środa, 25 stycznia 2012

Muzyczne podsumowania 2011 roku - gościnny występ na łamach Glissando

W tym roku o muzyczne podsumowanie poprosił mnie Magazyn o muzyce współczesnej Glissando. Bardzo mi miło. Tekst znajdziecie tutaj klik. Warto zajrzeć do działu "nowe", i zapoznać się z innymi podsumowaniami. No i czytać Glissando też warto...


Jak zwykle w tym okresie przeglądam listy z podsumowaniami płyt roku i jak zwykle nie dostrzegam na nich większości swoich faworytów. Nie silę się specjalnie na oryginalność, a mój gust jest na tyle eklektyczny, że nie wydaje mi się, żeby mój wybór – prócz neofolku oczywiście – podyktowany był faktem, że poruszam się tylko po jakiejś określonej niszy. Mam cichą nadzieję, że to w jakiś sposób czyni moje podsumowania cennymi dla innych miłośników muzyki.

Rok obrodził w kilka znakomitych wznowień i wykopalisk. W Polsce mieliśmy serię z muzyką ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, na świecie drugą płytę Ursuli Bogner (czy tam Jelinka - bo autentyczność tych nagrań jest dyskusyjna), odkopaną płytę Beach Boysów i boks z – niezwykle cennymi chyba tylko dla żelaznych fanów artysty – wczesnymi nagraniami Johna Faheya. Z interesujących wznowień warto zanotować wydany w mikroskopijnym nakładzie zbiór czerech płyt wciąż niedocenionego Tora Lundvalla, reedycje Throbbing Gristle i wydane ponownie z okazji setnych urodzin nagrania Roberta Johnsona. Dziwi mnie, że z okazji Roku Johnsonowskiego nie widziałem dużego poruszenia w internetowych mediach – był wpis na blogu u Bartka Chacińskiego i nic poza tym. To bardzo smutne, że dziennikarze muzyczni prześcigają się w analizowaniu „fenomenu Lady Gagi”, a zapominają o tak fundamentalnych artystach jak Johnson*.

Sol Invictus – The Cruelest Month

Neofolk - nurt który obserwuję od lat i z którym jestem jako recenzent kojarzony, zyskał w końcu na popularności w naszym kraju. Jeśli idzie o koncerty, działo się dość dużo. Zaczęło się od quasi-festiwalowej inicjatywy pod szyldem Soundvawe - gdzie sprowadzono Of Wand and the Moon i Sieben. Tego roku mieliśmy też szansę zobaczyć w Polsce dwa filary sceny – Current 93 i Death in June. Oba koncerty, mimo, że nie były do końca udane, to na pewno nie zaszkodziły legendarnemu statusowi tych zespołów. Rok obył się jednak bez wybitnych płyt. Wiele osób obserwujących gatunek stwierdziłoby pewnie, że wydarzeniem roku jest monumentalny tryptyk luksemburskiego projektu Rome. Ja jednak, jeśli miałbym wskazać jedną płytę, to sugerując się ilością odsłuchów wyłoniłbym nagrany przy dużym udziale Andrew Kinga najnowszy album Sol Invictus – The Cruelest Month. W czasach, gdy dwaj wspomniani wcześniej ojcowie nurtu chętnie odchodzą od typowej dla nich stylistyki – dronują, bądź śpiewają piosenki w duchu neoweimarskiego kabaretu – Sol Invictus gra wzorcowy neofolk. Robi to szczerze, autentycznie i przy okazji pokazuje, że rzekomo wyczerpana formuła, może się dalej sprawdzać. XXI wiek słychać chyba tylko w realizacji – dość sonicznej i zimnej, która świetnie współgra z tematyką płyty.




Death Grips – Exmilitary

Od jakiegoś czasu coraz więcej pobrzmiewa u mnie hip hopu. Złapałem bakcyla w 2010, gdy wszyscy słuchali Gonjasufi i rewelacyjnej płyty Gilla Scotta-Herona. W tym roku, dzięki Tylerowi Okonmie, znanemu jako Taylor, The Creator, poszukujący hip-hop otarł się o mainstream i zagościł w odtwarzaczach wielu osób nie związanych z gatunkiem. W tym całym medialnym zamieszaniu wokół „chorego nastolatka” przeszła niezauważenie warta odnotowania płyta (czy raczej kaseta, bo taki jest jedyny fizyczny nośnik tego wydawnictwa) stylistycznie zbliżonego projektu – Death Grips. Jest to rzecz przede wszystkim dużo bardziej udana od strony muzycznej i w tej warstwie nie będąca wcale daleko od niektórych dokonań Nurse With Wound – gdyby tylko okrasić je siarczystym bitem. W szczytowych momentach płyta brzmi jak porażająca autentycznością, postapokaliptyczna halucynacja kojarząca się z odczłowieczonym tripem po dopalaczach. Ten rok będzie mi się zdecydowanie kojarzył z zaczynającym się od monologu Charlesa Mansona znakomitym Beware. Dla mnie to najciekawszy głos eksperymentalnego hip-hopu od czasu kolaboracji Dälek/Faust .




Jacaszek – Glimmer i Bionulor – Sacred Mushroom Chant

Podobał mi się ostatni Tim Hecker, ale nie tak bardzo jak powinien. Również Alva Noto przykuł mnie tylko na chwilę, a o Biosphere zapomniałem niemal w momencie premiery. Mając w pamięci IBM 1401 – A User’s Manual Johanna Johannssona, wielkie zachwyty nad przesłodzonym albumem duetu A Winged Victory for the Sullen wydają mi się niezrozumiałe. Możliwe, że w jakiś sposób po prostu mijam się z tą płytą. Te wszystkie – co tu ukrywać – duże zawody nie oznaczają, że w rejonach poszukującej muzyki elektronicznej nie znalazłem nic dla siebie. Pisząc w początkach roku o albumie Bionulor – Sacred Mushroom Chant – wiedziałem, że znajdzie się on w tym rankingu. Płyta została ostatecznie przyjęta zdecydowanie chłodniej niż debiut, ale osobiście uważam, że nie ma się czego wstydzić. Natomiast nowy Jacaszek nie zawiódł chyba nikogo i jak zwykle trzyma wysoki poziom. Co prawda z Pentral spędziłem więcej czasu, ale nie znalazłem w tym roku nic, co mogłoby w tej kategorii z Glimmer konkurować. Zazwyczaj nie słucham zbyt wiele polskiej muzyki, tym bardziej nobilitujący wydaje mi się fakt, że te dwa albumy stoją tak wysoko w moim zestawieniu. Oby przyszły rok był pod tym względem równie udany. Obecnie są to dla mnie dwa filary nie tylko polskiej elektroakustyki, ale polskiej muzyki w ogóle. Jest co eksportować.




Matt Elliott – Broken Man

Dla mnie Matt Eliott był jednym z największych bohaterów minionej dekady. Zaczynając przygodę z jego muzyką od tej płyty, ktoś mógłby powiedzieć, że jest to po prostu ponure songwriterstwo. Ale byłoby to znaczne uproszczenie. Eliott przez lata związany był z muzyką elektroniczną (trip-hopem, IDM) i nagrywał pod kilkoma szyldami ( między innymi w AMP i w solowym projekcie Third Eye Fundation). Jako doświadczony twórca i producent w zaczął eksperymentować z estetyką francuskiego chansonu i folkiem – ze wskazaniem na wschodnioeuropejski. Deliryczne narracje, przywodzące na myśl raczej Wysockiego, niż Nicka Drake’a, przywracają muzyce coś, co utraciła zdominowana przez kulturę anglosaską. Bogate aranże – od smyczków, przez bałałajki, spotęgowane efektem wykorzystania studia jako instrumentu – wytworzyły wręcz apokaliptyczny efekt – i nie mam tu na myśli neofolku, a trąby anielskie z Ewangelii św. Jana. Swoją trylogią Songs konsekwentnie rozwijał ten styl, który ostateczną formę przybiera właśnie na Broken Man. Dla mnie to najlepsza płyta tego roku. Nie dlatego, że jest przełomowa, a dlatego, że będę do niej wracał i za dziesięć, i za dwadzieścia lat. O ile wcześniej mnie ta muzyka w końcu nie zabije… ale jak śpiewa Eliott, „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Biorąc pod uwagę to, że od pierwszych części trylogii każda następna płyta niesie ze sobą taki bagaż emocjonalny, że można byłoby go porównać chyba tylko z Closer, to wydaje mi się, że Elliott musi już być jak Stalin.



*
Sam napisałem artykuł który przekazałem do Ulvhel, które niestety do dziś się jeszcze nie ukazało.

1 komentarz:

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Nie napiszę na Arkham o akcji "cała polska ściąga dzieciom" ale oczywiście bez downloadu ta lista nie miała by szans powstać, bo nie miał bym prawdopodobnie z czego wybierać a co za tym idzie podpowiedzieć wam co kupić ... oby nie było to ostatnie muzyczne podsumowanie jakie robię.