wtorek, 30 marca 2021

Invincible. 9 i 10. Kirkman/Ottley

 

Słuchajcie, jest sprawa. Podobno jedna z moich ulubionych serii – „Invincible” – ma niezbyt zadowalające wyniki sprzedażowe. Nie grozi jej na szczęście skasowanie i zostanie na pewno wydana do końca, ale publikacja jej spin-offów, które miałyby się pojawić już po wydaniu całej głównej fabuły, stoi pod znakiem zapytania. Nie może tak być. Tyle razy Wam już polecałem tę serię, a Wy dalej po nią nie sięgnęliście? Ok, zróbmy to więc jeszcze raz.

 



Jeśli chodzi o wybitne komiksy superhero, nie mówiąc już o tych wszystkich rzeczach z głównego nurtu, mało co może się z Invincible równać. Ok, wyprzedzając Wasze sugestie – mamy co prawda komiksy Alana Moore'a, ale Kirkman (tak ten typ od „Żywych trupów”, których dalej nie przeczytałem) wyłamuje się z szeregu i nie podrabia tego, co z kalesonami zrobił słynny Brytyjczyk. A przecież, najlepsze komiksy spod znaku maski i peleryny to właśnie odcinanie kuponów od dzieł Bestii z Northampton. „Niezwyciężony” na ich tle to osobna jakość i mimo iż wykorzystuje bezczelnie wiele cech dużych, mainstreamowych komiksów superbohaterskich, to w 99% przypadków kasuje konkurencję. Scenarzysta wspaniale zajął się bowiem wyciąganiem z mitologii superhero motywów, które dobrze działają, eliminując przy tym te, które ni chuja nie trybią. Nie ma tu też o dziwo jakiejś szczególnie mocno rozwiniętej psychologii postaci, jak ma to miejsce u Moore'a. Krirkman stawia na 100% funu i nieważne czy opowiada młodzieżową dramę z kalesonami w tle, czy też opisuje wielkie kosmiczne bitwy – zawsze dostarcza genialnej, nieprzeintelektualizowanej rozrywki. W tych komiksach jest bowiem wszystko to, o co w superbohaterskim czytadle chodzi. Do tego dochodzą niesamowicie dobre, mądrze rozpisane fabularne twisty i postacie, które często bywają niejednoznaczne od strony moralnej.

 



Wszystko to uzupełniają genialne grafiki. Rysownik serii, Ryan Ottley, jest po prostu mistrzem w swoim fachu. Jego kresce nie są w stanie zaszkodzić nawet oczojebne kolory, którymi warstwa graficzna aż ocieka. Wręcz przeciwnie – zgrywają się z nią, idealnie wpisując się w nową szkołę superbohaterskich ilustracji, a jednak będąc przy tym rzeczą kilka klas lepszą niż dzisiejsze typowe rysunki mainstreamowych rajtuzów.

Wiem, pewnie trudno Wam w te wszystkie pochwały uwierzyć. Ja też byłem z początku sceptyczny wobec serii Kirkmana, ale dziś, przy 9 i 10 tomie serii, nie mam wątpliwości co do tego, że mam do czynienia z dziełem genialnym, które zapisze się w historii komiksu złotymi zgłoskami. Olejcie więc współczesne, restartowane co chwila serie superhero i swoje zaskórniaki zainwestujcie w „Invincible”. Gwarantuję, że po lekturze wrócicie mi podziękować.  

 





Potworna kolekcja. Niles/Wrightson

 


Lektura „Potwornej kolekcji” pozostawiła mnie wewnętrznie rozdartym. To zderzenie tak różnych jakościowo prac i tak różnych temperamentów artystycznych, że czyni mnie jako recenzenta dość bezradnym. Nie zrozummy się źle – to album, który chcę mieć na półce, prawdopodobnie i Wy chcecie mieć go w swoich zbiorach. Wolałbym jednak być w sytuacji, w której chwalę dzieło kompletne, skończone, wybitne. Jednak do tego miana „Potwornej kolekcji” daleko. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Opowiedzmy po kolei o tym, z czym mamy do czynienia.
 

 

Być może Steve Niles jest super gościem, fajnym kumplem, z którym świetnie się pracuje. O tym świadczyłyby zresztą wszystkie znaki na niebie i ziemi, bo współpracował z nie lada tuzami przemysłu komiksowego. Czytałem kilka jego prac i powiem szczerze – nie daję za jego twórczość złamanego faka. W swoich dziełach pozuje na nie lada rzemieślnika od horroru, niemal komiksowego Stephena Kinga, a jest gościem tworzącym bardzo przeciętne fabułki, o których po chwili się zapomina. W większości przypadków ratują je jednak – o czym już wspomniałem – niebagatelni rysownicy.

Kim natomiast był nieżyjący już niestety Bernie Wrightson? To niezaprzeczalnie geniusz komiksu a do tego prawdziwy majster of horror, całym sercem i dorobkiem oddany gatunkowi. Odnajdywał się chyba w każdej jego odnodze, od mrocznego gotyku po horror cielesny. To on, do spółki z Lenem Weinem, stworzył ikonicznego dziś Potwora z Bagien, to on był główną inspiracją przy wyrabianiu stylu ubóstwianego u nas Andreasa – wystarczy zestawić jego czarno białe prace z tym, co znajdziemy w „Cromwell Stone”, by zobaczyć, że Andrzej jest jego epigonem. 
 
 

 

Ten album to właśnie zderzenie tych dwóch twórców. I jakość, jaką na danych poziomach prezentuje ten tom, charakteryzują ogromne kontrasty. Od strony literackiej mamy tu dziełko byle wyrobnika, dość lekki pulpowy horrorek (niezgrabnie próbujący upodobnić się do Hellboya) okraszony groteskowym humorem, a z drugiej wydane na grubym papierze i w wielkim formacie dzieło geniusza, robiące takie wrażenie, że oczy wychodzą z orbit.

Wszystko zostało na szczęście uzupełnione obszerną galerią Berniego Wrightsona, przedstawiającą jego prace z różnych okresów. Grafika komiksu i ten zbiór artów usprawiedliwiają zostawienie sobie tego albumu w kolekcji. 
 

 

Gdy recenzowałem niezły Batmański album „Sekta”, ubolewałem nad tym, że dalej wydano w Polsce za mało komiksów Wrightsona. Dalej czuję niedosyt i mam cichą nadzieję zapoznać się z jakimiś wybitnymi dziełami z jego dorobku. Pozostaje tylko żałować, że artysta tym razem nie trafił na scenarzystę na swoim poziomie.

niedziela, 28 marca 2021

Miotacz Śmierci. Daniel Clowes

 


Daniel Clowes dał się już poznać polskiemu czytelnikowi i to od najlepszej strony. Takie tytuły jak „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” czy „Dawid Boring” przysporzyły mu dozgonnych fanów, którzy cenią sobie „porąbane” historie i niekonwencjonalną, głęboko psychodeliczną narrację. „Ghost World” doczekał się popularnej ekranizacji, co zapewne pomogło twórczości niezależnego autora, stać się bardziej rozpoznawalną, także poza środowiskiem stricte komiksowym. Kultura Gniewu wydała właśnie w dużym formacie „Miotacz śmierci”, który odsłania przed nami kolejne oblicze niezwykle pojemnej fantazji Clowesa.

W pierwszych kadrach komiksu widzimy jak niemłody już Andy, wyprowadzając psa na spacer, rozsnuwa przed nami opowieść swojego życia. W retrospekcji poznajemy naszego bohatera oraz jego najlepszego kumpla Louie jako nastolatków. Andy mieszka z dziadkiem i gosposią, chodzi do szkoły, platonicznie kocha się w dziewczynie o imieniu Dusty - jest zwyczajnym dzieciakiem mieszkającym w stanach. Do czasu. Wszystko ulega zmianie, gdy Louie częstuje go papierosem, co budzi ukryte moce naszego bohatera, który naraz staje się bohaterem iście komiksowym. Andy zaczyna szukać okazji do wykorzystania swej nadludzkiej siły, co - jak się okazuje - nie jest wcale takie łatwe. We wszystkich staraniach pomaga mu nieodłączny przyjaciel. Sprawy się komplikują, gdy dziadek wręcza chłopakowi paczkę od nieżyjącego ojca. W środku jest miotacz śmierci, który bez śladu potrafi unicestwiać każdego człowieka i każdą rzecz. Wkrótce pojawi się parę kuszących okazji do wykorzystania tej straszliwej broni. 
 

 

Daniel Clowes kreśli przed nami groteskowy portret amerykańskiej społeczności z jej ukrytymi pragnieniami oraz przemocą, która jest ich istotnym elementem. „Miotacz śmierci” to parodia komiksu superbohaterskiego, ale nie tylko. Nawet jeśli przedstawione wydarzenia rozgrywają się w rejonach czystej fantazji, autor stawia realne pytanie o seans i moralną wartość posiadania nadludzkich zdolności. Ilu problemów moglibyśmy się pozbyć, gdyby mogły one wyparować ot tak - przy pomocy miotacza śmierci. Super-moce to jednak kłopot, a ich użycie nierzadko kończy się źle. Ludzie śnią o herosie, ale tak naprawdę nikt go nie potrzebuje. Amerykański mit superbohatera to dla Clowesa tragikomiczny absurd. Podobnie jak dla Alana Moore'a w Strażnikach, gdzie owa tematyka została przedstawiona nieco wnikliwiej i w poważniejszym tonie.

Historia Andy'yego to opowieść o charakterze inicjacyjnym. Rzecz jasna utarte konwencje ulegają tutaj poważnej transformacji i wykoślawieniu. Postępowanie głównego bohatera wydaje się automatyczne, niemal bezrefleksyjne. Od razu wchodzi w schemat herosa w trykocie, ponadto ulega manipulacjom Louie, któremu zależy na zrealizowaniu swoich prywatnych interesów. Motyw dojrzewania – podobnie jak pozostałe elementy dzieła Clowesa - przepojony jest duchem absurdu. W fabularnym rozgardiaszu gubią się wątki dotyczące zwyczajnej prozodii życia nastolatka oraz zabiegania o miłość, na którą nie ma już czasu. Gdy w końcu przychodzi rozliczyć się z własnym życiem, pozostaje smutek wynikający z braku osobistej realizacji. 
 

 

„Miotacz śmierci” (jak większość historii Daniela Clowesa, które później wydano w postaci albumu) początkowo ukazywał się w krótkich, na ogół jedno - lub pół - planszowych odcinkach w „Eightball” (alternatywnej serii komiksowej w całości stworzonej przez Clowesa). Każda część opowieści okraszona jest tytułem, który nieraz bardzo pomysłowo został wkomponowany w pozostały układ graficzny. W żadnej z wydanych do tej pory opowieści obrazkowych tego autora, nie odczuwało się tak bardzo „poszatkowania” zaproponowanej narracji, która jest tutaj bardzo luźna - przypomina nieco sitcom. Niektóre fragmenty komiksu są dygresyjne - uciekają od głównego nurtu wydarzeń. Czasami zmienia się sposób rysowania, który staje się bardziej karykaturalny. Różnice występują także w zakresie kolorystyki i odmiennego rozplanowania kadrów. Sam styl artysty to jednak dobrze znany fanom tego autora „uproszczony realizm” z groteskowym zacięciem, który ma w sobie coś z ducha twórczości pop art - coś bardzo amerykańskiego. Komiksy Clowesa rozgrywają się w umownej interpretacji USA lat 50' czy 60', jakby to właśnie w tamtym czasie wykuto podstawowe mity „prawdziwej ameryki”. Spokój jaki panuje w grafikach autora „Ghost World”, ich pozorna zwyczajność - podobnie jak niektóre fragmenty filmów Douglasa Sirka, czy Davida Lyncha - wywołują niepokój, gdyż przeczuwamy, że pod wierzchnią warstwą przedstawionej rzeczywiści, czai się coś innego – to co realne i jednocześnie absolutnie anormalne. 
 

 
Najnowsza na naszym rynku propozycja Daniel Clowesa nie jest wg mnie jego najlepszym komiksem. Znacznie bardziej przypadł mi do gustu album „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza”, który - mimo całego szaleństwa w nim zawartego - stanowił spójną historię. Lepiej też w moim odczuciu wypadły tam czarno-białe rysunki. Mimo iż rozumiem intencję autora, który sprzedaje nam swoją historię pod postacią swoistej parodii popkulturowego miksu narracyjnego, to dla twórcy tego kalibru, wymagania mam wyjątkowo wyśrubowane. Na pewno Miotacza śmierci nie trzeba polecać miłośnikom twórczości Clowesa. Ci którzy dobrze odnajdują się w tej estetyce i - mniej lub bardziej - poronionym świecie, nie powinni być specjalnie zawiedzeni. Dla nieznających autora, to być może właśnie ta pozycja jest najlepsza na pierwszy raz, gdyż ze wszystkich komiksów Clowesa, ten wypada najbardziej „łagodnie”, niemal przyjaźnie i zachęcająco. 
 
Autor: Jakub Gryzowski

piątek, 26 marca 2021

Usagi Yojimbo. Stan Sakai.

 Z okazji wydania 7 tomu kolekcji Usagi Yojimbo powtarzam swój artykuł o tym ukochanym przeze mnie komiksie. Nieskromnie powiem, że to jedna z najlepszych rzeczy jakie w ogóle napisałem./KRW


Wszystko zaczęło się w 1984 roku, podczas nieco osobliwego boomu, jaki miał wtedy miejsce w komiksie niezależnym. Nagle stały się modne opowieści, w których bohaterami czyniono gadające i chodzące na dwóch nogach zwierzęta. Większość stworzonych wtedy postaci nie przetrwała jednak nawet kilku zeszytów, bo autorom brak było pomysłu na rozwijanie ich losów. By umieścić ten okres na osi czasu historii komiksu zaznaczę, że było to dokładnie w tym momencie, gdy debiutowała seria o nastoletnich żółwiach ninja – które zresztą pojawiają się gościnnie na lamach opisywanej przeze mnie Sagi. Gdy moda przeminęła, na rynku nie zostało zbyt wiele takich komiksów. W owym czasie, prócz Żółwi, narodził się jednak inny nietypowy a popularny do dziś bohater – Usagi Yojimbo – niezwykle empatyczny, honorowy królik-samuraj przemierzający feudalną Japonię i walczący z niesprawiedliwością. Nikt, łącznie z samym twórcą, chyba nie spodziewał się, że seria przetrwa aż tak długo. Stało się jednak tak, iż w tym roku obchodzimy już 36-lecie nieprzerwanego ukazywania się Usagiego – co czyni z niego najdłuższy komiksowy cykl w historii tworzony przez jedną osobę (autor rysuje, pisze scenariusz i robi liternictwo). Osobiście uważam też, że to najlepsza długa seria w historii medium. Bardzo się cieszę, bo w końcu doczekaliśmy się wznowienia na naszym rynku (po trzy tomy w jednym opasłym woluminie!), wskutek czego mam okazję ją Wam przybliżyć.

Punktem wyjściowym dla autora, Stana Sakai (rocznik 1953), wychowanego na Hawajach Amerykanina Japońskiego pochodzenia, były filmy Akiry Kurosawy na czele ze „Strażą Przyboczną”, która w oryginale nazywa się wszak „Yojimbo”. „Usagi” zaś znaczy „królik”. Jednak przez te 36 lat ukazywania się serii autor wyeksploatował niemal wszystkie możliwe elementy związane z chambara eiga (to określenie oznacza „film samurajski z walkami na miecze”) – od mniej znanych od dzieł Kurosawy filmów Hideo Goshy, przez serię obrazów o „Zatoichim”, „Lady Snowblood”, po „Samotnego wilka i szczenię” (w Polsce bardziej znanego ze swojej celuloidowej inkarnacji na Amerykański rynek funkcjonującej u nas jako „Kat Shoguna”). Niektóre z tych postaci pojawia się nawet osobiście w historii o Usagim, oczywiście uchwycone w poetyce charakterystycznej dla serii i przedstawione jako zwierzęta. Autor nie stronił też od nawiązań do opowieści w innym tonie i odważnie czerpał również z takich klasyków jak słynny fantastyczny, kostiumowy film grozy „Kwaidan” i licznych literackich opowieści niesamowitych z kraju swoich przodków. To są tytuły, które przychodzą mi na klawisze od razu, gdy myślę o nawiązaniach w Usagim, ale to pewnie zaledwie ułamek źródeł, z których czerpał. Prócz tego odważnie grzebał w historii Japonii, interpretując na swoją modłę autentyczne wydarzenia, wysyłał swojego bohatera do walki z zastępami ninja (opowieści o klanach zamaskowanych wojowników stanowią w Usagim osobny wątek), serwował opowieści detektywistyczne (w nich obok głównego bohatera zazwyczaj pojawia się istotny dla serii inspektor Ishida), a nawet fantasy. Rozrzut gatunkowy, z którego korzysta Sakai, jest iście imponujący. W serii sąsiadują ze sobą duże, epickie historie i zupełnie kameralne o trudnym życiu wieśniaków w feudalnej Japonii. Utwory mocno liryczne, nastrojowe, jak i przepełnione akcją opowieści o brawurowych czynach. Znalazło się tu nawet miejsce dla kilku historii antywojennych, ukazujących jak straszne były czasy, w których tytułowy ronin (czyli samuraj bez pana) przemierzał bezdroża Japonii. W późniejszych tomach Sakai poruszył nawet watki prześladowania chrześcijan w ojczyźnie samurajów. Mówiąc krótko, przez te 36 lat przywołano tu wszystko, co kiedykolwiek pojawiło się w kostiumowych opowieściach traktujących o Japonii, a część elementów pojawiła się chyba tylko na łamach tej sagi.
 

 
 
Ważne jest, iż dzięki dogłębnej znajomości kultury Kraju Kwitnącej Wiśni przez te wszystkie lata serii Sakaiego nie dotknęło zmęczenie materiału i przyznam, że na każdy nowy tom czekam z utęsknieniem i jeszcze nigdy się nie zawiodłem. Oczywiście, przy tylu odcinkach wkrada się tutaj pewna powtarzalność, ale przy tak długim cyklu jest to nieuniknione. Niemniej uważam, że do dziś autor wychodzi z każdej stworzonej przez siebie opowieści obronną ręką.

Wszystko to brzmi bardzo poważnie ale przy okazji jedną z wielu zalet Usagiego jest to, że to seria odpowiadania również dla dzieci. Wszystkie wymienione elementy zostały bowiem bardzo sprytnie podane jako utwór o gadających i chodzących na dwóch nogach zwierzętach, w warstwie plastycznej nawiązujący do historyjek z Kaczogrodu Carla Barksa – kreska jest bardzo precyzyjna, dynamiczna, ale przy tym utrzymana w kreskówkowym (czy raczej do bólu komiksowym!) stylu. Mistrzowska stylizacja na komiks dziecięcy stała się zresztą kluczem do sukcesu serii. Według mnie warstwa graficzna to samo najlepszej jakości mięsko. Usagi to też idealny przykład tego, o co chodzi w narracji komiksowej i trudno mi szukać w tym medium lepszego rzemieślnika niż Sakai. Przyznam jak na spowiedzi, że dla mnie ten autor jest większy niż sam Barks!
 
 
Mimo iż z plansz o Usagim bije prostota i pewna umowność, to autor traktuje swoich odbiorców całkiem poważnie. Prócz przygód opowiadających o walkach ze zbójami i innymi niegodziwcami przemyca na kartach tej opowieści zajmujące graficzne wykłady o kulturze Japonii. Dowiemy się z nich przykładowo tego, jak wytwarzano samurajskie miecze i uprawiano wodorosty, a nawet jak tworzono sos sojowy. Dodatkową atrakcją tej serii jest więc walor edukacyjny i gwarantuję, że komiks ten może zarazić wasze dzieci fascynacją kulturą Japonii lepiej niż niejedna manga. Zresztą autor prócz sterty nagród branżowych (w tym statuetki Eisnera – komiksowego odpowiednika Oscara) otrzymał również tytuł „Ambasadora Kultury” przyznawany przez Japanese American National Museum.




Albumy o Usagim są w takim samym stopniu wypełnione akcją, co mądrymi, nasiąkniętymi empatią przypowieściami, które traktują o konieczności pomagania słabszym. Obcuję z tą serią już kilkanaście lat i przyznam, że mam do niej nie lada słabość. Trzymam całość na najwyższej półce w swojej bibliotece i uważam, że nie istnieje w świecie komiksu pozycja, która lepiej nadawałaby się do roli kodeksu określającego zasady postępowania z innymi. Zróbcie sobie i swoim dzieciom przyjemność i kupcie wznowienia tej serii od Egmontu. Gwarantuję, że nie będziecie zawiedzeni.

wtorek, 23 marca 2021

Goliat. Tom Gauld.

 


 
„Goliat” nie jest duży, przeczytasz go szybko. Rzecz skromna i poręczna, zmieści się w torebce. Tematów do refleksji przysporzy jednak sporo. Dzieło Toma Gaulda zjednało sobie krytyków, którzy prześcigają się w pochwałach. Na tylnej stronie okładki drugiego już polskiego wydania tego komiksu znajdziemy nawet opinię samej Olgi Tokarczuk. Nie jest ona trafiona. Nasza noblistka z rozbrajającą szczerością przyznaje, że komiksów nigdy nie czytała, a naiwnie uważa je za młodą formę literatury. O nie, pani Olgo - „Goliat” to właśnie idealny przykład opowieści możliwej do przedstawienia wyłącznie w komiksie, który – nie będąc pociotem żadnej z dziewięciu muz - stanowi odrębną, w pełni autonomiczną formą wyrazu artystycznego. 
 
Opowieść Gaulda rozgrywa się podczas biblijnej wojny filistyńsko-izraelskiej. Spragnionych scen batalistycznych spotka jednak niemały zawód. Niewiele tu brutalności i scen ociekających krwawym patosem. W ogóle fabuła uboga jest w wydarzenia – zwłaszcza te wielkie. Inaczej – to co na ogół za wielkie uchodzi, tu wygląda na małe, wręcz śmieszne. 
 

 
 
Goliata poznajemy przy pracy. Jest skrybą całkiem sporej postury. Przyjemny facet. Zachowuje się spokojnie, niemal łagodnie, żaden z niego wielki wojownik. Do rzeczywistości podchodzi ze zdrowym dystansem charakterystycznym dla człowieka XXI wieku. 
 
Nasz bohater zostaje wmanewrowany w plan wojny psychologicznej. Odziany w specjalnie dla niego na tą okazję wykutą zbroję, ma co dzień stawać pośrodku linii frontu i rzucać wyzwanie izraelitom. Ci mają wystawić przeciw niemu swego najsilniejszego wojownika, albo zostać sługami Filistynów. Sztuczka polega na tym, żeby do żadnej potyczki w ogóle nie doszło i sam wygląd Goliata powalił wrogie wojsko na kolana. 
 
Wbrew pozorom, nie mamy tu do czynienia z jakimś prostym szyderstwem religijnym, czy też – co tak popularne w kulturze masowej – wykoślawioną alternatywą opowieści kanonicznej, mitu. „Goliat” to zabawna, a zarazem smutna historia opowiadająca o bezwzględnym wykorzystaniu człowieka przez władzę, która - działając po omacku, głupio - chce za wszelką cenę osiągnąć swoje partykularne cele. Jednak ta tematyka – nie nowa przecież – wypadłaby zupełnie banalnie, gdyby nie forma, w którą została ubrana. 
 

 
 
 
Tom Gauld oszczędza słowa i kreskę. Dialogi to króciutkie, odpowiednio wycyzelowane, pojedyncze zdania. Mówi się tylko tyle, ile to niezbędne, a każdą scenę wieńczy dobitna puenta. Opowieść ma charakter alegoryczny. Elementów świata przedstawionego jest niewiele, ale są one wymowne, pojawiając się na zasadzie leitmotivu. Charakterystyczne jest miejsce na rubieży, gdzie Goliat czeka, aby niczym rytuał, odegrać swój występ przed wrogim wojskiem. To zespół bloków skalnych tworzących niszę dla wątłego drzewka, które zdaje się być zagrożone - spoczywającym nad nim - ogromnym głazem. Wymowne - chyba nie trzeba tego specjalnie objaśniać. Inny tego typu rekwizyt to krzaczek na pustkowiu, przy którym nasz bohater czyta z kartki groźby w stronę izraelitów. Ten przaśny obrazek pojawia się także podczas dumnej przemowy pułkownika - pomysłodawcy „wojny psychologicznej” - stanowiąc do niej symboliczny, a zarazem groteskowy komentarz.
Nad opowieścią Gaulda od początku zdaje się ciążyć jakieś fatum. W scenie otwierającej komiks, Goliat na dnie jeziora znajduje okrągły kamyk wielkości pięści. To uzmysławia nam, że obojętnie jak potoczy się ta historia dalej, gdzieś tam na końcu pojawi się ten cholerny Dawid, kładąc kres wszelkiej aberracji. 
 
Minimalistyczny styl autora komiksu jest „umowny”, ale nie w znaczeniu „wyzwolonej” kreski, jak u Kozy czy Minkiewicza („Wilq”). Grafiki Gaulda bardziej przypominają mrówczą pracę takich twórców Art Spiegieman (drobne kreseczki wypełniające większe, prosto zarysowane powierzchnie, które są pozbawione naturalistycznych szczegółów). Trzeba dysponować nie lada warsztatem, aby w ten sposób bardzo konsekwentnie poprowadzić całą historię. Ponad to, „naiwne” czarno-białe szkice autora Goliata, wypełnione jedynym – brązowym kolorem, przypominają nieco starożytne rysunki naskalne, albo wczesnośredniowieczne malarstwo religijne, gdzie często oglądamy postacie obrócone do nas profilem. Ten nieprzypadkowy zabieg buduje ciekawy klimat, jeszcze bardziej podkreślając symboliczny wymiar i głęboki uniwersalizm tej opowieści. 
 

 
 
Centrala po raz kolejny udowodnia, że potrafi w ciekawy sposób zaprezentować u nas mądre komiksy (o czym odważnie nas zapewnia już w samym swym logo). Goliat doczekał się drugiego wydania, więc nie mamy tu do czynienia wyłącznie z jakimś hermetycznym dziełem dla znawców. Opowieść Toma Gaulda doskonale trafia do czytelników, ponieważ jest zabawna, czytelna, ale nie i pozbawiona subtelnej głębi. Zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń, przesłanie mówiące o determinizmie naszego kruchego życia, ściśle wyznaczonym przez władców tego świata, wydaje się niezwykle aktualne i frapujące.
 
Autor: Jakub Gryzowski

piątek, 19 marca 2021

Daredevil tom 2 i 3. Frank Miller

 


Frank Miller zaczynał karierę w Marvelu jako rysownik i dopiero stopniowo, przy okazji tworzenia opisywanego właśnie przeze mnie runu Daredevila, przejmował pałeczkę również w roli scenarzysty. O pierwszych przygodach Diabła opowiedzianych przez niego pisałem na blogu jakiś czas temu. Już wtedy, mimo iż nieco może narzekałem na archaiczność tego komiksu, bardzo mi się on podobał. Nie sądziłem jednak, że może być lepiej – to, co zawierał pierwszy tom, okazało się jedynie przygrywką do znakomitych odsłon w woluminach 2 i 3, gdzie młodziutki Miller w pełni dorósł jako twórca street-levelowego superhero, którego oblicze wszak miał za kilka lat zupełnie zmienić. 

 



Powiedzieć tak, jak zrobiłem to w poprzednim tekście, iż „Daredevil” Millera jest „starym testamentem” to nic nie powiedzieć. Współczesne opowieści to lustrzane odbicie tego, co wtedy stworzono. Brubaker i Bendis, pisząc swoje interpretacje Diabła z Hells Kitchen, rżnęli okrutnie z Millera. Znakomity serial Netflixa jest również zlepkiem wątków zaczerpniętych z tego runu. Okazuje się, że prawdopodobnie właśnie ten autor zrobił we wczesnych latach 80 wszystko, co można było z Daredevilem zrobić. Jego wizja Czerwonego Diabła jest totalna. Reszta do dziś tylko tracha wszystko od sztancy. Owszem, widziałem w internecie opinie, że run Millera się zestarzał (pozdrawiam wszystkie marudy!). Ja jako dziecko semickie tego tak mocno nie odczuwam. Dla mnie czytanie tych komiksów było jak wpierdalanie dużej ilości czekolady. Endorfiny szalały. 

 Prócz świetnie nakreślonej, tragicznej postaci Daredevila, genialnie napisany jest tu również ukradziony z kart Spider-Mana Kingpin, którego Miller całkiem mądrze rozwinął („Potrzebujemy się wzajemnie, Daredevilu. Jesteśmy w pewnym sensie partnerami. To my rządzimy w tym mieście”). Pojawia się tu też wymyślona przez Franka a ważna dla mitologii Daredevila zabójcza i piękna Elektra. Co tu kłamać – co rusz dostawałem ciary, spotykając na kartach tego komiksu znakomite, znajome wątki i historie o moich ulubionych postaciach. Do tego dochodzą tabuny ninja, których Miller wykradł z „Killer Ellite” Peckinpaha (dam sobie łapę uciąć, że to główna inspiracja zarówno dla Daredevila jak i Millerowskiego Wolverine'a) i innych modnych wówczas filmów sztuk walki. 


Rysunkami w tym tomie zajęli się do spóły Frank Miller i Klaus Janson. I tu będzie pewna dawka dziegciu w tej potężnej baryłce miodu. Miller jako scenarzysta jest już ukształtowany – Miller rysownik dalej ma dużo pracy przed sobą. Jeszcze parę serii będzie potrzeba, nim stanie się geniuszem komiksu, wybitnie operującym designem kadrów i samym rysunkiem. Niemniej już tutaj widać, jak wspaniale i świadomie wprowadza do kolorowego, Marvelowskiego świata mrok, który będzie towarzyszył jego twórczości już zawsze.


Warto dodać, że trzeci tom bogaty jest w znakomite, nie byle jakie dodatki. Najważniejsze są dwa z nich: pierwszym jest stworzony przez Millera do spółki z Billem Sienkiewicz zajebisty komiks „Miłość i wojna”, ukazujący bardziej eksperymentalny potencjał, jaki tkwi w moim ukochanym medium. Drugim jest „Elektra żyje” firmowana przez Millera i Lyn Varley. Jeśli chodzi o kolorowe komiksy, to chyba opus magnum Millera, które od strony graficznej jest lepsze nawet niż legendarny DKR. Jeśli nawet regularny run nie zrobi na Was wrażenia, bo uznacie, że się zestarzał, to musicie mieć te albumy właśnie dla dodatków. Nie ma, że boli, bo to dwa totalne majstersztyki sztuki komiksowej. 

 



Chciałbym skończyć ten przydługi tekst pewną konkluzją. Mianowicie fajnie wiedzieć, że były czasy, w których Miller był faktycznie mistrzem komiksu i tworzył niepomiernie lepsze rzeczy niż teraz. Nie będę dzisiaj nikomu psuł nastroju i rzucał w kupą w byłego mistrza, mimo iż pewnie na to zasługuje. Żałuję jednak, że Frank nie udał się jeszcze na zasłużoną emeryturkę, bo i tak zrobił dostatecznie dużo genialnych komiksów i przecież pozostanie nieśmiertelny. Tego Wam, jemu i sobie z całego serca życzę.



Rodzina z domku dla lalek. M.R. Carey

 


Po lekturze pierwszego tomu stworzonego pod egidą Hill House Comics (imprintu DC Comics dowodzonego przez Joego Hilla) dałem tej serii zielone światło i już robiłem miejsce na półkach na następne tomy. Może pierwsza część, czyli „Kosz pełen głów”, nie była arcydziełem, ale to solidna, gatunkowa robota. Do tego genialnie narysowana – zresztą, powiem szczerze, że za warstwę graficzną cenię tę opowieść wyżej niż za jej zawartość literacką. Rysunkowo to prawdziwa perełka.

Tak się składa, że od początku miałem już pod ręką "Rodzinę...", ale świadomie postanowiłem przez chwilę odwlec lekturę, żeby emocje opadły i bym mógł oswoić się trochę z częścią pierwszą. Przejrzałem sobie pobieżnie drugi tom i byłem mniej entuzjastycznie nastawiony, bo nie był już tak dobrze narysowany. No ale nie chciałem wylewać dziecka z kąpielą. Może to będzie dobre fabularnie – myślałem. 


 

 

Jak to w życiu recenzenta i sztuce bywa, drugi tom niestety okazał się totalnym niewypałem. Opowieść o tytułowej „Rodzinie z domku dla lalek” sprawia wrażenie skleconego z najnudniejszych wzorców horroru gotyckiego, który tylko w finale atakuje lovecraftowskim potworem i odrobiną gore. Nie jest jednak tak, że to materiał dla miłośników horrorów z niskiej półki. Jak już Wam wiele razy zresztą mówiłem – w komiksie nie ma czegoś takiego jak „horror klasy B”. Pulpą w obrębie medium w początkach kariery zajmowali się często mistrzowie. Przy „Rodzinie z domu dla lalek” zdecydowanie zabrakło ich u steru. Kompletnie zmarnowano też potencjał, jaki historii grozy nadają występujące w nim lalki. Jak wiadomo, są to przedmioty często stosowane w magii i inszym szamanizmie, ale przecież nawet te przeznaczone dla dzieci bywają niezwykle niepokojące. Wydaje się, jakby autorzy zupełnie tego nie zauważyli. 


 

Fabularnie „Rodzina z domu dla lalek” to rzecz najzwyczajniej w świecie zła i nudna, a graficznie zupełnie przeciętna, a do tego stworzona przez kogoś, kto nijak nie nadaje się do rysowania kostiumowego (bo taka po części jest ta historia) horroru. Najlepiej z wszystkich elementów składowych wypadają bardzo udane okładki. O ile się nie mylę – bo ze mnie żaden spec od technik komputerowych – to trzaśnięte w fotoszopie obrazy, stylizowane na zdjęcia przedstawiające głównie lalki. Są zdecydowanie bardziej niepokojące niż grafiki, które znajdziemy między nimi.

Nie podobało mi się i sądzę, że Wam tez może się nie podobać, ale dam jeszcze szansę temu cyklowi. Wszak tak to już jest z antologiami – zawierają materiał różnej jakości. Trzeba mieć to w pamięci, gdy sięga się po cykle tego typu. Może następne odsłony będą miały więcej do zaoferowania? 

 




 

środa, 17 marca 2021

Drakula. Mignola/Thomas

 

Gościnny występ. Tym razem na łamach Arkham pojawia się Piotr Sawicki, który rozlegle opisuje Drakulę według Mignoli. Jeśli znajome wydaje Wam się nazwisko Piotra to od razu śpieszę dodać - tak, to ten Sawicki. Autor świetnych książek filmoznawczych "100 filmów gore" i "Kurosawa". Warto dodać, że niedługo wyjdzie debiutancka powieść Piotra "Budząc diabły". Oczywiście będzie to horror. 
 
 
 

Czerń wampira
 
Znamienne, że Dracula Stokera, powieść konstytuująca cechy horroru jako gatunku literackiego, jest rówieśniczką mediów, które jej treść wyniosły do rangi mitu. Ukazała się w 1897 roku – zaledwie kilkanaście miesięcy od premierowego pokazu kinematografu braci Lumieré i publikacji pierwszych komiksowych pasków z Yellow Kidem na łamach New York World. Tryumfu tych nowych form sztuki Stoker nie dożył, podobnie jak zawrotnego sukcesu stworzonej przez siebie historii. Która zapewne nie zyskałaby takiego znaczenia, gdyby nie niezliczone popkulturowe adaptacje, trawestacje i wariacje na jej temat, jakie zaistniały w postaci komiksów i filmów.
 
Traf jednak chciał, że choć powieść Stokera od początku stanowiła jedną z głównych pożywek XX-wiecznej kultury masowej, przenikała do innych mediów zazwyczaj w formie spauperyzowanej. Najwybitniejsza jej filmowa wersja – Nosferatu – symfonia grozy Murnaua – uległa, jak wiadomo, germanizacji wskutek problemów z prawami autorskimi; inne znaczące – jak ta z Lugosim z 1931 roku czy z Langelą z 1979 – nawiązywały do scenicznej wersji autorstwa Hamiltona Deane, a nie bezpośrednio do literackiego pierwowzoru. Od roku 1972 Dracula zasilił poczet bohaterów komiksów Marvela, które jednak jeszcze dowolniej niż filmy traktowały tkankę powieści i postać samego wampira. Nawet najwierniejsza obrazkowa adaptacja, narysowana przez Nestora Redondo i wydana w 1973 roku nakładem Pendulum Press, z racji konieczności dostosowania treści do wymogów Kodu Komiksowego, była pozycją przeznaczoną raczej dla młodszych czytelników.
 
Summa summarum powieść, która dała światu najsłynniejszego wampira popkultury, prawie sto lat musiała czekać na adaptację wolną od popkulturowych klisz. Która, zamiast czarować widownię tajemniczym dżentelmenem w pelerynce z doczepionymi kłami ukazałaby nie tylko wszystkie nikczemne zachowania Drakuli, (takie, jak szkaradne transformacje i pełzanie po ścianach zamczyska), ale też wydobyła zawarte w powieści podteksty. W 1992 roku Francis Ford Coppola, mając do rozdysponowania budżet 40 milionów dolarów, postanowił wyjść poza dotychczasowe ramy. I efektownie przeszarżował. 
 
Mianowicie wybebeszył na wierzch wszystko, co na kartach powieści zostało rozmieszczone w sposób dyskretny. Krzykliwy, „operowy” styl i silnie zaakcentowany erotyzm zaowocowały wprawdzie wieloma plastycznymi, zapadającymi w pamięć momentami, lecz nie pozostawiły zbyt wiele miejsca sugestii. Poza tym o ile Stoker w powieści zaledwie sugerował podobieństwa między wampirem a historyczną postacią wołoskiego hospodara Vlada Tepesa, napisany dla Coppoli scenariusz Jamesa V. Harta postawił w tej kwestii kropkę nad „i”. Skutek? 99-letnia księżna Catherina Caradja, uważająca się za potomkinię historycznego Drakuli, wytoczyła Coppoli proces za zniesławienie wielkiego przodka. Nie bez podstaw, bowiem historia całkowicie oczyściła Tepesa z zarzutów wampiryzmu i satanizmu, rozprowadzanych w formie pamfletów przez jego saskich przeciwników, a po 400 latach podchwyconych przez Stokera. Dodam, że proces ten zakończył się nadspodziewanie szybko, bowiem w 1993 roku księżna Caradja oddała ducha dożywszy pięknego wieku lat stu.
 
Jak to zazwyczaj bywa, równolegle z hollywoodzkim blockbusterem powstawała komiksowa adaptacja scenariusza. W większości przypadków takie projekty charakteryzują się płaską odtwórczością, stanowiąc okrojony z wszelkiej dramaturgii substytut filmu. Rzadko mu dorównują, jeszcze rzadziej stanowią dlań wartościową alternatywę. Na ich tle Dracula, ze scenariuszem zasłużonego dla serii o Conanie Roya Thomasa i rysunkami przedhellboyowego Mike’a Mignoli, stanowi chlubny wyjątek. Prezentuje nie tylko zupełnie inną niż film, choć równie ciekawą artystycznie, interpretację tej samej fabuły, ale potrafi pozytywnie zaskoczyć tych, którym film Coppoli wydał się przeryczany.
Z jakiegoś powodu komiks o Draculi nie ukazał się w Polsce w czasach premiery filmu (choć TM-Semic raczył adaptacjami „Terminatora 2”, „Parku jurajskiego” czy „Batmanów”). Gdyby tak się stało, otrzymalibyśmy go zapewne w postaci pierwotnie wydanej, czyli w formie kolorowej miniserii. Nie ma tego złego. Po upływie dwóch dekad od premiery wydawnictwo KBOOM prezentuje nam Draculę w czarno-białej wersji albumowej. Nawet lepiej, bo skreślone grubym konturem i wypełnione obficie plamami czerni rysunki Mignoli i bez kolorów działają na wyobraźnię, przenosząc czytelnika w upiorny świat księcia nocy.
 
O ile nie należę do entuzjastów stylu Mignoli, a jego bezsprzecznie oryginalny styl uważam za monotonny, muszę przyznać, że w historii o Draculi sprawdza się on wyśmienicie. I choć bohaterowie komiksu noszą fryzury i kostiumy zaprojektowane na potrzeby filmu przez Eiko Ishiokę, a Mignolowski kontur pozwala na niektórych kadrach wyróżnić w twarzach Harkera i Van Helsinga rysy Keanu Reavsa i Anthonego Hopkinsa, nastrój szaty graficznej zupełnie odbiega od barokowego przepychu wizualiów Coppoli. Mignola to absolutny minimalizm tonących w czerni szczegółów, co wpływa na stonowanie nastroju opowieści. W odróżnieniu od atakującego nadmiarem bodźców filmu, komiksowy Dracula grzęźnie w zatęchłej statyczności i grobowej ciszy – nie tylko dlatego, że obrazkowe medium pozbawione jest zjawisk ruchu i dźwięku. Rysownik zwyczajnie eliminuje ze świata przedstawionego wszelkie detale, które podsuwałyby czytelnikowi sugestię zmysłowych doznań; wszystko jest martwe jak na starym reliefie. 
 
Monolit szaty graficznej implikuje wrażenie zatarcia granic między protestancką cywilizacją a światem drapieżnych instynktów będącym włościami Drakuli. Taka, zdaje się, była intencja Jamesa V. Harta, który na to konto uczynił postacie mniej szablonowymi niż w Stokerowskim pierwowzorze, naznaczając purytańskich Anglików niepoprawną sprośnością (Lucy), a wampira ukazując jako istotę zdolną do miłości. Ilustracje Mignoli podkreślają ten aspekt. Gdy opowieść dochodzi do ikonicznego momentu, że nad łożem śpiącej Miny pojawia się cień wampira, to jest on plamą tej samej czerni, jak ta, która pochłania cały świat komiksu. Wcześniej, gdy Mignola po raz pierwszy ukazuje ślad pozostawiony przez parę kłów na szyi Lucy, po przedstawiającym go kadrze następuje obraz z wizerunkiem wilka z parą pustych, wygłodniałych oczu – przejście do kolejnej sceny, a zarazem metafora rozbudzonych ugryzieniem wampira instynktów.
 
Porównanie komiksu Thomasa i Mignoli z filmem Coppoli uczy, jak różny odbiór może generować ta sama historia, z praktycznie identyczną sekwencją zdarzeń, ale przedstawiona w ramach dwóch różnych mediów, przez artystów o skrajnie odmiennych podejściach do zagadnienia ekspresji. Dionizyjski Coppola stworzył gorący od namiętności spektakl przywodzący na myśl najbardziej rozpasane inscenizacje wagnerowskie, a Mignola powściągnął środki aby oddać drugą stronę „wampirzego” medalu, jaką jest tkwienie w bezczasowej, grobowej wieczności. Która wizja lepsza, która bardziej zbliża się do sedna powieści Stokera? Tego nie wie nikt. Oto tajemnica sztuki. 
 
Jedno jest pewne. O ile można się kłócić, czy Dracula Coppoli faktycznie jest najlepszą ekranową wersją powieści Stokera, nie ma wątpliwości, że dzieło Thomasa i Mignoli to najlepsze jej przełożenie na język komiksu.
 
Autor: Piotr Sawicki

czwartek, 11 marca 2021

Polaków uczestnictwo w kulturze. Raport z badań 1996-2012. Janek Koza

 


20 lat temu rysunki Jana Kozy wydawały mi się odrażające, brudne i złe. Gdy widziałem je w którymś czasopism, nie mogłem wyjść ze zdumienia, że te bazgroły mogą się komuś podobać. Może ewentualnie jakimś wysnobowanym bubkom. Wówczas taki wybór estetyki wydawał mi się drogą na skróty, brakiem rzeczywistych zdolności i warsztatu (chociaż na kolejny odcinek anonimowego Szczepana i Irenki czekałem z niecierpliwością, tak jak zresztą na wszystko w odkodowanym Cannal +). Dziś... no cóż, być może stałem się wysnobowanym bubkiem, ponieważ zbiór prac mgr Jana Kozy pt. „Polaków uczestnictwo w kulturze, raport z badań 1996-2012” połknąłem naraz i z niemałą satysfakcją. 

 



Chyba trudno przeżyć życie i nie rozpoznać kreski Kozy. Ludzie nieinteresujący się sztuką, którzy nie czytają komiksów, ani Polityki, mimo to z pewnością nie raz widzieli któryś z jego satyrycznych rysunków udostępniony na Facebooku. Absolwent Wrocławskiego ASP jest bowiem doskonałym komentatorem rzeczywistości. Co ciekawe, niejednokrotnie jakiś jego stary pomysł, doskonale ilustruje np. aktualne zdarzenie polityczne. W tym zawiera się uniwersalizm tego doskonałego obserwatora stanu psychicznego polaków. Dzięki wydawnictwu Centrala dostajemy drugie już wydanie najnowszego zbioru prac mgr Jana Kozy. 

 Na „Polaków uczestnictwo w kulturze” składają się rysunki, krótsze lub dłuższe formy komiksowe (do paru stron) oraz prace okazjonalne (np. okładka pierwszej płyty „The Kurws”). Koza nie oszczędza nikogo, jednocześnie jego ironia nie jest szkalująca. Pod szyderczą powierzchnią pokracznych, niejednokrotnie obleśnych rysunków, kryje się wewnętrzne rozdarcie bohaterów - głęboki tragizm a zarazem śmieszność ich istnienia. Są to historie o ludziach zwyczajnych, przedstawicielach tzw. marginesu, lub z tzw. szczytów. Akcja rozgrywa się na ulicy, w mieszkaniu, na siłowni albo w biurze korporacji. Zdaniem autora posłowia, Koza skupia się na paradoksach i przemianach obyczajowych okresu transformacji. Skoro tak, to trzeba zaznaczyć, że owa transformacja wciąż trwa, a problemy z nią związane są niemal takie same jak kiedyś. Wiecznie żywe okazują się być „nieśmieszne żarty” na temat powszechnej biedy intelektualnej i duchowej naszych krajan. Tzw. „zachłyśnięcie się zachodem” mimo iż nienowe, wciąż trwa nieznacznie zmieniając swoje oblicze. Oczywiście można już odczuwać pewne znużenie krytyką bezmyślnego konsumpcjonizmu, języka mass mediów czy nieludzkiej polityki korporacji. Jednak Koza mimo żartobliwego używania przed swoim nazwiskiem tytułu mgr, wcale nie zmierza do rozumowego wypracowania jakiejś politycznej czy socjologicznej konkluzji, ani tym bardziej do wypisania recepty. Jego obserwacje są czyste, czasami może ciut wyolbrzymione, lub widziane w krzywym zwierciadle. 

Osobne miejsce w albumie znajdują nieco dłuższe prace komiksowe opowiadające o samotności i skrywanym, wręcz niewyrażalnym pożądaniu. Charakterystyczny jest fragment zaczerpnięty z Lubiewa. Powieść Witkowskiego Koza chciał niegdyś zilustrować w całości. Szkoda że do tego nie doszło, gdyż ci dwaj autorzy, wyrażający się w odmiennych gatunkach sztuki, nadają na tej samej fali. Tragedia miesza się u nich z komedią oraz - jak u Geneta - poczucie sacrum z obscenicznością. Jednak autora Erotycznych zwierzeń wyróżnia jego naturalna umiejętność skrótu. Artysta niemal za każdym razem „trafia w punkt” i nadal pozostaje prawdziwy, co wydaje się być jego wrodzoną umiejętnością.

Charakter rysunków Kozy już chyba tak nie zadziwia, ani nie szokuje jak kiedyś. Na uwagę zasługuje dobre wyczucie kadrowania i umiejętność opowiadania historii za pomocą większej ilości obrazów. W całym tym bezładzie i pozorowanym chaosie, czuć demiurgiczną kontrolę autora, który chce aby jego narracja była czytelna i zrozumiała. To udowadnia, że Koza medium komiksowe ma opanowane i z chęcią przeczytałbym album jego autorstwa, który opowiada jedną, długą, spójną historię. 

 


 Obecnie wielu rysowników na naszej niwie – niekoniecznie w undergroundzie - posługuje się estetyką brzydoty, w której nie liczą się precyzja ani proporcje. To oczywiste, że to właśnie dzięki takiemu wyborowi stylu, artysta może wyrazić swoje postrzegania świata w pełni. Gdyby nie ta chybotliwa kreska, wiele żartów nie wybrzmiałoby tak jak powinno, lub wyczulibyśmy fałszywy ton. Rysunki Kozy budują konieczny dystans bez którego rzeczywistość, z którą próbuje nas zetknąć, stałaby się niestrawna.


Wydanie „Polaków uczestnictwo w kulturze” zawiera także rozmowę z autorem, sporą notę biograficzną oraz posłowie. Chyba zbyt często w tych tekstach podkreśla się naukowo-socjologiczny charakter satyrycznych obserwacji Kozy. Chociaż oczywiście czyni się to na poły ironicznie. Prace Kozy oddziałują bezpośrednio, dodatkowy komentarz może im jedynie zaszkodzić. Można też postawić zarzut, że ów zbiór, to typowe mydło-powidło, które w sposób nieco naciągany, próbowano podzielić tematycznie, stylizując książkę na teczkę akt procesowych. Poza tym prace Kozy są nierówne, pochodzą z wielu osobnych publikacji, a ich przeznaczenie było różne. Nie wszystkie, w moim przekonaniu, powinny stać się częścią tego zboru. Jednak, dla miłośników autora, ten album to pozycja obowiązkowa. Ci zaś, którzy nie lubią Kozy i uważają, że nurza się on w ohydzie i szpetocie, to... no cóż, zapraszam do lektury za 20 lat. 

 

Autor: Jakub Gryzowski