środa, 23 stycznia 2019

Planetary. Tom 1. Warren Ellis




Egmont kontynuuje wydawanie u nas komiksów Warrena Ellisa – scenarzysty, będącego na zachodzie prominentną postacią Tym razem na ruszt poszło „Planetary”. Seria ukazywała się już u nas nakładem świętej pamięci Mandragory, która oczywiście, jak to Mandragora, nie dokończyła jej wydawania.

Rzecz traktuje o specyficznej grupie archeologów obdarzonych supermocami, którzy badają tajną historię XX wieku. Komiks zresztą tworzony był właśnie na przełomie stuleci i miał nawiązywać do milenialnych lęków społeczeństwa. Prócz tego w nowoczesny, zgrabny sposób eksploruje pulpowe motywy mocno zakorzenione w popkulturze. Co ciekawe, nie jest to jedna długa historia (acz są elementy które splatają wszystkie części w całość, sygnalizując jakąś dłuższą intrygę) bo w każdym zeszycie prowadzona jest jedna sprawa. I tu trzeba pochwalić Ellisa – bardzo dobrze wychodzi mu pisanie krótkich historii, a taka forma opowiadania przecież zazwyczaj przynosi błahe opowieści. W „Planetary” nie tylko mają one ręce i nogi, ale niemal zawsze sięgają do jakiegoś głębszego, ciekawego konceptu. Można śmiało przeczytać przypadkowy zeszyt i całkiem dobrze się bawić. Nas oczywiście problem ten nie dotyczy, bo Egmont jak zwykle wjechał na półki z grubym tomiszczem, zbierającym bodaj pół całej serii.



Muszę jednak zaznaczyć, że jako całość komiks nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Wiadomo, niektóre historie podobały mi się bardziej, a inne mniej, ale żadna nie rozjebała mnie na łopatki. Trudno zarzucać Ellisowi braki warsztatowe, bo wszystko napisane jest bardzo przyzwoicie, podrzucane czytelnikowi pulpowe tropy są ciekawe, ale ja osobiście nie poczułem mięty do tego komiksu. To rzemieślnicza robota, którą ponad przeciętność winduje ciekawy koncept nieco przypominający „Z Archiwum X” z superbohaterami. Niemniej w tej kategorii „Planetary” sromotnie przegrywa z genialną serią „BBPO: Plaga Żab”, która również jest obecnie na naszym rynku. Założenia są bardzo podobne, bo oba tytuły opowiadają o ludziach obdarzonych supermocami, stykającymi się z nadnaturalnymi zagadkami z przeszłości.



Rysunkami do serii zajął się John Cassaday. Trzeba go pochwalić, bo jest bardzo sprawnym rysownikiem, posługującym się realistyczną kreską. Może szkodzą mu trochę komputerowe kolory, ale nawet spod nich widać, że to utalentowany rzemieślnik, którego twórczość dobrze pasuje do superbohaterskiego komiksu.

Poczytałem już trochę Ellisa, bo znam trzy tomy jego „Transmetropolitan”. Nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia i muszę ostatecznie przyznać, że nie zostałem jego fanem. Daleko mu do geniuszy pracujących przy tym medium. Ba, nawet bardziej lubię Gartha Ennisa i Briana Azarello. Nie mam zamiaru dalej eksplorować jego twórczości, tym bardziej, że w ofercie wydawców są obecnie setki komiksów i jest w czym przebierać. Trochę obawiam się tego, że rynek rozrósł się na tyle, że jest na nim miejsce dla przeciętnych rzeczy. A ja osobiście chciałbym widzieć w ofercie wydawców tylko wybitne komiksy.

wtorek, 15 stycznia 2019

BBPO: Plaga żab. Tom 3



B.B.P.O, czyli Biuro Badań Paranormalnych i Obrony to amerykańska organizacja zajmująca się zjawiskami nadprzyrodzonymi. Coś na wzór słynnego Archiwum X, z tą różnicą, że prócz ludzi zrzeszająca w swoich szeregach również niezwykłe stworzenia. Jej najsłynniejszym członkiem był Hellboy, o którym opowiada autorska seria Mika Mignoli. W momencie odejścia Piekielnego Chłopca od macierzystej formacji powstał osobny komiks, opowiadający o losach pozostałych jej członków. Na naszym rynku księgarskim ukazał się właśnie trzeci tom sagi zwanej „Plagą Żab”, długiej serii opowiadającej losy epickiej walki Biura z przedziwnymi płazopodobnymi istotami, które pojawiły się pierwszy raz jeszcze na kartach „Hellboya”.

Pomysł rozpisania nowej serii był znakomity. Po odejściu Hellboya w Biurze pozostało wiele fascynujących postaci, których losy interesowały czytelników. Dla uatrakcyjnienia serii dodano też do zespołu kilka nowych indywiduów. Obecnie grupę operacyjną tworzą: Roger, homunkulus, rodzaj golema stworzony z ludzkiej krwi i ziół; Benjamin Daimo, były żołnierz który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, ale jakimś cudem wrócił do życia; Abe Sapien, niezwykle inteligentny ryboczłowiek wiele lat temu znaleziony w kabinie hibernacyjnej i szybko przysposobiony do pracy w Biurze; Liz Sherman, kobieta posługująca się w walce potężnymi zdolnościami pirokinetycznymi; Doktor Kate Corigan, specjalistka w dziedzinie folkloru i okultyzmu; Johan Kraus, medium które straciło powłokę cielesną, i któremu Biuro zapewniło nowe ciało.

Autorzy bardzo sprawnie wykorzystują wątki rozpoczęte w „Hellboyu” proponując nam rozwinięcie ich i uzupełnienie regularnej serii, poszerzając tym samym mitologię świata stworzonego przez Mignolę. Dodatkowo, każda z postaci jest bardziej rozpisana, zapewniono im przeszłość i ciekawe, nieraz mrożące krew w żyłach przygody. Komiks ten jest więc w ostatecznym rozrachunku znakomitą mieszanką konwencji sensacyjnej z horrorem, retro-futuryzmem i fantasy. Udanie funkcjonują tu obok siebie drużynowa rozwałka z ciężkimi karabinami w rękach głównych bohaterów, jak i nastrojowe, quasigotyckie opowieści o duchach. Zagadki i tajemnice z przeszłości grają tu taką samą rolę jak zbrojna walka przeciwko tytułowym ludziom-żabom. Istotne jest tu też pogłębienie psychologii postaci, opisanie pustki jaka powstała w drużynie po odejściu Hellboya, acz z czasem postacie się już do tego przyzwyczajają, wszak mają inne wewnętrzne problemy, które zaprzątają im głowę. I jak się okaże Piekielny Chłopiec nie będzie jedynym członkiem którego stracą.

Na początku przy serii pracowali różni artyści, ale ostatecznie zespół się wyklarował i w obecnie prezentowanych nam tomach główne skrzypce grają John Arcudi, który pisał scenariusze pod okiem Mika Mignoli, znakomity rysownik Guy Davis (prócz pracy przy „B.B.P.O.” znany jest głównie ze swojej horrorowej serii „The Marquis”) i nadworny kolorysta „Hellboya” Dave Stewart. Mając na uwadze wysoki poziom tego komiksu trzeba przyznać, że panowie stanowią prawdziwą drużynę marzeń i nie chciałbym żeby cokolwiek się w „B.B.P.O.” zmieniło. Arcudi świetnie rozumie uniwersum „Hellboya”, a przy tym nie boi się wprowadzać nieco innych historii niż te które znamy z jego kart. Guy Davies nie ma zamiaru naśladować stylu Mignoli, a przy tym pokazuje jak znakomitym jest rysownikiem – nieco cartoonowym, a zarazem w estetyce trochę europejskim. Natomiast Stewart, swoimi kolorami sprawia, że od razu widać, że mamy do czynienia z komiksem związanym z uniwersum „Hellboya”.

Cykl rozrósł się już do wielu części, które prezentowane są nam dziś w opasłych, oprawionych w biel tomach, co kontrastuje z czarnymi wznowieniami „Hellboya” i pięknie wygląda na półce. Na rynku komiksowym „B.B.P.O.” to szczególna pozycja, która udowadnia, że serie poboczne mogą być udane, co nie stanowi normy, bo przecież większość nadmiernie eksploatowanych franczyz prezentuje dość mierne produkty. Sam jestem wielkim fanem tego cyklu i pisząc ten tekst zastanawiałem się, czy przypadkiem nie lubię go bardziej niż regularnej serii o Hellboyu. Cenię je na równi, ale nie zdziwiłbym się gdyby znaleźli się czytelnicy, którym może spodobać się bardziej niż seria o Piekielnym Chłopcu.

środa, 9 stycznia 2019

Conan tom 2. Miasto złodziei




Drugi tom Conana według Busieka wjechał na moją półkę. Acz tym razem mniej tu jego scenariuszy, bo teksty do kilku numerów napisali gościnnie Mike Mignola i Timothy Truman. Czekałem na ten komiks, bo pierwsza odsłona, mimo iż utyskiwałem na grafikę, bardzo mi się podobała. Spędziłem z tym albumem kilka świątecznych wieczorów, słuchając przy tym Summoning. Jedno bardzo ładnie pasowało do drugiego, więc jeśli będziecie szukali soundtracku do tego komiksu, to w ten austriacki zespół walcie jak w dym.

Jak nietrudno się domyśleć, w drugim tomie najsłynniejszy barbarzyńca popkultury kontynuuje rajd przez fantastyczne krainy, plądrując, paląc i biorąc sobie piękne kobiety. Tym razem jednak mniej tu magii i miecza, a więcej złodziejskich, zuchwałych wyczynów. Conan trafia bowiem do tytułowego miasta złodziei, gdzie zaczyna się parać nowym fachem i po nocach opierdalać wszelkiego rodzaju świątynie, których normalni, lokalni złodzieje nie chcą ruszać ze względu trudność w upłynnieniu takiego towaru. Conan ma to gdzieś, wręcz stawia sobie za punkt honoru zdobycie najdziwniejszych klejnotów. Po jakimś czasie znajduje nawet pasera, który kupi od niego najbardziej wyszukane błyskotki. Szasta forsą i żyje w imię zasady „ruchać, jebać, nic się nie bać”.



Wszystko to czyta się na jednym wdechu i zapewniam, że seria, mimo pewnych wyczuwalnych zmian dalej trzyma wysoki poziom. Bardzo fajny jest też gościnny występ Mike'a Mignoli, który napisał do tego tomu historię o wielkich, potwornych żabach żyjących w pradawnej świątyni – bardzo Lovecraftiańską w wydźwięku, przez co nie odszedł daleko od tego co prezentuje w BBPO i Hellboyu. Co znamienne, w tej odsłonie mniej jest tekstu, a więcej opowiadania obrazem. Czuć od razu, że kto inny pisał te części, bo run Busieka charakteryzuje się dużą gęstością tekstu. Natomiast wersja Timothy Trumana bardziej wpisuje się w ogólny charakter serii i w ogóle nie poczułem, że to on przejął pałeczkę.




Tak jak przy pierwszym tomie zupełnie nie podobają mi się grafiki. To dość przeciętna, ciśnięta na komputerze, rzemieślnicza robota. Oszczędzę sobie nawet sprawdzania nazwisk rysowników i spuszczę na to zasłonę milczenia. Za to dowalę jeszcze raz koloryście Dave'owi Stevartowi. Bardzo cenię gościa, ale tu się zdecydowanie nie popisał i osobiście uważam te komputerowe (okropnie stylizowane na malarski styl) barwy za totalną porażkę. Mam wrażenie, że ten rodzaj rysunków nie pasuje do tego typu opowieści, ale o dziwo da się to czytać bez zgrzytania zębami. Może więc szukam dziury w całym?

Nie czytałem literackich przygód Conana, ale zdaje się, że autorzy starają się wiernie adaptować opowiadania Roberta E. Howarda. Z tym, że układają je i łączą w ten sposób, by sprawiały wrażenie ułożonych chronologicznie. Dla mnie wszystko tu gra i buczy i nie mogę się doczekać następnych części. Niemniej zaznaczam - „Conan” to komiks fajnie napisany, ale kiepsko zilustrowany. Jeśli oczekujecie tu przy ołówku jakiegoś spadkobiercy Frazetty, to srogo się zawiedziecie.



poniedziałek, 7 stycznia 2019

Kaznodzieja tom 5



„Kaznodzieja” to jedna z najsłynniejszych serii w katalogu Vertigo – obchodzącemu właśnie dwudziestopięciolecie imprintowi DC Comics, prezentującemu komiksy dla dojrzałego czytelnika, w którego ramach wychodziły takie perły horroru jak „Saga o Potworze z Bagien” czy „Hellblazer”. Niniejsza seria nie ma jednych określonych ram, i w rezultacie to zgrabne połączenie horroru, urban fantasy, opowieści drogi, komedii a nawet westernu.

Głównym bohaterem cyklu jest pewien teksaski kaznodzieja, który delikatnie mówiąc, zaczął tracić wiarę. Los jednak chciał, że podczas niedzielnego kazania uderzył w niego spadający z nieba duch zwany Genesis, potężny byt zrodzony z niezwykłego mezaliansu: romansu anioła z demonem. Mniej więcej w tym samym czasie okazało się, że Bóg zniknął, porzucił niebo i ukrył się gdzieś na ziemi. Obdarzony nadludzką mocą – może rozkazywać każdej żywej istocie, która będzie musiała spełnić jego życzenia – tytułowy kaznodzieja rusza przez Amerykę w poszukiwaniu stwórcy, któremu ma zamiar zadać kilka niewygodnych pytań. Naszemu bohaterowi w podróży będą towarzyszyli jego była dziewczyna Tulip i Irlandzki, mocno pogrywający sobie z otoczeniem, punkowy wampir Cassidy, który w intrygę wplątał się tylko przypadkiem. Niestroniąca od alkoholu gromadka niczym tajfun przemierza Stany Zjednoczone i po pewnym czasie ściąga na siebie uwagę pradawnej organizacji religijnej znanej jako Graal, która ma plany wobec obdarzonego nadludzką mocą bohatera. W trakcie trwania serii (u nas wznowionej niedawno w opasłych tomach – na rynku jest pięć, szósty, finałowy jest w drodze) Ennis kilkukrotnie schodzi ze ścieżki głównej fabuły i snuje historie poboczne, za pomocą których opowiada między innymi o rasizmie Południa Stanów Zjednoczonych, czasach Dzikiego Zachodu czy wojnie w Wietnamie.

To między innymi eklektyzm gatunkowy sprawia, że seria ta ma szeroki target, niemniej nie jest pozycją dla każdego. Powodem jest szalony Irlandzki scenarzysta Garth Ennis, którego poczucie humoru, często bez litości dotyka zjawisk będących taboo naszej kultury: jak religia i seks. Autor nie ma za grosz sumienia i uderza konserwatywnych czytelników poniżej pasa, boksując przy tym w krocze niczym w worek treningowy (spodobało by mu się to porównanie). Jeśli więc posiadasz uczucia religijne, to zapewniam, że zostaną urażone i nie masz tu czego szukać.
Mimo to trzeba jednak dostrzec w Ennisie znakomitego, utalentowanego gawędziarza, który ma niebywałe ucho do dialogów. Rozmowy jego postaci pełne są trafnych uwag na temat otaczającej nas rzeczywistości. Co ciekawe tytułowy bohater nie jest rozbestwionym cynikiem – przy czym mam wrażenie, że sam autor nim jest. Samemu kaznodziei wydaje się bliski Amerykański Mit, wierzy również w przyjaźń i miłość. Jest jak bohater klasycznego westernu, co więcej nawet widuje Johna Wayna, który symbolizuje przecież wszelkie cnotliwe wartości (mowa oczywiście o westernie sprzed czasów antywesternu) tego gatunku.

Warstwą graficzną zajął się nieżyjący już Steve Dillon. Dla mnie nie jest mistrzem komiksu, bo wszyscy rysowani przez niego bohaterowie wyglądają kropka w kropkę tak samo, ale trzeba przyznać, że bez niego „Kaznodzieja” nie byłby tym samym komiksem. Przez lata dobrze ilustrował serię i pokazał, że mimo wszystko jest sprawnie opowiadającym obrazem rzemieślnikiem. Natomiast ikonicznymi już okładkami po mistrzowsku zajął się Glenn Fabry, genialny Brytyjczyk, który artystycznie porusza się głównie w ramach hiperrealizmu. Jego rysunki, często korzystające z horrorowych motywów (np. ta przedstawiająca Wampira Cassidyego, która nawiązuje do filmu „Near Dark” (1987) robią niesamowite wrażenie i idealnie podkreślają tematykę komiksu.

Osobiście jestem sceptyczny wobec twórczości Ennisa, bo mam wrażenie, że często się powtarza, stosując te same niesmaczne żarty, ale Kaznodzieję bardzo lubię, bo to seria w której zawiera się wszystko z czego słynie Irlandczyk i jeśli chcecie poznać jego twórczość to zacznijcie właśnie od tego cyklu. Będziecie już wtedy wiedzieli czego się po tym wariacie spodziewać.

czwartek, 3 stycznia 2019

Łasuch. Tom 2. Jeff Lemire

 Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Fenixa.
 
 
 

Jeff Lemire do niedawna znany był w naszym kraju jako twórca niezależnej, obyczajowej powieści graficznej „Opowieści z Hrabstwa Essex”. W tym roku wszystkoto  się zmieniło, bo na rynek trafiło kilka pozycji, które ten autor napisał dla dużych wydawnictw. Jedną z nich jest „Łasuch”, stworzony dla Vertigo, słynnego imprintu DC Comics, kierowanego do dorosłego czytelnika, szukającego w medium rozbudowanych, dojrzałych historii.

„Łasuch” to seria w konwencji postapo, opowiadająca o świecie, w którym ludzkość została zdziesiątkowana przez tajemniczą zarazę, a wszystkie dzieci, które przyszły na świat po niej, rodzą się z przeróżnymi cechami zwierzęcymi. Głównym bohaterem jest chłopiec, który ma na głowie jelenie rogi. Dorastał pod kloszem, z dala od brutalnej rzeczywistości, w małej chatce w lesie, pod okiem swojego ojca mającego hopla na tle religijnym. Gdy tata umarł zrządzeniem losu chłopca znalazł szorstki w obyciu, były hokeista Tom Jeppard i razem ruszyli przez zrujnowaną Amerykę, szukając legendarnej Ostoi – osady, w której zwierzęce dzieci mogą żyć bezpiecznie.
 


Na rynku pojawił się właśnie drugi tom „Łasucha”. Na przestrzeni dwóch części w fabule zdążyło już kilka razy zaiskrzyć, dostaliśmy emocjonujące zwroty akcji, a postacie zostały porządnie rozbudowane. Postapokaliptyczne tło tej serii nie jest zbyt oryginalne, niemniej warto odnotować, że Lemire nie opowiada bardzo spektakularnej historii z kataklizmem na pierwszym planie. Stawia raczej na kameralność i interesują go głównie relacje między sportretowanymi tu postaciami. To sprawia, że mimo pewnej dozy wtórności, historia chłopca-jelonka jest całkiem świeża, wzruszająca i interesująca od strony fabularnej.

Z pośród setek komiksów dużych wydawnictw „Łasucha” wyróżnia warstwa graficzna. Ilustrowaniem serii zajął się sam Lemire, którego kreska przynależy raczej do świata komiksu niezależnego. Warstwa plastyczna dobitnie podkreśla, że mamy do czynienia z dziełem autorskim i czyni z tych albumów dzieła jeszcze bardziej oryginalne i godne uwagi. Autor pracował ostatnio z innymi rysownikami, ale akurat tą serię postanowił narysować sam, i wydaje mi się, że historia chłopca-jelonka była jego prawdziwym oczkiem w głowie. Ten komiks ma najzwyczajniej duszę, której brakuje wielu utworom należącym do głównego nurtu.
 


Być może „Łasuch” nie jest największym dokonaniem Lemire’a, zresztą mi samemu bardziej podoba się jego superbohaterska seria „Czarny Młot”, która też ostatnio się u nas ukazała. Niemniej to bardzo dobrze napisany i narysowany komiks. Powinni po niego sięgnąć nie tylko miłośnicy postapo. Lemire rośnie w moich oczach i zaczynam uważać go za jednego z najlepszych twórców pracujących dziś w głównym nurcie branży komiksowej.