wtorek, 28 lutego 2023

Skorpion. tom 1. Marini/Desberg

 


Ilekroć biorę do ręki komiks płaszcza i szpady, uzmysławiam sobie, jak wielkie braki mam w kinie tego gatunku. Kinie dziś kompletnie zapomnianym i zepchniętym gdzieś na absolutny margines filmoznawczy. A przecież konwencja ta to sam miód, samo gęste. Udowadniają to takie komiksy jak wyjebane w kosmos „Płaszcz i Szpony”, czy nawet zwykłe czytadła jak właśnie „Skorpion”. Łykam to wszystko jak młody pelikan. 

 



Umówmy się, o Marinim można sądzić, co się chce, ale jego rysunki idealnie pasują do konwencji. Przyjrzyjmy się im jednak bliżej, bo moje oczy podpowiadają mi ciekawe tropy co do tego, gdzie Włoch szukał inspiracji dla swojej krechy. Czuć tu bowiem zarówno wpływy animacji Disneya jak i stylu wybitnego mangaki (czasem określanego jako najbardziej europejskiego z Japońskich twórców) Katsuhiro Otomo. Być może to drugie nie jest oczywiste przy „Skorpionie”, ale uwydatnia się w innej jego serii, mianowicie w „Cyganie”. Może się ten jego styl podobać lub nie, ale nie można zaprzeczyć, że facet ma power w łapie.


Jaki by ten „Skorpion” nie był od strony fabularnej, za którą odpowiedzialny jest belgijski scenarzysta Desberg, to już dla samych rysunków warto po ten album sięgnąć. Historia jednak jest dość zajmująca, a bohater nieźle nakreślony. Skorpion to prawdziwy badass. Jego starą spalono na stosie, a podejrzewa się, że jego starym był sam Szatan. Gość żyje ze sprzedawania bogatym ludziom świętych relikwii zdobywanych podczas awanturniczych rajdów w stylu Indiany Jonesa. Przez znajomości w świecie arystokracji bohater ma nie lada koneksje, dzięki którym dociera do coraz wyżej postawionych oficjeli. A jak go nie wpuszczają, to włazi przez okno. Jest przez to awanturnikiem z krwi i kości, kochanym dodatkowo przez wszelkie cycate i pięknookie (jak to u Mariniego) niewiasty. 

 



Sama fabuła eksploruje motyw szukania ojca głównego bohatera, którym przecież ostatecznie nie może być Diabeł. Bohater zaczyna się przez to plątać w sprawy wewnętrzne Watykanu. Jest tu oczywiście charakterystyczna dla frankofonów lewacka poetyka, ukazująca kościół jako organizację skorumpowaną, niemal mafijną. Nie jest to jednak tak mocny obraz deprawacji jak w przypadku „Borgii” Jodorowskyego i Manary. Opowieść, prócz tego, skupia się bowiem głównie na machaniu szpadą, skakaniu jak jelonek po dachach pięknie odtworzonego Rzymu i na kolejnych podbojach seksualnych głównego bohatera. 

 



Lubię frankofońskie czytadła i nic na to nie poradzę. Dla mnie to komiks skrojony idealnie, mimo iż nie aspiruje do bycia czymkolwiek ponad niezobowiązującą rozrywką. Lubię też krechę Mariniego i co mi zrobicie? Nic mi nie zrobicie. Może to i kicz, ale w tym przypadku kupuję warsztat Włocha z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czyta się to też całkowicie bezboleśnie. Być może nic w głowie mądrego po tym nie zostaje, to tylko awanturnicza pulpa, ale ja akurat dziś nie chce od komiksu nic innego.

poniedziałek, 27 lutego 2023

Fungae. Wawszczyk/Leśniak.



Nie ładnie się tak recenzentowi przyznawać, ale nie załapałem się ani na hype na „Jeża Jerzego”, ani nie czytałem „Pana Żarówki”. Sięgałem więc po „Fungae” jako świeżak, nie przygnieciony legendarnością obu twórców – Jeż Leśniaka jest wszak postacią kultową w polskim komiksie, a Wawszczyk, autor „Żarówki”, jest pierwszym Polakiem opublikowanym przez Fantagraphics. Czy to dobrze to, czy źle (mi trochę wstyd), to teraz zupełnie nieważne. Niewiedza nie przeszkadza mi bowiem wcale w docenieniu ich najnowszego dzieła. 

 


 


Komiks ten to niezbyt skomplikowana opowieść, ale gdzieś pod nią kryje się bardzo trafna metafora ludzkiej egzystencji. Ojciec, matka i syn przedzierają się przez tajemniczą dżunglę. Brną przez nią powoli, ale sukcesywnie, świadomi śmiercionośnego ryzyka związanego z każdym postojem. Przyświeca im idea – trzeba iść, żeby żyć. Łudzą się, że gdzieś tam na końcu coś jest, jednak wędrówka wydaje się nieskończona, mozolna i trudna, bez perspektywy wypatrzenia jakiegoś celu na horyzoncie. 

 


 

Wojciech Wawszczyk w tym komiksie dał od siebie pomysł – scenariusz najpewniej złożony głównie z opisów, gdyż dialogów znajdziemy tu całkiem niewiele. Mimo iż idea, którą chciał przekazać, jest jasna i dotyczy bezsensu naszej egzystencji, to jest to dość prosta historia, bez szczególnie mocno zarysowanej warstwy psychologicznej. Prawdziwym championem na ringu jest natomiast rysownik Tomasz Lew Leśniak, który jawi się jako gość z niesamowitym warsztatem. To nie jest nawet poziom zachodni, to jest po prostu absolutne mistrzostwo w sztuce komiksowej. Postacie to czystej wody cartoon. Bardzo istotny dla warsztatu rysownika są jego doświadczenia z animacją. Plansze w dużej mierze naśladują sekwencje filmowe, storybordy. Czuć dużo imitacji ruchu, postacie w kadrach są w dynamicznych pozach, jakby zaraz miały wyskoczyć z kart komiksu. Wielkie wrażenie robią również plansze rozrysowane na dwie strony. Dużo tu także gry kolorami, więc dżungla, mimo mroku, osiąga w różnych porach dnia odmienne barwy. Sporo tu też ohydztw, cielesności i brudu. 

 


 

„Fungae” nie pozostawia złudzeń, to smutna opowieść. Trudno mówić tu o pięknie, ale brud Leśniakowych rysunków coś innego niż underground. Całość została narysowana z pietyzmem i głębokim zrozumieniem tego, jakie możliwości daje autorowi jego warsztat. Warsztat prawdopodobnie wykorzystany do maksimum. Może dla Wawszczyka to prosta historia, ale nie zdziwiłbym się, gdyby było to opus magnum Leśniaka. Więcej tak rysowanych polskich komiksów Wam i sobie życzę.

 

sobota, 25 lutego 2023

Siostry Dietlove. Vojtech Masek.

 

 


Słyszeliście, że Trier zrobił nowy sezon „Królestwa”? Jaram się tym pomysłem jak pojebany. Stare „Królestwo” to jeden z moich ulubionych starszych seriali i chętnie przeniosę się w mury tego przerażającego szpitala. Zanim jednak zdążyłem sięgnąć po nowy projekt Triera, dostałem do rąk „Siostry Dietlove”. Komiks, który na wielu poziomach podobny jest do genialnego serialu Larsa. Nie chodzi tylko o miejsce części akcji, czyli szpital, a bardziej o to, że dostaliśmy okultystyczny kryminał na podobnym poziomie. Nie ma co tu Wam walić spoilerów, napiszę jedynie iż autor wyszedł z tego gatunku obronną ręką i „Siostry...” czyta się bardzo dobrze. Intryga jest cwanie skonstruowana, postacie ciekawe, a sama forma nietuzinkowa, wymykająca się typowej stylistyce używanej przy tego typu projektach.

Z samymi grafikami jest jednak jak to zazwyczaj – jednemu się spodobają drugiemu nie. Osobiście mijam się ze stylem Vojtecha Maseka. Komiks jest, owszem, cały namalowany, ale nie liczcie tu na coś na miarę Dave'a Mckean'a. Nie chcę wylewać dziecka z kąpielą, bo na pewno autor poświęcił temu więcej czasu, niż ta gra była warta, ale dla mnie graficznie wygląda to jak prace zdolnego licealisty na plastykę. Zupełnie inną sprawą jest jednak język komiksu, z którym Masek radzi sobie bardzo dobrze. Dzięki temu album czyta się wyjątkowo dobrze.

Zawsze chętnie sięgam po komiksy z Czeskiego rynku, jeśli Centrala coś podrzuci. Gdy otworzyłem pakę z „Siostrami Dietlovymi” byłem miło zaskoczony. Duży format, bardzo gruby papier, efektowna twarda okłada. Komiks przeleżał jednak na kupce wstydu dłużej, niż bym chciał, w końcu go jednak, jak widzicie, wciągnąłem. Spodziewałem się dzieła stricte artystycznego, tymczasem dostałem opowieść gatunkową. Na wielu poziomach, nawet graficznym (na który marudzę) to dobra robota, ale niczego mi niniejszy komiks nie urwał. Fabularnie jednak to więcej niż dobra pozycja i powinni po nią sięgnąć wszyscy miłośnicy takich filmów jak „Medium” Koprowicza, czy przygód Constantine’a. To spokojnie mogłaby być jakaś Czeska, przewrotna przygoda naczelnego Maga DC.

piątek, 24 lutego 2023

Z importu #4. „Johnny Cash. I see a darness”.

  


 

Zacznijmy od tytułu. Wziął się on od piosenki z repertuaru Bonniego Prince'a Billy'ego, którą wykonywał również sam Cash. Czemu jest ona tak znamienna dla człowieka w czerni, że autor komiksu wskazuje właśnie na nią? Ano łączy się w niej wszystko, co ważne w twórczości Casha. Jest w niej złamany człowiek, głęboka empatia, wiara w bliźniego, ale też smutek i pewien mrok ludzkiej duszy wystawionej na dłoni przez Bonniego zwierzającego się w tekście przyjacielowi. Cash doskonale rozumiał ten tekst i wykonując go, poczuł się jak ryba w wodzie. Nasz bohater to w gruncie rzeczy anty-idol ze względu na to, że był do bólu ludzki, żył naznaczony wszelkimi przywarami naszego gatunku. O takim człowieku jest to komiks. Słabym, grzesznym ale też dzięki temu prawdziwym. 


 


„Cash. I see a darness” autorstwa Reinharda Kleista to bardzo prosta powieść graficzna, która, nie siląc się na szczególną erudycyjność, opowiada o życiowych kolejach losu słynnego muzyka. Cel obrany przez Niemca był jasny – zaproponować czytelnikom biografię słynnego pieśniarza country. Na tym poziomie autor wychodzi obronną ręką, bo komiks zaoferował mi znacznie więcej niż oscarowy film „Walk the Line”. Powieść graficzna Kleista to nie love story, to portret muzyka targanego problemami osobistymi, z którymi nie może sobie poradzić. Na kartach tej opowieści obserwujemy Casha od wczesnego dzieciństwa, by przeżyć z nim jego upadek i uzależnienie od amfetaminy, dać się zabrać na koncert w więzieniu Falsom, a w końcu dotrzeć do momentu, gdy muzyk wzniósł się ostatni raz na swoje wyżyny wraz z pomocą legendarnego producenta muzycznego Ricka Rubina (produkował między innymi Beastie Boys, Danziga i Slayera). Nie jest to jednak szczególnie drobiazgowa opowieść. Skupia się bardziej na punktach zwrotnych kariery Casha niż na drobnych szczegółach. Prócz niego żadna postać w tym komiksie nie została dostatecznie dobrze nakreślona. Niewiele więc dowiemy się o ludziach otaczających Johnny'ego, co oczywiście ujmuje całej opowieści głębi. O samym Cashu dowiadujemy się jednak dostatecznie dużo, by uznać ten komiks za udany.

 


 

Prócz gadających głów, charakterystycznych dla formatu biograficznej powieści graficznej, znajdziemy tu nie lada perełki pod postacią miniatur ilustrujących impresyjnie wybrane utwory z repertuaru Casha. Kleist w tych momentach jawi się w końcu jako zdolny komiksiarz, a nie tylko biograf. Przy okazji, mimo specyfiki medium, jest tu obecna masa muzyki. Sama kreska skłania się ogólnie ku realizmowi z domieszką cartoonu, czyli znów dostajemy coś mocno zakorzenionego w nurcie powieści graficznej. To w gruncie rzeczy wspaniałe, że moje ulubione medium pozwala na to, by realizować takie projekty z każdego miejsca na świecie. 

 


 

Autor „I see a darkness” nie opowiedział jednak całej historii życia pieśniarza. Skupił się na wątku popularności Casha wśród szarych, często skrzywdzonych przez los ludzi. Jak twierdził sam muzyk, ubierał się na czarno, by podkreślić w ten sposób powagę sytuacji w jakiej znajdują się zwykli ludzie na co dzień. Czerń jest tu więc symboliczna i nieprzypadkowo komiks jest pozbawiony kolorów a metafora zawarta w tytule udała się tym samym nieźle. To nie jest jednak arcydzieło. To solidna rzemieślnicza robota, której – co czuć – podjął się pasjonat. Pasjonat zarówno komiksowy jak i miłośnik muzyki Casha. Rzecz warta przeczytania.

Mój egzemplarz tego albumu wydany przez oficynę Self Made Hero został bardzo ładnie zaprojektowany. Mimo iż to tylko miękka okładka ze skrzydełkami, to książkę zrobiono z dużą dbałością o szczegóły. Na końcu dołączono również galerię rysunków – pin-upów Kleista, skupiających się oczywiście na postaci Casha.

niedziela, 19 lutego 2023

Zawirowania. Tillie Walden

 


 

Zacznę od końca. Od posłowia, które mnie zirytowało, bardziej niż to przystoi. Bardziej niż ma to sens i bardziej niż chciałabym się przyznać. Bo to właściwie miłe, prawdziwe, otwarte na czytelnika ostatnie słowa. Ale? Otwieram kącik „szczerego zastrzeżenia”. Tilly informuje, że właściwie nie wie o czym jest ten komiks, i że – parafrazując – to nie lekcja angielskiego w szkole, żeby mówić, co autor miał na myśli. Nie znoszę takich zasłon dymnych. Rozumiem, że można się przestraszyć, kiedy staje się w obliczu dzieła, którego się nie planowało, które pojawiło się przypadkiem, wychynęło z nieoczekiwanego miejsca w nas samych. Ale warto też chyba wierzyć w czytelnika? Że to zobaczy.

 




„Zawirowania” są komiksem wspomnieniowym okresu dorastania dziewczynki a później dziewczyny, która trenowała łyżwiarstwo figurowe, sport którego immanentną częścią jest specyficzny styl: cekiny, lakier do włosów, makijaż i krótkie spódniczki, celem pełne gracji i lekkości show, a którego trenowanie łączy się z wyrzeczeniami, ciężką pracą, stresem... To nie jest opowieść o łyżwiarstwie.

Po części jest to historia specyficznego doświadczenia, które bez trudu zrozumie ktoś, kto przez lata trenował sport, w którym nie był dość wybitny, by odnieść sukces ani dość zły, by bez żalu go porzucić. Przekleństwo przeciętnego sportowca. Jednak powiedzieć, że jest to tematem? Też nie.

Tilly jest lesbijką dorastającą w otoczeniu o ugruntowanych przekonaniach, co do tego co jest a nie jest właściwe. Może homofobicznym, a może jedynie nierozumiejącym inności, nieufnym, przestraszonym. I tak, zgadza się, to też nie jest tematem.




Te i inne jeszcze elementy są jedynie składowymi wspomnień, przez które czytelnik przepływa. Trochę jakby „Zawirowania” były odpowiednikiem literackiego „strumienia świadomości”. I to akurat bardzo ciekawe, wydaje się trudne do osiągnięcia w komiksie, który wymaga tyle pracy i skupienia na każdym kadrze; chronić się od pokusy poprawiania i nadawania sensu rzeczom, ludziom i zjawiskom - rysując. Jakbym miała do czynienia z jednoczesnym pisaniem i rysowaniem intuicyjnym.



Samo „rysowanie”, kreska znaczy, jest tu okrąglutka, mangowa. W ogóle mi to nie przeszkadza, ale też nie zachwyca. I nie uważam tego za wadę, to po prostu dobry rysunek. Z ładnymi przestrzeniami i pustką gdy trzeba oddać samotność, ogrom lodowiska, chłód poranka i sugestywnym zbliżeniem, gdy trzeba zbudować frustrację, niepewność i wolę walki.  Spoko, ja tak nie umiem.


Co więc myślę? Myślę, że to po pierwsze dużo ciekawsze formalnie dzieło, niż widać na pierwszy rzut oka. Myślę, że ładne. Myślę, że warte przeczytania. Co prawda nie gra na moich strunach, ale z pewnością zagra piękne melodie na innych.



Autorka: Dominika Senczyszyn

niedziela, 12 lutego 2023

Zdarzenie 1908. Jacek Świdzińśki.

 


  „Bo są rzeczy, które się całkiem, do końca, nie mogą zdarzyć. Są za wielkie, ażeby się zmieścić w zdarzeniu, i za wspaniałe. Próbują one tylko się zdarzyć, próbują gruntu rzeczywistości, czy je uniesie” - taki oto tekst pochodzący z „Sanatorium pod klepsydrą” przyszedł mi do głowy, gdy po raz kolejny zetknąłem się ze Zdarzeniem 1908 Jacka Świdzińskiego. Ten niezwykle zabawny komiks, który w 2014 roku zdobył nagrodę literacką im. Henryka Sienkiewicza, zawiera w sobie bogactwo odniesień, kwalifikujących go do stania się częścią kanonu najwybitniejszych polskich opowieści rysunkowych w historii. Kultura Gniewu przypomina nam tą historię, która w obecnej dobie nabiera dodatkowych znaczeń i skojarzeń.


Drugie wydanie nie różni się od pierwszego. Twarda okładka stylizowana jest na zastępczą, jaką niegdyś – a może i jeszcze do tej pory – bibliotekarze obkładali stare książki, które się rozpadały. Ten zabieg jest znaczący. Czujemy, że oto jesteśmy w posiadaniu tajemniczego przedmiotu, na którym ostał się kurz historii. Poza tym wygląda to po prostu fajnie.


Opowieść zaczyna się od krótkiego prologu, przedstawiającego profetyczną wizję po grzybach. Następnie mamy rozdział pierwszy pt. „Tajszet”. Jest rok 1908, w składzie pociągu, najpewniej transsyberyjskiej kolei, poznajmy głównych bohaterów, których losy wkrótce się skrzyżują. Są nimi takie postacie historyczne jak mroczny i jednocześnie mocarny Rasputin, Aleksandra Romanowa z synem, czy Feliks Dzierżyński, pełniący w komiksie rolę fajtłapowatego klauna (swoisty Jar Jar Binks z Gwiezdnych Wojen). W dalszym toku narracji czytelnik pozna jeszcze więcej osób, często legendarnych, czasem zapomnianych, które żyły kiedyś naprawdę, lub wyłącznie na kartach książek. Nie zawsze jest oczywiste z kim mamy do czynienia, dlatego nie będę Wam psuł zabawy rozszyfrowywania poszczególnych personaliów.


Bohaterowie wędrują w głąb Syberii w poszukiwaniu mającego tam zachodzić tajemniczego zjawiska. Po drodze czeka ich mnóstwo niebezpiecznych przygód, choć owe niebezpieczeństwo często okazuje się wyimaginowane, lub zupełnie absurdalne. Ostatecznie, od wizji morderczych chińczyków, większe zagrożenie stanowią całkiem realni sybirscy zesłańcy – mesjaniści polscy, których usta nieustannie pienią się od cytatów z Mickiewicz i Słowackiego. Świdziński buduje tutaj awanturniczy komiks drogi, w którym czytelnik ma możliwość obserwowania ewoluujących relacji naszych protagonistów w sytuacjach krytycznych.


Mimo silnego osadzenia w konkretnym momencie przeszłości i użycia „prawdziwych” postaci, nie można powiedzieć, aby Świdziński zrobił komiks historyczny. Nie jest to też rodzaj wariacji na temat tego, co mogłoby być. Wybór takiej a nie innej narracji służy autorowi do wyrażenia bardziej ogólnej - pozbawionej jakiegoś konkretnego wymiaru politycznego - refleksji dotyczącej kruchości czasu i umiejscowionej w nim nieuchwytności zdarzeń. Jak to się dzieje, że jedne zdarzenia mocno odciskają swe piętno w Historii, a inne, nie mniej znamienne, przepadają w niepamięci. Zdaje się, że wg autora, to absurdalna przypadkowość jest głównym czynnikiem sprawczym naszej ziemskiej egzystencji.


Trudno omawiać pracę Świdzińskiego w oderwaniu od jej warstwy graficznej. Artysta ten jest moim zdaniem najlepszym „prymitywistą” wśród innych polskich autorów, którzy posługują się podobnie oszczędną estetyką w swoich komiksach. Duża część warstwy znaczeniowej jest więc zawarta w tych skąpo rzucanych na papier kreskach. Rekonstrukcja przeszłości – zdaje się mówić twórca „A niech cię, Tesla!” - może być wyłącznie względna i umowna, podobnie jak zaproponowane rysunki.


Nie bagatelizuję wymiaru komicznego rysunków Świdzińskiego, jednakże w ich prostej powierzchowności ukryta jest pewna głębia. Charakterystyczne są pauzy, momenty „zawiechy”, kiedy to oglądamy szereg kadrów – niczym na rozciągniętej taśmie filmowej - w których bohaterowie stoją bez słowa uchwyceni w tym samym planie. Efekt często stosowany przez „prymitywistów” komiksu. (Tutaj wdzięczny jestem autowi, że miast posługiwać się techniką powielania, z namaszczeniem godnym buddysty odtwarza w sposób niemal identyczny każdy rysunek na nowo). Te puste plamy, poza tym że są groteskowe, świadczą o pewnej blokadzie komunikacyjnej. Umowność karykaturalnie skreślonych fizjonomii w sposób jednoznaczny determinuje ich charakter. Bohaterowie są zatem jak figury szachowe poruszające się po niemal zupełnie pustym białym polu. Cała ukryta w nich warstwa emocjonalne musi być wydedukowana przez czytelnika.


Mimo minimalistycznej kreski, udaje się autorowi zbudować sceny niemal epickie, jak na przykład w jednej z ostatnich sekwencji, która wprost kipi porywającą akcją. Oczywiście, poprzez na w pół abstrakcyjną ikonografię, zespoloną z absurdalnymi rozwiązaniami fabularnymi, ton patosu zostaje zagłuszony przez humor. Mimo to właśnie w końcówce komiksu wybrzmiewa idea, która obecnie budzi w nas tyle żywych emocji. Chodzi o pomysł odkrycia nowego alternatywnego źródła energii, które zbawi od biedy nasz biedny glob. Koncept ten, nieobcy geniuszom, wszelkiej maści władczym filantropom z różnych momentów naszej historii – a równocześnie tak aktualny dzisiaj - kryje w sobie niebezpieczeństwa charakterystyczne dla wszelkich eksperymentów natury globalnej, które mają uszczęśliwić całą ludzkość. Jakie to niebezpieczeństwa? No, myślę że dość już tych spoilerów.


Komiks Świdzińskiego czyta się szybko, co mogłoby stanowić jego jedyną wadę. Zaproponowany koncept formalny nie wybrzmiałby jednak w pełni gdybyśmy mieli „dymki” bardziej obfite w tekst. Dla osób znających inne prace autora, nie ma w tym względzie żadnej niespodzianki, trudno bowiem o bardziej konsekwentny i spójny dorobek artystyczny niż u niego. Swego czasu przeglądałem „Przekrój” wyłącznie w poszukiwaniu paru plansz Świdzińskiego, których dowcip – podobnie jak u Janka Kozy – zawsze „trafia w punkt”. Jest nieco zgryźliwy, prześmiewczy, ale zawsze poparty dogłębną obserwacją polskiego społeczeństwa oraz wytrwałym badaniem naszych „kompleksów narodowych”. Jeśli więc nie załapaliście się na „Zdarzenie 1908” w pierwszym wydaniu z roku 2014, to obecna publikacja jest dobra okazją do nadrobienia zaległości. Być może należy się śpieszyć, wszak zdarzenia podlegają rozkładowi i znikają, pozostawiwszy po sobie wykoślawiony ślad w pamięci.
 
Autor: Jakub Gryzowski

 

czwartek, 9 lutego 2023

Armada. Tom 4. Morvan/Buchet

 


Piszę czwarty raz o „Armadzie”. Podchodziłem do niej trochę nieufnie, ale ostatecznie polubiłem tę serię. Nie będę jednak owijał w bawełnę. To frankofońskie czytadło ze wszelkimi przywarami pozycji z tej szufladki. Potrafi jednak, jak to dobre czytadło, sprawić odbiorcy radość, więc chętnie do niego wracam.


Frankofońskie czytadła charakteryzują się pewnymi cechami. Często są to lewicujące komiksy, a w przypadku „Armady”, stojącej najbliżej kultowego „Valeriana”, już w ogóle nie można było tego uniknąć. Na kartach tego komiksu tłoczą się bowiem różne rasy i problemy społeczno-polityczne, jakie mnożą się w tytułowej Armadzie, ruchomym mieście-państwie przemierzającym galaktykę. Narosłe w nim problemy są proste jak drut i rozwiązywanie ich ma być pretekstem do błahych przemyśleń na tym tle. To nie jest jednak ułomność tej serii. Pewna prostota pozwala autorom przemycić uniwersalne wartości, które mogą budować empatię i świadomość społeczno-polityczną młodych odbiorców z kosmopolitycznych miast, jakimi w dzisiejszych dziwnych czasach stają się nawet pipidówy. Są tu zawarte bowiem same dobre wzorce. We wcześniejszych tomach ubolewałem nad drobną golizną, bo inaczej można byłoby dać ten komiks młodym czytelnikom. W tym tomie cycków nie ma niemal wcale. Są za to dołożone tematy ekologiczne, co się bardzo twórcom chwali.


Warto również zaznaczyć, że grafika – mimo iż rzemieślnicza – jest całkiem udana. Szczególnie we fragmentach napakowanych akcją autorowi rysunków udaje się sięgnąć poziomu ilustracyjnego dzieła z wyższej półki. Jedyne, co mi tu nie bangla, to nieco oczojebne kolory, ale i tak jest dużo lepiej niż w odpowiednikach tego typu komiksów z USA.


Ogólnie „Armada” jednak, przy całej mojej sympatii dla tej serii, to taki „Valerian” dla ubogich. Wielkich filozoficznych treści tu nie znajdziecie, choć komiks ten może być wstępem dla jakiejś mądrzejszej rozkminy. Nie wylewałbym więc dziecka z kąpielą. To dobry tytuł, acz moim zdaniem lepiej zadziała dla młodszych czytelników. Stare cyniczne dziady mogą nieco się wynudzić.

Abe Sapien. Tom 3. W odmętach i inne opowieści

 


Egmont brnie w wydawanie uniwersum Mignoli. Jakie by te komiksy nie były, to trzeba mieć szacunek dla tego wydawcy za konsekwencję. Ja chcę mieć to wszystko na półce, nawet jeśli trafiają się słabsze pozycje. Jak na razie jednak wszystkie trzymają jakiś poziom i są dobrą lekturą. Choć być może Abe Sapien w najnowszej osłonie nie zostanie zapamiętany jako dzieło wybitne (z jednym małym wyjątkiem, ale o tym później), jego dostępność mnie cieszy.


Trzeci tom Abe'a Sapiena odchodzi od prezentowania przygód rybo-człowieka w trakcie apokalipsy, która nastąpiła w późnych tomach Hellboya” i BBPO”. Leci jak przecinak chronologicznie przez zeszyty traktujące o terenowej pracy, jaką ten bohater wykonywał dla Biura, często ostatecznie w pojedynkę. Dostajemy więc coś innego niż postapokaliptyczne opowieści nawiązujące do McCarthyego. Dużo tu Lovecrafta, dużo mitów i okultyzmu. W większości czyta się to całkiem dobrze, ale odczuwa się też pewną wtórność wobec opowieści o BBPO i Hellboyu. Są to też zazwyczaj historyjki krótkie, przez co nie pozwalają rozwinąć relacji między bohaterami czy zaprezentować bardziej złożonych fabuł.


Ogólnie jest więc nieźle, z jednym wyjątkiem. Mianowicie jest tu rzecz wybitna, fragment zilustrowany przez genialnego grafika Santiago Caruso. To historia traktująca o Gustavie Stroblu, dziewiętnastowiecznym okultyście i Nekromancie, która została zilustrowana tak, że klękajcie narody. Caruso znam i cenię jako ilustratora i o ile się nie mylę to pierwszy komiks jego autorstwa, jaki widziałem na oczy. Zostałem nim całkowicie zmieciony z planszy. Jego wizje sabatów czarownic i piekła stawiają go wcale niedaleko od Goi czy inszego Breugla. I zaprawdę powiadam Wam dzieciaki: musicie mieć ten album właśnie dla tego komiksu. Zauroczony tym materiałem plansza po planszy wrzucałem go w relacje na instagramie, a one tak się podobały, że lajki sypały się zewsząd. To jest moim zdaniem, obok Mignoli i Guya Davisa, najlepszy ilustrator z Mignolaverse. I nawet z tym nie dillujcie.


Nawet jeśli tom 3 Abe'a Sapiena” jest przeciętną lekturą, to jako miłośnicy Hellboya i marginesów musicie go mieć. Historia Strobla natomiast sprawia, że to album zawierający dzieło prawdziwego mistrza, na które patrzy się zachłannie i chce się więcej. Ktoś wie, jakie komiksy popełnił jeszcze Santiago Caruso? Chce je wszystkie! Natychmiast!


Tunele. Rutu Modan

 


Modan od pierwszego albumu, jaki wpadł w ręce polskich czytelników („Rany Wylotowe”) bierze inspiracje z warstwy graficznej Tintina. Dopiero teraz jednak odważyła się zrobić opowieść quasi-przygodową, garściami czerpiącą również z klasycznych, niemalże 100-letnich, acz wciąż świeżych fabuł o dzielnym młodym dziennikarzu. „Tunele” to bowiem historia o archeologach chcących odkopać Arkę Przymierza, na której trop, przed laty wpadł ojciec jednej z bohaterek. To również rzecz przesiąknięta humorem, komedia sytuacyjna godna samego Herge, ojca legendarnego Tintina.


To ciekawy komiks, bo moim zdaniem, gdyby nie zrobiła go kobieta i Żydówka, mógłby być uznany za – podobnie do wczesnych tomów Tintina – rasistowski. Co prawda przedstawieni tu Żydzi nie są do szpiku kości złymi postaciami, ale są jednak karykaturalni i groteskowi. Modan również nie ma litości dla przywar swojego narodu i faktu, że nie dogadują się ani sami ze sobą, ani z wrogami, którzy również stają się bohaterami tej opowieści. Pod pozorami historii komediowej dostajemy więc nieco karykaturalne studium współczesnego narodu żydowskiego, opętanego przez własne mity. Młodzi ortodoksyjni Żydzi występujący w tej opowieści plotą cały czas jakieś bzdury, a starsi, mądrzy archeologowie są krótkowzroczni i pełni zawiści. Najmniej karykaturalnymi bohaterami są młoda archeolożka i jej syn, którzy faktycznie wzbudzają sympatię.


Od strony rysunku powieść graficzna Modan to, jak wspomniałem, Tintin na pełnej kurwie. Pisząc o poprzednim jej komiksie oddałem jej co cesarskie, stwierdzając, że to już jej styl, ale tym razem od porównań nie ucieknie. Jej tak zwane ligne claire” jest jednak wynikiem specyficznego systemu pracy. Modan obrabia bowiem na komputerze zdjęcia postaci, w ten sposób tworząc coś, co przypomina prace Herge. Mimo iż brzmi to jak karkołomny zabieg, efekt jest bardzo udany i wpisuje się świetnie we współczesne trendy w grafice komiksowej. Sam Tintin jest zresztą obecnie bardzo modny wśród rysowników i nie ona jedyna nawiązuje do tego arcydzieła. Niemniej to chyba ona robi to najlepiej i jest faktycznie – co udowania „Tunelami” – godną spadkobierczynią Herge.


Modan mogłaby robić filmy albo wystawiać swoje opowieści w teatrze. Wybrała jednak – z korzyścią dla mojego ulubionego medium – komiks jako formę wypowiedzi. To super sprawa, że dzięki Kulturze Gniewu możemy zerknąć na twórczość artystki z tak egzotycznego kraju jak Izrael. I dobrze, że to świeże, pełne ikry, ciekawe komiksiory, a nie jakieś ponure kloce.