środa, 1 października 2014

„Niedźwiedź” - Sledziński/Kurt




Pod koniec lat 90. moja miłość do komiksu przeżywała pierwszy kryzys. Były to czasy, gdy o Internecie mogłem tylko pomarzyć, a na prowincji naprawdę trudno było kupić coś ciekawego. Bardziej interesowały mnie filmy Jima Jarmuscha niż zeszyty prezentowane przez dogorywającą oficynę TM-Semic, które „poważnemu”, pucułowatemu piętnastolatkowi w koszulce Sepultury wydawały się już lekturą dla dzieci. I chyba całkiem przestałbym wierzyć w komiks, gdyby do naszej wioski ktoś nie przerzucił przez palisadę legendarnego dziś „Produktu”.

Magazyn prezentował wiele interesujących tytułów, ale jego perłą w koronie do końca pozostało „Osiedle Swoboda” Michała Śledzińskiego. To właśnie dzięki niemu ludzie z mojego pokolenia mogli po raz pierwszy przeczytać komiks mocno romansujący z tematyką obyczajową, będący w dodatku tworem, który w istocie jakoś nas dotyczył, opowiadał o doskonale znanej rzeczywistości. Postacie mieszkające na tytułowym blokowisku łatwo podbiły serca czytelników – były przecież tak podobne do naszych przyjaciół i znajomych, których widywaliśmy na co dzień. Na ulubieńca fanów z miejsca wyrósł Niedźwiedź: krępy, puszczający pawie na prawo i lewo, skory do rozwiązywania problemów za pomocą pięści, ale przy tym niezwykle sympatyczny.

Bohater ten swoje pierwsze solowe występy – pisane przez Śledzińskiego, a rysowane przez Kamila „Kurta” Kochańskiego – zaliczył już na łamach „Produktu”. Musiała jednak minąć dekada od śmierci magazynu, by w końcu doczekał się własnego albumu. Na zbiorek składają się krótkie historie pierwotnie publikowane jeszcze na łamach wyżej wymienionego tytułu oraz kilka premierowych: wszystkie o bardzo podobnym schemacie i poziomie. Protagonista najczęściej wplątuje się w jakąś aferę, by na koniec puścić w ruch pięści. Niestety, scenariusze są zaledwie pretekstowe i nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia; co więcej, gagi w nich zawarte nie wydają się szczególnie śmieszne.

Podczas lektury towarzyszyło mi poczucie, że coś w tym wszystkim zgrzyta. Warstwa graficzna jest znakomita, ale nie przystaje do komediowej konwencji. Na rysunkach Kochańskiego osiedle to asfaltowa dżungla. Za dużo w nich chropowatości i brudu, który przysłonił główne cechy oryginalnej serii: pewną dozę cartoonowości oraz błyskotliwy humor. Ten drugi jest jeszcze obecny w bardzo dobrze napisanych, naturalnie brzmiących dialogach (Śledziński ma do tego niebywały talent), które sprawiają, że mimo wszystko „Niedźwiedzia” czyta się z wielką przyjemnością.


Zapewniam jednak, że nie krytykuję tego komiksu tylko z tego powodu, że nie jest drugim „Osiedlem Swoboda”. Może zabrzmi to odrobinę paradoksalnie w świetle powyższych zarzutów, ale moim zdaniem silenie się na humorystyczność jest największą wadą tego albumu. Znając potencjał głównej postaci, gawędziarski talent Śledzińskiego i widząc po latach znakomite prace Kochańskiego, od razu wiedziałem, co można byłoby z Niedźwiedziem zrobić. To bohater idealnie pasujący do sensacyjnej fabuły w stylu gangsta-noir, do czegoś więcej niż tylko pretekstowej zgrywy z biciem „dresów” jako puentą.

Mroczne rysunki Kochańskiego aż proszą się o taką opowieść. Nie wyklucza to oczywiście pewnej dozy humoru, najlepiej rodem z „Big Lebowskiego” Coenów, którego nietypowy protagonista świetnie funkcjonował w ramach kryminalnego schematu rodem z „Wielkiego snu” Chandlera. Niedźwiedź, jako osobnik nie stroniący od przemocy, choć równie sympatyczny, jeszcze bardziej pasowałby do tego typu historii.



Odnoszę też wrażenie, że sami twórcy dostrzegli, gdzie tkwi ów potencjał, bo ostatni komiks w recenzowanym zbiorze sporo czerpie z sensacyjnej poetyki – ilustracje Kochańskiego od razu zresztą skojarzyły mi się z pracami Eduardo Risso odpowiadającego za estetykę przebojowego cyklu „100 naboi”.  Może nie jest to zbyt oczywiste porównanie (bo w wyglądzie postaci bardziej widać inspirację twórczością między innymi Richarda Corbena), ale w obu przypadkach autorzy świetnie odnajdują się w miejskiej scenerii, czerpiąc z bardzo modnej w latach 90. estetyki graffiti i street artu.

Komiks duetu Śledziński-Kochański nie jest oczywiście zły, choć pozostawił mnie z uczuciem sporego niedosytu. Cieszy mnie natomiast fakt, że kopnął z półobrotu w portfele czytelników, bo w momencie, gdy piszę te słowa, w magazynie wydawcy zostało zaledwie kilkadziesiąt sztuk tego albumu. To pozwala mieć nadzieję, że ów komercyjny sukces reanimuje życie na osiedlu, a o samym Niedźwiedziu usłyszymy jeszcze nie raz.