piątek, 13 sierpnia 2021

Deadpool. Najemnika śmierć nie tyka. Young/Hepburn/Klein

 


 Chwiejne jest to moje podejście do komiksu superbohaterskiego. Potencjału tego gatunku bronić będę zawsze, nawet jeśli nauczyłem się dostrzegać dominujące w nim, durne sztampy, tanie zagrywki korporacyjnych tłumoków rządzących kształtem uniwersów i ich lęk przed przesunięciem choćby najmniejszego kamyczka na podwórku popularnych postaci. Przyjąłem sobie jednak, że preferuję te „ambitniejsze” (nienawidzę tego słowa), bardziej przyziemne tytuły, a tu niespodziewajka! Z całego Marvel Fresh najbardziej do tej pory podoba mi się Deadpool.

Oryginalności Marvelowi odmówić nie można. Teraz już wiem na pewno, że „Fresh” według nich oznacza wywalenie w piździec rozwoju wewnętrznego i niuansów na rzecz powrotu do klasycznego status quo. Nonkonformizm, takie brnięcie w przeciwność ogólnie uznanego znaczenia słów trzeba uszanować!



W przypadku Deadpoola taki fikołek wiąże się z usunięciem sobie z baniaka pamięci o heroiźmie, nie bez przyczyny zresztą, i z powrotem do najemniczego stylu życia. Biorąc sobie za sekretarkę Negasonic Teenage Warhead Wade przyjmuje więc różne zlecenia. Zabija tłumy emerytów zombie w wydaniu voodoo, spędza lata (również miodowe) w dziwnoświecie i wyręcza Avengers w walce z obrzydliwym hafcicielem światów. Jest przy tym ponownie nieznośny, brutalny, skuteczny, zbyt często praktycznie nagi i praktycznie bezrefleksyjny, poza jednym depresyjnym epizodem w stylu raczej humorystycznym.

Właściwie tylko z tym ostatnim mam problem – jakiekolwiek żarty z depresji średnio mnie bawią, bom ciul bez dystansu i traktuję sprawę osobiście. Z drugiej strony przyznam, że nawet ten smutno-śmieszny Deadpool pod piórem Skottiego Younga daje radę. Elementy czysto porąbane są za to wręcz kapitalne. Czułem się, jakbym miał do czynienia z wybuchową mieszanką „Nienawidzę Baśniowa” i krawędziowego komiksu trykociarskiego z lat 90., takiego wypełnionego czarnym i szarym humorem. Scenarzysta nie robi na razie z rozgadanym kretynem nic nowego, ale w znanym nam już schemacie czuje się na tyle dobrze, że nawet celowo żenujące żarty trafiają. Glut mi z nosa parsknięciem nie uleciał, ale uśmiechnąłem się kilka razy, a w tym medium to dla mnie szczyt reakcji na humor.




Punktują też występy gościnne. Autor potrafi śmiać się z takich koksów jak Thor, Tony Stark, a nawet Steve Rogers, okazując im jednocześnie szacunek. Wszyscy zachowują się tak, jak moglibyśmy się spodziewać i reagują wiarygodnie na to, co regularnie odwala Wade. Nastoletnia pomagierka i pracownica jest niestety jedynie kalką kreacji z wielkiego ekranu i choć jest to lekkie rozczarowanko, to jej interakcje i innymi postaciami trzymają poziom. Trudno mi nie mieć nadziei na to, że Deadpool znowu z czasem okaże to swoje spragnione akceptacji wnętrze, ale na to przyjdzie nam chyba poczekać. Na razie jest zabawnie i efekciarsko i to wystarczy.

Wariacką stylistykę tego albumu najlepiej ujął Scott Hepburn. By nie brzmieć jak podstarzały druch harcerski starający się przypodobać młodzieży rzadko używam słowa „klawy”, ale takie właśnie są rysunki w tym albumie. Ilustrujący pierwszą połowę Nic Klein też zdecydowanie wbił z buta w klimat, doskonale kreśląc bebechy w dynamicznych sekwencjach, ale dopiero odejście od resztek realizmu sprawiło, że zagrały wszystkie nuty. Hepburn pozawala sobie na ekspresywną karykaturalność, która dobrze działa na płynność narracji wizualnej. Zwłaszcza gdy na kadrach dzieje się tak dużo, a te wypełnione są wnętrznościami i promieniami z dupy, ale głównie bardzo wymowną mimiką. Do jakości drugiej połowy dołożył sporego pustaka kolorysta Ian Herring, bo Nic Klein nakładając barwy na swoje własne szkice poleciał (miejscami tylko) w nudną zachowawczość.

 




Sprawa jest prosta – jeśli lubicie Deadpoola, „Najemnika śmierć nie tyka” powinno się Wam spodobać. Ja miałem Wade'a już powyżej uszu, a zaskoczyłem się pozytywnie, co w przypadku Marvel Fresh jest jak do tej pory pozytywnym ewenementem. W zespole z dwójką rysowniczych zdolniachów, nawet jeśli jeden trochę cyka się iść na całość, Skottie Young wrócił do korzeni bez wyciągania spod ziemi smrodu stęchlizny. Nic nowego, stary banał, kloaczny humor i tanie nawiązania do popkultury – danie z okropnych składników podane, o dziwo, w strawnej formie.

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: