piątek, 3 marca 2023

Z importu #5 Nick Cave - Mercy on me. Reinhard Kleist.

 



Z importu #5 Drugi – po biografii Johnny'ego Casha – komiks Reinharda Kleista w mojej kolekcji. Powieść graficzna skupiająca się na słynnym dla mojego pokolenia australijskim bardzie: Nicku Cave’ie. Rzecz zaskakująca, zarówno dla fana twórczości Nicka, jak i dla kogoś, kto zna poprzednią biograficzno-muzyczną opowieść Kleista.

Zaskakująca, bo w opowieści o Cashu Kleist postawił na prostotę. Opowiedział historię życia słynnego countrowca, poruszając się po linii prostej na wektorze, na którym były zaznaczone punkty zwrotne w karierze muzyka. „Nick Cave: Mercy on me” jest zgoła inaczej snutym scenariuszem. Kleist zaczyna od dość drobiazgowo przełożonych pierwszych lat w dorobku Nicka, by potem odjechać zupełnie i skupić się na samej idei storytelingu, opowieści ubranej w formę piosenki, w której ożywają bohaterowie songów Cave'a. Niemiec filozofuje sobie na ten temat i pogrywa dość odważnie. Rzecz na tym poziomie ma więcej wspólnego z Alanem Moorem czy Gaimanem i z rozważaniami o samym akcie opowiadania bliskimi, powiedzmy, niektórym wątkom „Promethei”. Jest to cudowne studium, wchodzące głęboko w struktury opowieści snutych przez mroczny, australijski odpowiednika Elvisa, którym jest Cave. Lepiej niż w biografii Casha napisane zostały też postacie poboczne. Nie są jakoś szczególnie pogłębione, ale Mick Harvey i Blixa odgrywają tu jakąś większą rolę i czuć, że Kleist najzwyczajniej nauczył się, jak postępować z takimi bohaterami.

Zaskoczeniem będzie też warstwa graficzna. Kleist ewoluował. Wyrobił się i ma najzwyczajniej jeszcze większy power w łapie, niż miał tworząc biografię Casha. Niesamowita dynamika i świetnie studium postaci muzyków rockowych czyni z tego komiksu prawdziwą wizualną ucztę, a przecież to tylko czarno-biała powieść graficzna, która nie sili się na szczególnie dokładne rysunki. Kleist po prostu doprowadził swój warsztat plastyczny do poziomu mistrzowskiego, ciśnie te obrazki od niechcenia i bardzo dobrze rozgrywa całą warstwę plastyczną.

Komiks ten to też rzecz o tyle zaskakująca dla miłośnika Australijczyka, że to najlepszy dokument o Nicku Cave’ie, z jakim się spotkałem. Portretuje go nie tyle jako człowieka, a jako artystę, kreatora – kogoś, kto w świecie swoich piosenek jest ekwiwalentem bóstwa. Nie bójmy się tego określenia: Boga wszechmogącego, który może zesłać burzę nad Tupelo albo wysłać swojego bohatera na krzesło elektryczne. Sam Cave podkreśla, że Bóg istnieje dla niego tylko w jego piosenkach. Co jednak, gdy uświadomi sobie, że to właśnie on jest tym Bogiem?

Inna sprawa, że Cave, już postmodernista pełną gębą, jest osobą bardziej skomplikowaną niż Cash. Łączy ich wiele, ale Cave według Kleista bardziej żyje w iluzji, w bańce wykreowanej w swojej wyobraźni. Rzecz stworzona była – o ile się nie mylę – jeszcze przed serią tragedii życiowych, jakie spotkały Nicka (mam na myśli tragiczne śmierci jego dwóch synów). Jestem w sumie ciekaw, jaki wydźwięk dziś miałby ten komiks, co powiedziałby Cave na temat Boga, który niczym starotestamentowe, mściwe bóstwo upomniał się o jego uwagę, doświadczając go w tak okrutny sposób.

Warto też dodać, że w biografii Casha przedstawienie treści piosenek było formą przerywnika. Tu opowieści snute przez Cave'a są integralną częścią historii, ważniejszą może niż wydarzenia dziejące się w realnym świecie, które odchodzą niejako na bok.

Podsumowując – „Mercy on me” to rzecz znakomita, niebanalna i zdecydowanie warta wydania w naszym kraju, czego Wam i sobie życzę.

Brak komentarzy: