poważniejsze zagrożenie – intryga mająca na celu wyeliminowanie problematycznej Drużyny A i zastąpienie ich rządowymi pionkami, o dziwo nawet bardziej problematycznymi (w zależności od punktu widzenia).

 


Nie zaprzeczam, że Millar zjebał. Albo zupełnie nie zrozumiał tych okruchów refleksji skrytych w robocie Warrena Ellisa, albo kompletnie je olał, skupiając się za to na powierzchownym ekstremum. W jego oczach, jak przypuszczam, „Authority” było klawe, bo było brutalne, krawędziowe i kontrowersyjne. Goście nie pierdolili się w tańcu i potężnym butem zadeptywali wszelkie sprzeciwy. Krytyka superbohaterskiej sztampy? Komentarz społeczny i polityczny? Kto by się tym przejmował! Millar sztampę bezwstydnie eksploatuje, przeginając w sposób totalnie bezmyślny. Fakt, motyw zasuszonego profesorka i jego licznych pomagierów wyśmiewa się z pierwszoligowych bohaterów Marvela, ale robi to kpiarsko, prymitywnie. Subtelności za grosz, nawet w porównaniu raczej śmiało galopującym po fabularnych flakach Warrenem Ellisem.

O dziwo Millar nie jest w tym wszystkim najgorszy. Umorusane szambem pazury obnażył tu, pośród kilku innych scenarzystów, Tom Peyer, który wspomnianą przesadę uznał chyba za wyzwanie, wziął ekipę figurantów wykreowanych przez Millara i napisał paradę ordynarnej okropności, którą można streścić słowami „Myśleliście, że Authority przegina? Patrzcie na to!”. Ja rozumiem, że nie mamy tych ludzi lubić, ale ich karykaturalna antypatyczność całkowicie uniemożliwia traktowanie tego wątku poważnie. To zaskakujące, ale po wszystkim właśnie Millar wjeżdża w narrację jak rycerz na białym koniu i robi porządek z tą bandą wykolejeńców. Obserwowanie, jak obrywają z nawiązką za swoje ekscesy, rasizm, homofobię i nadużycia jest tak satysfakcjonujące, że mimowolnie się uśmiechnąłem.

 



Ten niepowstrzymany, perwersyjny zaciesz pyska towarzyszył mi zresztą przez większość tej okropnej lektury i nie potrafię go sobie, przynajmniej do końca, logicznie wytłumaczyć. Każda cecha tego komiksu, ten bezczelny i bezrefleksyjny bieg po krawędzi, nie powinny mi się w żadnym stopniu podobać. Odnalazłem jednak jakąś kuriozalną radość w odmętach ordynarnej głupoty, radość prawdopodobnie osiągalną jedynie dla mało krytycznych miłośników nieustannie eskalującej sieczki. Właśnie to, że nie mogłem drugiego tomu wziąć na poważnie, umożliwiło mi zdystansowanie się i docenienie konceptu, który może wcale nie istnieć. Konceptu (przypadkiem?) stopniowo wzbierających przegięć. Jeśli umiarkowanie obiektywna wypowiedź jest w recenzji w ogóle możliwa, wciąż uważam drugi tom „Authority” za dzieło dużo gorsze od poprzednika. Coś, co odradzałbym czytelnikom o wypracowanym guście. Ja bawiłem się świetnie i troszeczkę mnie to przeraża.

Ale, ale, przecież na ołówkach śmiga tu (między innymi) Frank Quietly! To jego drobiazgowe, rozmyślnie brzydackie dziubdzianie doskonale pasuje do fabularnej groteski, a z kompozycją zawartości kadrów i ich architekturą radzi sobie równie doskonale, jeśli nie lepiej, co pionierujący w niektórych rozwiązaniach Brian Hitch z tomu poprzedniego. Jak zwykle u szkockiego artysty, mordy są paskudne, luźne płaszczyzny graniczą z naćkanymi szczegółami, a dynamika zapiera dech w piersiach. W sumie reszta sporego grona artystów z tego tomu też nie zawaliła roboty, z drobnymi wyjątkami (no nie lubię Dustina Nguyena, dla mnie to mniej bezczelny Humberto Ramos). Poza mistrzem Quietlym najbardziej zachwycił mnie Arthur Adams, gość o którego ekstremalnie bogatym portfolio często zapominam, gość jeszcze bardziej cierpliwy w podejściu do kreślenia malutkich elementów, które są bez wyjątku otoczone wyrazistymi konturami i łączą się w naprawdę niebanalnie złożone sceny. Nie pasują mi u niego tylko te cukierkowe tęczówki, cała reszta to sztos rzucający miodem w oczy.

 



Jeżeli więc nie macie gustu, potraficie olać ostateczne zarżnięcie względnie przemyślanych elementów historii i kręci was posoka lejąca się po stronach gęsto i często bez wyraźnego powodu, bierzcie i czytajcie, nie oglądając się na innych. Mark Millar to chyba najczęściej krytykowany przeze mnie autor, ale w drugim tomie „Authority” wszystko, co robi z niego zapatrzonego w siebie, bezkrytycznego buca, pomogło stworzyć klimat narastającej karykaturalności. Coś tak absurdalnego, że aż zrobiło się zabawne. Ludziom minimalnie świadomym, wybrednym i choćby minimalnie wrażliwym odradzam czytanie, pooglądajcie sobie obrazki, paskudna brutalność przynajmniej nie urazi Was głupotą i (uwaga, największe niedopowiedzenie w całej historii mojego pisania) mało wyszukanymi żartami.


Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: