wtorek, 2 lipca 2024

Batman. Failsafe. Chip Zdarsky.

  


Możesz sobie być laureatem kilku nagród Eisnera i Harveya, ale jak potężne korpo każe ci zepsuć Batmana, to pytasz tylko „jak bardzo?”. Na szczęście odpowiedź tym razem chyba brzmiała „tak troszkę”, bo Gacek w wykonaniu Chipa Zdarsky’ego, choć jakościowo odległy od jego najlepszych komiksów, nadal może jakąś tam radochę potencjalnemu odbiorcy sprawić. Ja spodziewałem się jednak czegoś zupełnie innego.

Okoliczności fabularne powinny być znane każdemu, kto choćby trochę śledzi obecnie wydawane w Polsce komiksy z tej serii. Bruce Wayne jest biedny, jak na swoje standardy oczywiście, więc wciąż pewnie może pucować się mydłem z płatkami złota. Nightwing działa samodzielnie, a w roli Robina trwają jednocześnie Damian oraz Tim, na którego DC Comics wciąż nie ma żadnego pomysłu. Najważniejsze jednak, że Alfred odszedł z tego padołu i jego brak nieustannie powoduje kolejne dramaty. Przez niedopełnienie kamerdynerskich obowiązków (to nie żart) budzi się bowiem najgroźniejszy do tej pory przeciwnik Batmana: maszyna idealna, której główną misją jest uczynienie problemu Nietoperza zmartwieniem całego świata.

Weźcie sobie pierwszego z brzegu miłośnika Gacława i zadajcie mu pytanie: „co powinno się zadziać w nowych przygodach Mrocznego Rycerza?”. Trochę zgaduję, ale sporo z nas chyba tęskni za ulicznym mścicielstwem, za przyziemnymi historiami o najlepszym detektywie, za trafnym dłubaniem w psychice strachu. Opinie mogą być różne, jednak niewielu fanów (mam nadzieję) udzieliłoby odpowiedzi w stylu „no ja to ogólnie chciałbym znowu cofnąć cały rozwój tej postaci i popatrzeć, jak w atmosferze skrajnej przesady i trykociarskiego absurdu Batman i cała Liga Sprawiedliwości napieprzają się z zabójczym robotem”. Poza wątkami pobocznymi dokładnie taką opowieść tu niestety dostajemy.

Właśnie dodatkowe historie, powiązane mocno z trzonem narracji, podkreślają znacząco braki w „Failsafe”. Pierwsza z perspektywy Catwoman opowiada nam o tłumie bękarcich potomków Pingwina i ich sporze o… kwestię spoilerową. Druga natomiast to kapitalne pogłębienie wprowadzonego wcześniej przez Granta Morrisona retconu, według którego Batman z Zur-En-Arrh to nie kolorowo odziany fan Gacka z innej planety, a rezerwowa część psychiki samego Wayne’a, stworzona na wypadek srogiego kryzysu. Zdarsky oczywiście zgapia tutaj od innych, ale robi to doskonale i mocniejsze skupienie na tych motywach mogłoby dać nam naprawdę kapitalną historie.

Zamiast tego „Failsafe” to „tylko” świetny akcyjniak zbudowany na podbitej do piątej potęgi konwencji Batmana jako geniusza przygotowanego na każdą możliwą sytuację poza taką, w której właśnie to przygotowanie podkłada mu samemu nogę. Przewracając się, zanim sobie ten głupi ryj rozwali, Gacek zapomina jednocześnie o większości dojrzałych wniosków z wcześniejszych zeszytów i znowu bawi się w samotnika, co to swoją rodzinę określa mianem żołnierzy. Ta chwilowa pomroczność mu co prawda przechodzi i to w bardzo epickim stylu, ale cofanie rozwoju postaci w celu natychmiastowego powtórzenia go w ramach własnego scenariusza dla efektu to tani chwyt. Tak samo zresztą jak bawienie się w kolejny raz w odgrzewanie kotletów zarówno ze starszych komiksów jak „Tower of Babel”, jak i całkiem niedawno poruszonych zagrywek z wrabianiem bohaterów w morderstwo i z całym Gotham przejętym przez faszystowską dyktaturę kolejnego złola. To naparzanka z Ligą i Bat-rodziną w rolach głównych, do faktycznie solowego komiksu o Nietoperzu sporo tu brakuje.
Możecie w sumie kojarzyć głośny w internecie motyw z Batmanem przeżywającym upadek z orbity dzięki potędze umysłu i jeszcze potężniejszym gaciom. Tak, to z tego komiksu. To szczyt peleryniarskiej przesady w ramach tego albumu, ale ogólnie klimat fabuły jest podobny.

Jak już jednak wspomniałem, da się z tej lektury wyciągnąć jakąś perwersyjną przyjemność, to jak jazda na rakietowej deskorolce, w akompaniamencie wybuchów, przez pięknie skomponowane ruiny szans na ambitniejszą historię. Ogromna w tym zasługa Jorge’a Jiméneza. Odpowiedzialny za ilustrowanie głównego wątku artysta powinien być od dawna graficznym faworytem miłośników nowoczesnego superbohaterstwa. Ja sam preferuję w tym gatunku dalej posuniętą stylizację (albo mocno konturowaną szczegółowość jak u Ryana Ottleya), ale pod względem dynamiki większość rysowników powinna prosić Jiméneza o pozwolenie na czyszczenie mu butów. Ten komiks porywa nieustannym ruchem, zachowując jednocześnie całkowitą czytelność. Kreśląca fragmenty z Catwoman Belén Ortega też zresztą nie zawodzi. Absolutnym sztosiwem za to jest wątek trzeci, ten o kolorowym alter-ego Gacka, w którym Leonardo Romero (z pomocą jak zawsze perfekcyjnych kolorów od Jordie Bellaire) zaserwował nam przepiękną wycieczkę w czasy klasycznej superbohaterszczyzny.

Jakby Zdarsky skupił się na tej ostatniej historii właśnie, to moglibyśmy dostać najlepszego Batmana od lat. Już teraz przecież „Failsafe” opowiada o tym, że Gacław jest sam dla siebie największym zagrożeniem. Wystarczyło pogrzebać mocniej w tym aspekcie psychiki gryzonia, kazać mu zmierzyć się z konsekwencjami własnej paranoi i nieufności w momencie, w którym zaczął już zostawiać te cechy za sobą. Może dorzucić jakiegoś nowego maniaka na ulice Gotham przy okazji. Zamiast tego dynamika postaci przełączona została na wsteczny bieg, a my dostaliśmy nawalankę z nieciekawym złobotem. Jestem nawet w stanie sądzić, że Zdarsky z premedytacją przejechał się tu na charakterystycznych dla Batmana założeniach złodupnego absurdu, ale jeśli tak było, to mnie ten żart średnio śmieszy. W porównaniu do średniackiej masówki od DC Comics to wciąż dobra rozrywka, marnowanie talentu takich autorów powinno być jednak karalne. Obwiniam włodarzy, bo inaczej byłoby mi przykro.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Brak komentarzy: