wtorek, 28 lutego 2023

Skorpion. tom 1. Marini/Desberg

 


Ilekroć biorę do ręki komiks płaszcza i szpady, uzmysławiam sobie, jak wielkie braki mam w kinie tego gatunku. Kinie dziś kompletnie zapomnianym i zepchniętym gdzieś na absolutny margines filmoznawczy. A przecież konwencja ta to sam miód, samo gęste. Udowadniają to takie komiksy jak wyjebane w kosmos „Płaszcz i Szpony”, czy nawet zwykłe czytadła jak właśnie „Skorpion”. Łykam to wszystko jak młody pelikan. 

 



Umówmy się, o Marinim można sądzić, co się chce, ale jego rysunki idealnie pasują do konwencji. Przyjrzyjmy się im jednak bliżej, bo moje oczy podpowiadają mi ciekawe tropy co do tego, gdzie Włoch szukał inspiracji dla swojej krechy. Czuć tu bowiem zarówno wpływy animacji Disneya jak i stylu wybitnego mangaki (czasem określanego jako najbardziej europejskiego z Japońskich twórców) Katsuhiro Otomo. Być może to drugie nie jest oczywiste przy „Skorpionie”, ale uwydatnia się w innej jego serii, mianowicie w „Cyganie”. Może się ten jego styl podobać lub nie, ale nie można zaprzeczyć, że facet ma power w łapie.


Jaki by ten „Skorpion” nie był od strony fabularnej, za którą odpowiedzialny jest belgijski scenarzysta Desberg, to już dla samych rysunków warto po ten album sięgnąć. Historia jednak jest dość zajmująca, a bohater nieźle nakreślony. Skorpion to prawdziwy badass. Jego starą spalono na stosie, a podejrzewa się, że jego starym był sam Szatan. Gość żyje ze sprzedawania bogatym ludziom świętych relikwii zdobywanych podczas awanturniczych rajdów w stylu Indiany Jonesa. Przez znajomości w świecie arystokracji bohater ma nie lada koneksje, dzięki którym dociera do coraz wyżej postawionych oficjeli. A jak go nie wpuszczają, to włazi przez okno. Jest przez to awanturnikiem z krwi i kości, kochanym dodatkowo przez wszelkie cycate i pięknookie (jak to u Mariniego) niewiasty. 

 



Sama fabuła eksploruje motyw szukania ojca głównego bohatera, którym przecież ostatecznie nie może być Diabeł. Bohater zaczyna się przez to plątać w sprawy wewnętrzne Watykanu. Jest tu oczywiście charakterystyczna dla frankofonów lewacka poetyka, ukazująca kościół jako organizację skorumpowaną, niemal mafijną. Nie jest to jednak tak mocny obraz deprawacji jak w przypadku „Borgii” Jodorowskyego i Manary. Opowieść, prócz tego, skupia się bowiem głównie na machaniu szpadą, skakaniu jak jelonek po dachach pięknie odtworzonego Rzymu i na kolejnych podbojach seksualnych głównego bohatera. 

 



Lubię frankofońskie czytadła i nic na to nie poradzę. Dla mnie to komiks skrojony idealnie, mimo iż nie aspiruje do bycia czymkolwiek ponad niezobowiązującą rozrywką. Lubię też krechę Mariniego i co mi zrobicie? Nic mi nie zrobicie. Może to i kicz, ale w tym przypadku kupuję warsztat Włocha z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czyta się to też całkowicie bezboleśnie. Być może nic w głowie mądrego po tym nie zostaje, to tylko awanturnicza pulpa, ale ja akurat dziś nie chce od komiksu nic innego.

Brak komentarzy: