piątek, 7 czerwca 2024

Nightwing. Tom 2. Tom Taylor.

  


Wkurzają mnie tacy ludzie jak Chip Zdarsky, Mark Waid, Al Ewing, czy Tom Taylor właśnie. Wydawcy komiksowi na naszym rynku, jeszcze z pewnymi wyjątkami na szczęście, w miarę ostrożnie dobierają pozycje do katalogów, więc o kompletny szajs stosunkowo trudno. Celem poszerzania recenzenckiego clout trzeba jednak czasem na coś ponarzekać i bezpiecznym wyborem jest wtedy superbohaterszczyzna, bo sprzedaje się nawet przy kiepskiej jakości. Przy pierwszym tomie „Nightwinga” od Taylora niestety nie miałem okazji zabłysnąć, w ramach swojego gatunku był to komiks prawie perfekcyjny. Pozostała jedynie nadzieja, że kontynuacja (co często się zdarza) kompletnie pogrzebie nabudowany wcześniej potencjał.

„Bitwa o serce Blüdhaven” wiele tłumaczy już samym tytułem. Pora na kulminację napięć narastających od dłuższego czasu w gothamowej wersji New Jersey. Poziom irytacji Blockbustera, obecnego bossa na dzielni i wcale nie podróby Kingpina, sięga nisko zawieszonego sufitu. W odpowiedzi na Nightwinga coraz mocniej wtykającego idealny nos w coraz większą ilość nieswoich (dyskusyjnie) spraw, odziany w biały gajer, przypakowany zakolak wyciąga z pękających w szwach rękawów najmocniejsze karty. Starcie jest nieuniknione, herosi kontra złole, lud kontra skorumpowana władza, nadzieja i braterstwo przeciwko bezczelności kryminalnej zgnilizny, która toczy miasto. W tym całym chaosie łatwo zapomnieć o grasującym w zaułkach złodzieju serc. Spójrzmy na tytuł. Przypadek? Ni chu… nie.

„Bwahahaha!” – zaśmiałem się triumfalnie. Druga część „Nightwinga” faktycznie jest gorsza od kapitalnego „Skoku w światło”! Skoro więc wreszcie mam ku temu okazję, tę bardzo znaczącą dla was pisemną opinię rozpocznę od labiedzenia. No i dokładnie w tym momencie, pracując intensywnie nad niniejszym tekstem, mój mózg się zawiesił. Musiałem serio ponownie złapać za komiks, by przypomnieć sobie, co mi się właściwie w nim nie podobało, więc ogólnie chyba dramatu nie ma. Największym problemem są tradycyjnie coraz bardziej odczuwalne macki wydawnictwa zaciskające się na względnie kameralnej fabule i wyżymające z niej esencję kalesoniarskiego kiczu. Coraz wyraźniejsze wydłużanie zasięgu Dicka (innuendo absolutely intended) w kierunku szerszych realiów świata DC potrzebne jest temu komiksowi jak Maluchowi chromowane dwudziestocalowe felgi. Seria traci przez to odrobinę tak bardzo miłego naszym sercom skupienia na ulicznym mścicielstwie i generalnie, w porównaniu do pierwszego tomu, decentralizują się w związku z tym wszystkie warstwy komiksu. O tym jednak trochę później.

Muszę tutaj wspomnieć o pozytywnych zaskoczeniach, o elementach, które teoretycznie powinny mnie odrzucić. Nie przeszkadzał mi udział innych superbohaterów, ich obecność była absolutnie logiczna. Trafił się też rozdział z totalnie simpującym Dicka Graysona Nite-Mitem, czyli podobnym do Bat-Mite’a i Pana Mxyzptlk, wszechmocnym, psotnym impem z piątego wymiaru. W odróżnieniu od swoich totalnie wnerwiających ziomków, ten niskorosły omnipotent okazuje się jednak całkiem równym gościem, a historia z jego udziałem ostatecznie jest urocza i pasuje do vibe’u reszty fabuły. Ta atmosfera pozostaje zresztą najmocniejszą stroną runu Toma Taylora, to pełna akcji pigułka rozgrzewającej serduszko pozytywności, która wyrażona jest głównie poprzez świetnie napisane postaci i doskonałe interakcje między nimi, wciąż prawdopodobnie jedne z najlepszych w spandeksowym nurcie. Chemia między Nightwingiem i Batgirl konsekwentnie buduje jeden z najbardziej naturalnych związków w historii DC Comics, a szacunek Dicka wobec spuścizny pozostawionej przez Alfreda i jego trzeźwa interpretacja doświadczeń wyciągniętych z lat spędzonych pod peleryną Batmana tworzą z tej postaci, niby zależnej od bardziej ikonicznych bohaterów, człowieka o własnym, złożonym charakterze. Trudno by mi było tu znaleźć powód, by Nightwinga nie lubić, gdzie aktualnie wydawane komiksy o Supermanie czy Gacku potrafią dawać mi ich na pęczki. Tak jak Blüdhaven jest tym, czym Gotham bywa, gdy ma akurat przerwę od bycia przesadnie mroczną karykaturą, tak Dick jest tu Batmanem w wersji 2.0.

W tych superlatywach powinienem jeszcze znaleźć miejsce na wtrącony już nieco po fakcie mini-akapit o potencjalnie najbardziej zaburzającym akrobatyczną równowagę potknięciu Taylora. W realiach Bat-rodziny chyba najtrudniejszą sztuką jest wprowadzenie nowego, interesującego złoczyńcy. To, co udało się tu na wstępie w przypadku Heartlessa, skończyło się względnym rozczarowaniem. Zakończenie tego wątku robi średnie wrażenie, trąca zmarnowanym potencjałem, a sam złol wychodzi na bootlegowego Husha.

Wspominałem jednak o decentralizacji, bo trudno nie odnieść wrażenia, że narracja nie płynie tu tak płynnie jak w części pierwszej. Częściowo może i to wina przerywników w fabule, ale chyba głównym powodem jest niedosyt ilustracji Bruno Redondo. Oczywiście dalej jest on tu głównym rysownikiem, lista nazwisk odpowiedzialnych za warstwę graficzną w porównaniu ze „Skokiem w światło“ jest jednak ponad dwukrotnie dłuższa. Bardzo często zastanawiam się, jak duży wpływ na sekwencyjność kadrów ma w danym komiksie scenarzysta i tu momenty perfekcji są chyba zasługą doskonałego rezonansu między instrukcjami Taylora i talentem Redondo. Nic wam co prawda oczu nie wypali, najwięcej zmian na ołówku odbywa się na sam koniec, Adriano Lucas wciąż dostarcza kapitalne kolory, a fragmenty kreślone przez Daniele Di Nicuolo czy Javiera Fernandeza wyróżniają się na plus. Ja jednak jestem zadeklarowanym miłośnikiem wizualnej spójności i trudno mi odżałować każdą, nawet najdrobniejszą, przerwę od Redondo i jego perfekcyjnie prowadzącej uwagę czytelnika, gładko konturowanej roboty. No i nie ma już bajerów w stylu tego jednego ujęcia rozciągniętego na cały zeszyt z poprzedniego tomu, ale kilka mniej szpanerskich fikołków w kadrowaniu nadal uświadczymy. Może i dobrze, nie ma co odcinać kuponów od takich popisów.

No to se ponarzekałem! Po zasługującym na prawie pełnoprawną dyszkę „Skoku w światło” dostałem kontynuację, która (trzymając się cyferkowej konwencji) ląduje gdzieś w okolicach ósemki na szynach. Jak na trykociarstwo to i tak wciąż górna półka. Mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać ironicznego charakteru pierwszego akapitu, naprawdę cieszę się, wciąż trafiając na tak porządne komiksy w Marvelu i DC. Tytuły nasączone przez autorów słodkim, serduchowym sosem i dowody na istnienie śladowej chociaż miłości do gatunku w kręgach twórców. Na stronach „Bitwy o serce Blüdhaven” Nightwing może i gubi trochę drogę, ale nadal odwala fikołki w dobrym kierunku, w spektakularnym stylu i z czarującym uśmiechem wymalowanym na absurdalnie atrakcyjnym ryju. Pewne ogniska peleryniarskiej zarazy zaczynają niestety budzić mój niepokój względem kontynuacji. Zobaczymy, jak długo Tom Taylor będzie w stanie się bronić przed morzem bullshitu otaczającym jego małe królestwo. Trzymam kciuki!

 

Autor: Rafał Piernikowski  

Brak komentarzy: