piątek, 26 października 2012

Shanna the She-Devil: The Killing Season



Nie mnie sadzić czy to dobrze, że Jim Lee doczekał się aż tylu epigonów - ale ci (z małymi wyjątkami - np zrehabilitowany J.H. Williams III) wstępu na Arkham zazwyczaj nie mają. W teorii nie powinno go też być dla Franka Cho - jego styl to kiczowaty, seksistowski, silikonowy koszmar żerujący na najniższych instynktach czytelnika. Ale co, gdy chodzi o komiks o kobiecie uzbrojonej w dwie maczety i zabijającej tabuny dinozaurów? Nie ma co odstawiać bufonady - w tym kontekście wszystko zaczyna działać na korzyść tych rysunków, bo ganienie tego stylu byłoby równie idiotyczne, jak ganienie grindhouse'owego taniego filmu z wydekoltowanymi dziuniami zabijającymi zombie.

Komiks "Shanna the She-Devil: The Killing Season" trafił do mnie przez przypadek - kupiłem go okazyjnie w zestawie z kilkoma klasycznymi pozycjami Marvela. Mimo, że wychowany jestem na "Kadilakach i Dinozaurach", a darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, to byłem nastawiony do "Shanny" bardzo sceptycznie. Miło się zaskoczyłem. To całkiem przyzwoita, pulpowa historia, do której, jakby na przekór, Cho (który zajął się nie tylko oprawą graficzną ale i scenariuszem) podszedł nadzwyczaj poważnie, próbując zawrzeć w niej refleksje na temat szukania człowieczeństwa w istocie stworzonej do zabijania. Oczywiście było to bardzo ryzykowne, trudne i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ostatecznie bezcelowe - ale jest to tak sprawnie napisane czytadło, że wyszło to temu komiksowi na dobre. Bardzo ciekawym zabiegiem jest odcięcie się od pierwowzoru, bo komiks jest tylko luźno oparty o marvelowską ramotkę z lat 70tych. "Shanna the She-Devil" w wersji Cho jest daleko posuniętą parafrazą - zamiast quasi-tarzańskiej atletki bohaterką jest niemiecki eksperyment genetyczny znaleziony przez rozbitków w tajnych nazistowskich laboratoriach znajdujących się na wyspie pełnej dinozaurów (sic!), w uniwersum Marvela znaną jako Savage Land. 


Połączenie elementów charakterystycznych dla wczesnej fantastyki naukowej jest dość powszechne we współczesnej pulpie, ale "Shanna" nie sprawia wrażenia jakoś szczególnie nieświeżej, bo Cho nie korzysta z tego wszystkiego by stworzyć pretensjonalny, postmodernistyczny ulepek - brak tu ennisowskiej zgrywy, tarantinowszczyzny i puszczania oka do czytelnika. Obcując z pulpową tradycją nie szuka okazji do wyśmiania jej. To komiks na tyle poważny, na ile może być poważna opowieść traktująca o cycatej blondynie zabijającej setki dinozaurów. Cho przedstawił swoją historię bez szaleństw (o ile sam pomysł nie jest szalony) i niepotrzebnej ekstrawagancji, zbliżając się tym samym do poetyki kina nowej przygody i filmów pokroju "Predatora", "Terminatora 2" i, siłą rzeczy, do "Parku Jurajskiego". Tak jak w owych filmach, prócz związków z Golemem czy Frankensteinem (które w przypadku Cho raczej są nie do końca zamierzonymi intencjami - to tylko ten sam typ historii), cytat nie ma tu najmniejszego znaczenia. Trafne będzie też szukanie tu związków z opowieściami pokroju "Conana", czy - jeszcze bliżej - komiksową wersją "Red Sonji".

Możliwe, że to kwestia tego, że niczego od tego komiksu nie oczekiwałem, albo gust psuje mi się coraz bardziej (bo mimo sprawności rzemieślniczej autora to zdecydowanie pozycja w złym guście), bo podczas lektury bawiłem się znakomicie. Biorąc pod uwagę konwencję, w której się obraca i styl jakim się posługuje, rysunkom Cho niewiele można zarzucić. To bardzo dobra rzemieślnicza robota, z jej wszystkimi przywarami i zaletami - zarzucić jej można uproszczenia, oszczędne tła, a chwalić za efektowność i sprawną, czytelną narracje obrazem. Brak tu też oczywiście jakiejkolwiek subtelności, a sama bohaterka posiada aparycję gwiazdy porno. Dla jednych to zapewne zaleta, dla innych wada, ale pamiętając o targecie tej publikacji jakiekolwiek rozwodzenie się na ten temat nie ma najmniejszego sensu. Z tego co wyczytałem w internecie, komiks miał się pojawić w MAX, linii Marvela dla dorosłych i miał byc znacznie bardziej dosadny - mocniejsze sceny przemocy, golizna etc. Niestety, wydawnictwo szukając szerszego targetu dla tego typu historii, zmusiło Cho do wyeliminowania co odważniejszych scen. Wielka szkoda, bo pójście na całego mogło zaowocowac czymś jeszcze bardziej rozrywkowym. 

 


Siedmiozeszytowe "Shanna the She-Devil" nie jest ostatecznie domkniętą historią i wydaje się być tylko otwarciem furtki, wstępem do dłuższej serii. Komiks nie doczekał się jednak następnych odsłon. Na tegorocznym nowojorskim Comic-Conie zapowiedziano jednak, że "Shanna" wraca znów na łamy komiksów Marvela. Pojawić ma się w serii "Savage Wolverine" - ponoć inspirowanej prozą Lovecrafta i "Indianą Jonesem" - a pisać i rysować ma ją nie kto inny, jak Frank Cho. Tym razem jestem już pozytywnie nastawiony. Spotkanie Weapon X i silikonowej, nazistowskiej superbroni może przynieść czytelnikom sporo frajdy.  



piątek, 19 października 2012

Baby's in Black


 Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Kultura Gniewu. Dziękuję. 


Interesuję się na poważnie muzyką, dlatego to, co wyznam, jest dla mnie dość wstydliwym faktem. Mam w swojej wiedzy wyrwę, zaczynającą się gdzieś tak w latach 50tych ( bardzo lubię proto-rockowe amerykańskie brzmienia - tradycyjnego, akustycznego bluesa, country, amerykański folk, jednak jeśli idzie o okres, gdy zaczyna panować rock'n'roll to moje zainteresowanie zaczyna się kurczyć) a kończącą się wręcz z dokładnością co do dnia 5 sierpnia 1966, gdy na półki sklepowe trafia The Beatles "Revolver". Paradoksalnie, album zespołu, którego większość wcześniejszych, krzykliwych i infantylnych nagrań* nieznośnie mnie irytuje, jest moim zdaniem jednym z najważniejszych i zarazem jednym z moich ulubionych albumów wszech czasów.

Sięgając po "Baby's in Black" miałem nadzieję, że dostanę coś, co nakreśli mi wczesną twórczość tego zespołu, może nawet sprawi, że zainteresuję się nią należycie - liczyłem na to, że w ciekawym kontekście stanie się dla mnie intrygująca i w końcu do przełknięcia... nic bardziej mylnego. Głównie dlatego, że nie o Beatlesach jest ten komiks. Na jakimś poziomie rozczarowałem się, bo zamiast biograficznej powieści graficznej jakiej oczekiwałem, dostałem love story - ale nie oznacza to oczywiście, że całkowicie minąłem się z tą pozycją.



Złe (moim zdaniem) komiksowe biografie mają to do siebie, że stają się biogramem, notką, z pretekstową, często szczątkową fabułą, omijającą meritum sprawy. "Baby's in Black" nie jest arcydziełem, ale autor rozumie gdzie leży problem i wiedząc, że na kilkuset stronach nie uda mu się skutecznie ugryźć tematu, skupia się na związku Stuarta Sutcliffe'a (członka wczesnego składu Beatlesów) z niemiecką artystką Astrid Kirchherr, którą poznał gdy zespół w początkach kariery grywał w spelunkach Hamburga. Jednak można zauważyć, że szczegółowe sportretowanie ich relacji również nie było nadrzędnym celem autora. Krążąc wokół faktów przedstawia tragiczną historię miłosną o strukturze przypominającej piosenkę. Rozdziały to zwrotki przybliżające czytelnika do smutnego finału, natomiast refrenem, leitmotivem opowieści uczynił "Love me tender" z repertuaru Elvisa Presleya, towarzyszącą z czułością narysowanym, niewinnym scenom romantycznych uniesień dwojga zakochanych w sobie młodych ludzi.

Bardzo ciekawym zabiegiem - widziałem, że kilkakrotnie ganionym przez polskich czytelników - jest pozostawienie przez wydawcę części dialogów po angielsku (przetłumaczono tylko niemieckojęzyczną część komiksu). Można oczywiście powiedzieć, że to pewnego rodzaju faux pas, bo nie każdy zna angielski dostatecznie dobrze (mój bardzo poprawił się w ostatnich latach a i tak dwa razy powędrowałem do znajdującej się na końcu albumu translacji), ale warto pamiętać, że to celowy zabieg autora, mający podkreślić swoiste "lost in translation", przepaść językową, z jaką musi radzić sobie dwoje zakochanych ludzi porozumiewających się między sobą prostymi słowami. 


Czytając opinie i recenzje na komiksowych serwisach dostrzegłem również, że czytelników podzieliła też maniera graficzna, jaką posłużył się Arne Bellstorf. Mi osobiście quasi-cartoonowy, a zarazem przecież charakterystyczny dla powieści graficznej tego sortu uproszczony rysunek bardzo przypadł do gustu. Czarno-białe plansze o niedbale zamazanych tłach znakomicie budują atmosferę opowieści i pasują do genezy estetyki ubioru, jaką wkrótce mieli przyjąć Beatlesi w tamtym okresie. Główną inspiracją był właśnie styl, jaki prezentowała kochanka Sutcliffe'a, Astrid Kirchherr i jej znajomi, wzorujący się z kolei na francuskich egzystencjalistach. Jeśli miałbym coś faktycznie zarzucić niemieckiemu rysownikowi to to, że braknie tu architektury miasta - większość scen rozgrywa się w pomieszczeniach mieszkalnych i hamburskich spelunkach. 


 Stawiając ten komiks koło innych moich lektur z ostatnich miesięcy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Arne Bellstorf jest zawodnikiem walczącym w wadze średniej. Jako, że album nie jest szczególnie drogi i trafia do nas bez glorii, bez prestiżowych nagród, to nie mam szczególnego powodu by znęcać się nad nim. Ale - pro forma - tak jak w przypadku recenzji "Kiki z Montparnasse'u", chciałbym zaznaczyć, że wolałbym zamiast tego typu pozycji dostać w swoje ręce bardzo dobry komiks, a najlepiej arcydzieło. Mam cichą nadzieję, że przyszłoroczna oferta Kultury Gniewu przyniesie przynajmniej kilka takich tytułów. Z całego serca życzę tego Wam, sobie i przede wszystkim wydawcy . 




*Rubber Soul - było krokiem w dobrą stronę, ale to jeszcze nie to co lubię.

czwartek, 18 października 2012

Back to Arkham.


1. Już mogę zdradzić, i to właściwie po fakcie, bo magazyn się wyprzedał* - mój artykuł o "Promethei" ukazał się w specjalnym papierowym wydaniu Magazynu Miłośników Komiksu KZ. Tych, którzy nie załapali się, a chcieliby ten tekst przeczytać, uspokajam - prędzej czy później nadarzy się okazja. Możliwe, że zostały jeszcze jakieś egzemplarze w Centrali, jeśli komuś zależy, to warto się zapytać (klik). W magazynie ukazało się wiele interesujących artykułów autorstwa tak znakomitych publicystów jak Piotr Sawicki, Marcin Zembrzuski i Mateusz R. Orzech. Jeszcze nie miałem okazji zapoznać się z całością - po lekturze na pewno podzielę się wrażeniami na fanpage'u (warto polubić bo codziennie dużo się tam dzieje - klik).

edit: dostałem właśnie info że w Centrali zostały jeszcze dwa egzemplarze. Gazunie można otrzymać - gratis wystarczy zrobic zakupy w sklepie Centrali (klik) na minimum 100 zł. Kto pierwszy ten lepszy!


2. Do Niemiec na razie nie wracam. Spadek euro, obowiązki w domu i bolące nogi (kiepsko znoszące przerzucanie 40 ton dziennie) skutecznie odwodzą mnie od tego. Jeśli ktoś miałby namiar na jakąś zdalną fuchę - niekoniecznie związaną z komiksem - to proszę dać znać. Umieć pisać, chcieć pracować. 

3. Jak co roku na MFK przyznano nagrodę dla najlepszego wydawnictwa. Wygląda na to, że pisząc recenzje Goliata (klik) wykrakałem laury dla Centrali. Gratuluję. Zasłużyliście na to. Nagrodzonym twórcom komiksów również gratuluję (Robercie Popielecki! Brawo!). Na pewno przyjrzę się bliżej wszystkim wyróżnionym pracom.

4. Teksty na Arkham, począwszy od jutra powinny zacząć pojawiać się już regularnie. 

*To zabawne, bo już drugi raz papierowy projekt w którym biorę udział wyprzedaje się na pniu - wcześniej było tak w przypadku Ulvhel, o którego ukazaniu się nawet już nie informowałem.

wtorek, 2 października 2012

Goliat - Tom Gauld


Wydawnictwo Centrala powoli staje się bardzo istotnym elementem krajobrazu naszego rynku komiksowego. Poznańska oficyna nie boi się stawiać na tytuły eksperymentalne, awangardowe i niejednoznaczne w ocenie. Są to często pozycje tak niszowe (ukazujące się nierzadko w nakładzie zaledwie 300 egzemplarzy), że prawdopodobnie żaden inny wydawca nie zdecydowałby się na ich publikację. Mimo że to nie z ich stajni wyszły najlepsze tegoroczne premiery (pulę zapewne zgarną wydane przez Timof Comics grube tomiszcza firmowane nazwiskami cenionych twórców), w moim rankingu – ze względu na nietuzinkową ofertę i to, że ich działalność podszyta jest misją propagowania komiksu artystycznego – zasłużyli na miano wydawnictwa roku. Oprócz nieznanych, podziemnych autorów, w ich katalogu czasem pojawiają się jednak pewniaki z dużych zachodnich wydawnictw niezależnych. Tym razem sięgnęli do oferty znakomitej kanadyjskiej oficyny Drawn & Quarterly, by przedstawić nam jednego z najbardziej obiecujących współczesnych twórców – Toma Gaulda.

Szkocki rysownik popularność zdobył jako autor komiksów prasowych i ilustracji publikowanych między innymi w „Guardianie” i „New York Timesie”. „Goliat” to jego pierwsza pełnometrażowa historia i nietrudno zauważyć, że jest pracą oddalającą się od poetyki, jaką prezentuje w swoich gazetowych stripach, w których próbuje zazwyczaj zawrzeć sporo treści, a przy tym zaprezentować gag, opowiedzieć błyskotliwą historyjkę i rozśmieszyć czytelnika. W „Goliacie” porzuca to na rzecz kreowania melancholijnej atmosfery i snuje poetycką opowieść o egzystencjalnej wymowie, dotykającą spraw fundamentalnych. Widać, że mimo sukcesów pragnie rozwijać się jako artysta i jako człowiek.

To nie pierwszy biblijny komiks Toma Gaulda. Wcześniej, dla interesującej, cyklicznej antologii „Kramers Ergot”, stworzył krótką historię o budowie arki, opowiedzianą z perspektywy synów Noego. Jednak dopiero w „Goliacie” przedostaje się w swojej twórczości na inny poziom. Scenariusz oparty na starotestamentowej przypowieści staje się pretekstem do snucia historii czerpiącej garściami z kontemplacyjnego kina, sytuującej się gdzieś w okolicach twórczości Jima Jarmuscha. Olbrzym Goliat – tu scharakteryzowany jako filistyński urzędnik-niedojda, wykorzystywany jako straszak w wojnie psychologicznej – siedzi, rozmawia z giermkiem i „czeka na Godota”, który na jego nieszczęście tym razem postanawia się objawić. Programowa przewidywalność tej historii sprawia, że – w opozycji do wydźwięku sztuki Becketta – chciałoby się ją odczytywać jako przypowieść o nieuniknionym. Przedstawienie fabuły z perspektywy Goliata, którego autor kreuje na melancholijnego poczciwca, jest dość przewrotne, bo postać ta w świadomości czytelników funkcjonuje jako złoczyńca. Podkreśla to, jak bardzo jesteśmy bezradni wobec roli, która została nam przypisana. „Goliat” to także historia człowieka, który wbrew swoim predyspozycjom oraz wbrew swojej woli staje się trybem w machinie i mimo że zdaje się równie dobrze co czytelnik wiedzieć, jaki los go czeka, godzi się z przeznaczeniem, z pokorą przyjmuje rolę kozła ofiarnego. Jeśli rozpatrywać ten komiks pod tym względem, moglibyśmy znaleźć w nim również związki z filmem „Serious Man” braci Coen, w którym kanwę scenariusza stanowiła przypowieść o Hiobie. Aczkolwiek, o ile tam fabuła była pewnym wezwaniem do konfrontacji z Bogiem, a bohater był często wewnętrznie rozdarty, w „Goliacie” znajdujemy całkowitą pokorę i pogodzenie się bohatera ze swoją dolą.

Ważnym elementem, jaki dostrzegamy w grafikach Gaulda, jest obsesyjne zestawianie dużego z małym. Jego postacie mają zazwyczaj monstrualne, obłe torsy z małymi głowami. Często stawia też miniaturowe ludziki w sąsiedztwie monumentalnych budowli lub wielkich robotów. Warto to podkreślić, bo nietrudno odnaleźć analogię dla takiego obrazowania w przypowieści o Dawidzie i Goliacie. Zarazem rysownik próbuje też przełamać schemat, który go prześladuje, bo w jego komiksie olbrzym jest słaby, a nikczemnych rozmiarów przyszły król żydowski – wyniosły i budzący grozę.

Z tytułów znanych polskiemu czytelnikowi „Goliatowi” Gaulda najbliżej jest do prac wybitnego norweskiego twórcy komiksowego – Jasona („Gang Hemingwaya”, „Stój”, „Psst”). Mimo że obaj stosują w swojej narracji minimalizm, warto zauważyć, że każdy z nich prezentuje zupełnie inną jego formę. Szkot posługuje się prostym piktogramem, Norweg natomiast estetyką, którą najłatwiej będzie opisać jako parafrazę disnejowskich animorfów z lat 20. W podobieństwach, które znajdziemy między nimi, nie chodzi więc o podobny styl czy, nie daj Boże, o to, że jeden drugiego kopiuje. Obu twórców łączy specyficzna wrażliwość i podejście do przedstawiania fabuły. Tak jak Gauld skorzystał z opowieści biblijnej, tak samo Jason często przemyca istotną treść i własne intencje pod utartymi schematami gatunkowymi.

Mimo że Tom Gauld opowiada w swoim komiksie starą biblijną historię, a oszczędne ilustracje nierzadko stylizuje nawet na prehistoryczne rysunki naskalne, tak naprawdę tworzy bardzo nowoczesny formalnie komiks, utrzymujący idealny balans między artystycznością, ascetycznym piktogramem a zajmującą opowieścią, wykraczającą siłą rażenia poza hermetyczne komiksowe środowisko. „Goliat” jest znakomitym okazem współczesnego komiksu autorskiego i przykładem tego, jak medium to – powoli zaczynające cierpieć na przesyt wzbudzającą coraz mniej emocji wśród czytelników obyczajową, historyczną i quasi-publicystyczną powieścią graficzną – szuka dziś nowych dróg, by dotrzeć do wymagającego odbiorcy.