wtorek, 29 maja 2012

Gwóźdź do trumny (przemysłu komiksowego)


Kolejny tekst na łamach Dwutygodnika. Bez korekty się nie obyło, ale wydźwięk się nie zmienił. Co do samego tekstu to zdaję sobie sprawę, że moja opinia jest w jakimś stopniu subiektywna, ale znacznie mniej niż ludzi twierdzących, że "Constantine" to udana adaptacja.  


 Już jakiś czas temu dwie najważniejsze marki komiksowe - DC i Marvel zostały wykupione przez wielkie korporacje Warner i Disneya, które uczyniły sobie z nich prywatne folwarki. Większość filmów superbohaterskich tworzonych w tych studiach ma swoje pięć minut, a potem najczęściej zostaje zapomniana. Uchodzą za kurioza i są interesującym kąskiem chyba tylko dla kolekcjonerów dewocjonaliów związanych z ich ulubionym bohaterem. Jak trafnie zauważył goszczący w zeszłym roku w Polsce Terry Gilliam, adaptacje komiksów nie posiadają największej zalety swoich papierowych odpowiedników. Ze względu na tani proces tworzenia historii obrazkowych medium daje artystom dużą wolność. Film, w który zaangażowane są setki osób i miliony dolarów, tworzony jest zgodnie z widzimisię producentów i z prawami rządzącymi rynkiem, przez co zostaje odarty z najbardziej intrygujących, nieszablonowych elementów, które cechowały oryginał. Niestety, zaczęło się to odbijać również na papierowych opowieściach o superherosach. Firmy matki odciskają piętno na komiksowych filiach, traktując je jako wylęgarnie tytułów do zekranizowania. W przemyśle komiksowym zaczęła panować korporacyjna atmosfera i nasilił się typowy dla amerykańskiego showbiznesu brak poszanowania dla autorów. O całym procederze od lat bardzo krytycznie wypowiada się jeden z najczęściej adaptowanych dziś twórców komiksowych Alan Moore. Sam już dawno trzyma się z dala od potentatów przemysłu komiksowego, i usilnie próbuje odcinać się od nieudolnych ekranizacji swojej twórczości. Do jego ataków dołączyły się ostatnio inne głosy oburzenia wyrażające niechęć do dużych wydawców, bo amerykański mainstream zdaje się być ponownie kierowany przez "mafię". Przedmiotowe traktowanie  twórców spowodowało, że część największych nazwisk w branży: Robert Kirkman ("Żywe trupy"), Mark Millar ("Kick-Ass"), Warren Ellis ("Hellblazer","Red"), Garth Ennis ("Hellblazer", "Kaznodzieja"), Mike Mignola ("Hellboy") wspomniany Alan Moore( "Strażnicy", "V jak Vendetta" "Prosto z Piekła") czy Frank Miller ("Batman", "Sin City", "300") przeniosło się do niezależnych wydawnictw oferujących im lepsze warunki.


DO PRZECZYTANIA CAŁEGO TEKSTU ZAPRASZAM NA ŁAMY DWUTYGODNIKA>>>


środa, 23 maja 2012

Krwawa fala zalewa kino - Wywiad z Piotrem Sawickim

Gościnny występ na KMF film.org.pl Wywiad z Piotrem Sawickim autorem książki "Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore" o której pisałem w zeszłym roku na łamach Dwutygodnika (klik). Wtedy też odbyła się niniejsza rozmowa, ale los sprawił, że przeleżała swoje w notatniku. Na szczęście nie zdezaktualizowała się.  Zapraszam do lektury.



Krzysztof Ryszard Wojciechowski: Twoje teksty zawsze kojarzyłem z kinem artystycznym, kulturą wysoką. Warto wspomnieć też, że piszesz teraz książkę o Kurosawie. Dlaczego czytelnikom przedstawiasz się publikacją o "złych filmach"? Skąd w ogóle pomysł na książkę o gore?    

Piotr Sawicki: Zaczęło się od tego, że kilka lat temu telewizja, chyba regionalna, wyemitowała "Noc żywych trupów", napędzając mi tym filmem wielkiego stracha. Byłem tak wstrząśnięty, że natychmiast zapragnąłem obejrzeć oba sequele filmu Romero. Po ich obejrzeniu zachciało mi się zobaczyć włoskie wariacje – w ten sposób odkryłem m.in. filmy Fulciego. I tak oto, metodą domina, ogarniałem temat coraz bardziej, przy okazji pisząc teksty do portalu Horror Online. Był to czas, gdy wyjątkowo makabryczne filmy zaczynały szturmować ekrany multipleksów, co wcześniej się nie zdarzało na taką skalę; do kin wchodziły właśnie remake "Teksańskiej masakry" i "Świtu żywych trupów", "Pasja", "Śmiertelna gorączka", "Blady strach"; nieco wcześniej było już "Nieodwracalne". Zauważyłem też, że w kinie XXI wieku na plan pierwszy wysunęły się kwestie ciała, dewiacje, a erozja wartości, która zaczęła się w okolicach roku 1968, osiągnęła punkt krytyczny. Gore wydał mi się doskonałym papierkiem lakmusowym dla stanu patologicznego materializmu, przed którym ponad 100 lat temu ostrzegał Dostojewski. Trudno o lepsze odzwierciedlenie czasów, w których zewsząd atakuje nas psychologia ewolucyjna, stale podkreślany jest biologiczny imperatyw naszych poczynań, i gdy nawet ludzką inteligencję, emocjonalność czy wartość dzieł sztuki próbuje się czynić policzalnymi. Oczekujemy od życia konkretów i gotowych odpowiedzi na wszystko? Proszę bardzo: gore to taki konkret, że bardziej już nie można. Jedyne, czego możemy być pewni w kulturze przeżartej postmodernizmem, to że mamy ciało, które kiedyś się rozpadnie.     




niedziela, 13 maja 2012

Parenteza - Elodie Durand



Choroba której doświadczyła Elodie Durand wydaje się kompletnie nieliteracka - za to dla muzyki lub sztuk wizualnych może mieć ogromny potencjał. Niemożliwy do zoperowania guz mózgu wywołujący ataki epilepsji i coraz bardziej postępujące zaniki pamięci, wymazujące nie tylko teraźniejszość, ale i przeszłość, teoretycznie sugerowałby użycie poetyki rozpadu, sprowadzenie takiej opowieści do czystej białej kartki. Zapewne zresztą właśnie ta pustka stała się motorem napędowym, pretekstem do opowiedzenia całej historii. Ale zamiast zmierzać do nicości koncentruje się na próbie przywrócenia tego, co utracone.

Choroba bywa dla artystów wdzięcznym ale i niebezpiecznym tematem. Nietrudno - szczególnie gdy pisze się o własnych doświadczeniach - popaść w patetyczną, płaczliwą tonację. Gdy mowa o chorobach umysłowych, neurologicznych, autorzy często kierują się w stronę pretensjonalnego mindfucka, obrazując meandry takich schorzeń efekciarsko, psychodelicznie, czy wręcz romantycznie. Francuzka na szczęście nie wpadła w tę pułapkę. Niezwykle znamienny dla wymowy "Parentezy" jest emocjonalny dystans autorki, który może udzielić się również czytelnikowi. Nietrudno przez to minąć się z tą subtelną historią, bo Elodie Durand nie chce szokować, nie tragizuje, nie oczekuje od nikogo litości. W jej reakcji na to, co ją spotkało nie było też nic heroicznego, w swojej opowieści wydaje się skromna i zmieszana. Przyznaje też, że zawsze miała tendencję do wypierania złych wydarzeń ze świadomości - na początku trudno jej było uwierzyć, że jest poważnie chora. Przez lata z nikim oprócz rodziny nie poruszała tego tematu. Jedynymi śladami po chorobie były skutki uboczne i wyrwa w życiorysie. Potrzeba ostatecznego rozliczenia się z tym okresem spowodowała, że pojawił się ów komiks. Gdy autorka zaczęła dochodzić do siebie, potraktowała proces twórczy jako formę terapii i dzięki niemu wybrała się na poszukiwanie straconego czasu. Fabułę buduje ze strzępków wspomnień, próbuje wyławiać przeszłość z rozmów, jakie odbyła z rodziną, która była przy niej przez cały czas, z broszur medycznych, ze swoich notatników, które zapełniała pomagającymi jej funkcjonować zapiskami i nerwowo nabazgranymi rysunkami. Praca z tym materiałem stała się kluczowa dla formy, jaką przybrała "Parenteza", bo puzzle, które uzyskała, ułożyła w niezwykle przekonującą całość.

 (kliknij aby powiększyć)

Zanim w jej życie wkroczyła choroba, Elodie zdobywała wykształcenie plastyczne w Paryżu. Po przerwie spowodowanej problemami zdrowotnymi kontynuowała edukację w Szkole Sztuk Dekoracyjnych w Strasburgu i uczęszczała na zajęcia z rysunku prowadzone przez uznanych twórców komiksowych. Mimo tego, że artystka w jakiś sposób czerpie z francuskiej szkoły ilustracji, to trzeba przyznać, że forma "Parentezy" jest bardzo swobodna, pozbawiona wszelkiego epigoństwa. Od strony graficzno- narracyjnej to po prostu komiks unikalny. Nieczęsto zdarza mi się obcować z tak dojrzałym debiutem. Jeśli na upartego chcielibyśmy "Parentezę" do czegokolwiek porównać, to momentami odnajdziemy tu dalekie związki z narracjami wykorzystywanymi przez Eisnera, jakieś skojarzenia z "Fun Home", a w grafice na pojedynczych planszach dostrzeżemy coś z Sempe - jednak trudno doszukiwać się tu jakiejś zamierzonej inspiracji.

Podobnie jak w przypadku "Logikomiksu", mimo tematyki wpisującej dzieło Elodie Durand w biograficzny czy quasi-reportażowy nurt współczesnej powieści graficznej, to rzecz nietypowa nawet dla komiksów tego sortu. Oczywiście autorce na pewno nie chodziło o rozsadzanie konwencji, ale znalazła się w sytuacji, o której marzy wielu komiksiarzy - przy oszczędności środków i nie sileniu się na wymuszoną awangardowość, stworzyła komiks ze wszech miar oryginalny, bezpretensjonalny, stonowany i szczery - a przy tym niezwykle interesujący od strony artystycznej.  Jedną z największych zalet tej opowieści jest znakomity rytm. Mimo, że wszystko jest tu niezwykle spójne, to styl rysunku i sposób komponowania plansz zmieniają się tu ze strony na stronę. Od typowego gęstego kadrowania swobodnie przechodzi do niemal pustych plansz w duchu minimalizmu, albo abstrakcji, by potem niespodziewanie sięgnąć po karykaturę. Raz tła nie ma wcale, raz jest pieczołowicie odrysowane. W swoją, stworzoną już świadomie narrację Elodie powszczepiała wspomniane wcześniej rysunki, które zapełniały jej notatniki - niezobowiązujące bazgroły, które w kontekście opowieści nabierają cech ekspresjonizmu i wyrażają jej stan ducha. 

Olga Drenda w recenzji opublikowanej na łamach Dwutygodnika sugeruje, że ze względu na swoją niepozorność, skromność to pozycja, która nie zostanie zapamiętana i nie wejdzie do kanonu. Zgadzam się. W historii medium będzie nomen omen parentezą - dziełem osobnym, wtrąconym w nawias, niekoniecznie powiązanym kontekstowo z całością gatunku. Jednak wydaje mi się, że to komiks na tyle dobry, że przynajmniej u nas nie przejdzie bez echa i zostanie wyróżniony w większości podsumowań roku.

 TEKST UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH