poniedziałek, 24 grudnia 2018

Piękna Ciemność

Ciało małej dziewczynki legło w trawie. Dziecko nie żyje. Nie wiadomo co się z nią stało, ale jak się okazuje owa tragedia jest zupełnie nieistotna dla dalszej fabuły. Akcja zawiązuje się, gdy z jej wnętrza wychodzą zabawne baśniowe ludziki, które nagle znajdują się w nieprzyjaznym dla nich świecie. To o nich będzie ta opowieść. Autorzy nie wyjaśniają czym są owe stworzenia. Może to marzenia nieżyjącego już dziecka, które jakimś cudem dalej żyją i teraz nie mają co ze sobą zrobić? Może to ożywione zabawki? Urocze nibyskrzaty – są wśród nich dziewczynki, baleriny, lalki, a nawet jeden maleńki książę- szukają pożywienia. Próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, poznają otaczający je świat, tak różny od bali i spotkań przy herbatce, do których przywykły. Poznają leśne zwierzęta, stykają się z florą, która jak się okazuje również potrafi być niebezpieczna. Odchodzą coraz dalej od ciała martwej dziewczynki, które po jakimś czasie zaczęło się już rozkładać i tonąć w morzu larw. Z początku postacie próbują poukładać sobie życie w nowym środowisku, ale dość szybko wszystko przestaje przypominać sobotni piknik i zamienia się w koszmar, a sportretowani tu bohaterowie zaczynają być bezwzględni wobec otoczenia i siebie nawzajem. Świat w którym znalazły się bajkowe stworzonka, mimo iż ukazany jako piękny (cudowne, baśniowe wręcz ilustracje), jest pozbawiony jakichkolwiek zasad i świętości. Akty okrucieństwa, włącznie z kanibalizmem, są na porządku dziennym. Gdzieś w tle ukazują się ludzie (a może to tylko jeden i ten sam człowiek? Czy on zabił dziewczynkę?), przedstawiani jako tajemnicze, olbrzymie istoty, do których świata baśniowe ludki nie mają wstępu.

Komiks powstał na podstawie pomysłu Mariane Pommepuy, a scenariusz ostatecznie spisany został ręką Fabiena Vehlmanna. To niezwykle unikalna fabuła, rzecz jakiej jeszcze nie doświadczyliście w żadnym znanym medium. Już na poziomie samego pomysłu na milę oddalona od sztampy, jaką możemy spotkać w większości tworów kultury powtarzających utarte schematy. Przy całym swoim okrucieństwie to również opowieść głęboko humanistyczna, mówiąca sporo o rodzaju ludzkim. Rzecz, mimo baśniowych ilustracji, na pewno nie przeznaczona dla dzieci, a do tego tak mocno sugestywna, że i dorosłemu potrafi zrobić nie lada krzywdę i wywołać w nim silne emocje.
Warstwa graficzna „Pięknej Ciemności” zasługuje na poematy, nie na recenzje. Autor rysunków, podpisujący się jako Kerascoët, posługuje się stylem żywcem wyjętym z książeczek dla dzieci czy baśni, ale bardzo umiejętnie wplata w swoje prace motywy turpistyczne przedstawiające okrucieństwo baśniowych bohaterów. Pozornie wszystko to jest złożone z nieprzystających do siebie elementów, ale grafik tak umiejętnie je łączy na zasadzie przeciwieństw, że robią piorunujące wrażenie i w efekcie trudno odmówić warstwie plastycznej sugestywności. Autor ze swojego zadania wychodzi obronną ręką, zarówno przy scenach ukazujących akcję w sekwencjach, jak i przy typowo ilustracyjnych fragmentach. Od strony plastycznej album ten to prawdziwe arcydzieło narracji obrazem, i w tym roku konkurować z nim może jedynie słynna „Saga o Potworze z Bagien”.

„Piękna Ciemność” to horror, ale przy okazji też twór surrealistyczny i artystyczny, wymykający się jednoznacznym klasyfikacjom gatunkowym. Upraszczając, to trochę tacy „Pożyczalscy” na kwasowym bad tripie, a w internecie czytałem wypowiedź w której ktoś bardzo trafnie porównał ten album do słynnego “Władcy Much”. Przyklaskuję, Bowiem “Piękna ciemność” to okrutna (anty)baśń dla dorosłych, która poprzez bajkowe, z pozoru niewinne stworzenia (które we „Władcy Much” symbolizowały dzieci) opowiada przejmującą historię o tym, jak podły potrafi być ludzki gatunek, w momencie gdy zostaje zostawiony sam sobie. To też trochę postapokalipsa, bo komiks opowiada wszak o końcu świata, jaki do tej pory znały bajkowe ludziki, i o tym, co się potem wydarzyło. Niemniej to przede wszystkim jeden z najlepszych horrorów jakie przytrafiły się komiksowemu medium. Ten album musi mieć na półce każdy miłośnik graficznych makabresek.

środa, 19 grudnia 2018

Invincible tom 2. Robert Kirkman




Szybko poszło. Drugi tom serii „Invincible” uderzył już do księgarń. To komiks w konwencji superhero, ale odcinający się zupełnie od znanych marek i kreujący swoje własne uniwersum. Między grubymi lakierowanymi okładkami (świetne wydanie!) zostaje nam zaserwowana w pełni autorska wizja Roberta Kirkmana, twórcy popularnego i poczytnego za sprawą serialu „Żywe trupy”, który jest adaptacją jego serii.

„Invincible” opowiada o młodym chłopaku (ostatnia klasa liceum), który w wieku 17 lat odkrywa w sobie super moce. Nie jest to dla niego niespodzianką. Jego ojciec jest kosmitą, znanym na ziemi jako Omni-man – czyli jeden z najpotężniejszych superbohaterów. Spodziewał się, że jego syn również odkryje w sobie takie zdolności i od lat przygotowywał go na ten dzień. Pierwszy tom skupiał się na odejściu Omni-mana i zastąpieniu go przez jego potomka (tylko to zasygnalizuję, nie będę więcej zdradzał, na wypadek gdybyście nie czytali pierwszej odsłony). Drugi nie ma jakiegoś konkretnego tematu przewodniego. Owszem, ciągnie wątki z pierwszego,  ale w największym stopniu eksploatuje po prostu radosne, spektakularne przygody superbohaterów. 




Autor wcale nie przejmuje się tym, że niemal wszystko w tej konwencji zostało już powiedziane, i bezczelnie kradnie do swojej opowieści te najlepsze, najefektowniejsze i najciekawsze elementy trykociarskich komiksów. Robi to jednak z wielką gracją, i podczas lektury wcale nie odczuwa się tej wtórności. Wykreowane przez niego uniwersum tętni życiem i zaludnione jest setkami bardzo fajnych superbohaterów i czadowych, groźnych złoczyńców. Bardzo dobrze poprowadzona jest też obyczajówka, która od kilku ładnych dekad jest też ważną częścią składową opowieści o ludziach w trykotach. W życiu głównego bohatera pojawia się bowiem pewna doza bólu i problemów prywatnych, które ukazane są bardzo przekonująco.





Dobry scenariusz to połowa sukcesu. Drugą są przyzwoite rysunki, a te w komiksach superbohaterskich nieczęsto wybijają się ponad przykrą przeciętność. Z „Invincible” jest inaczej. Autor warstwy graficznej, Ryan Ottley posługuje się realistyczną kreską, w której w jakiś magiczny sposób przemyca nieco cartoonowości. Rysownikowi w mistrzowski sposób udaje się też ukazać wielkie bitwy, które toczą bohaterowie tej opowieści, i mi oglądanie jego bardzo dynamicznych grafik sprawia naprawdę dużo przyjemności. Mimo iż rysunki są do bólu nowoczesne to brak w nich obrzydliwej kiczowatości, która cechuje większość komiksów superhero. Pomagają w tym też kolory Billa Crabtree, które mimo iż są bardzo intensywne to nie kaleczą oczu czytelnika.

Wydawca reklamuje „Invincible” jako „prawdopodobnie najlepszy komiks superbohaterski we wszechświecie”. Aż tak dobrze nie jest. Wizji Kirkmana dużo brakuje do (nie szukając daleko) tego co w swoich dziełach superbohaterskich prezentował Alan Moore. Niemniej wydaje mi się, że jedną z zalet „Invincible” jest właśnie to, że nie naśladuje dokonań Maga z Northampton. To nie jest przeintelektualizowana dekonstrukcja mitu superbohaterskiego (przynajmniej na razie) tylko komiks, który ma sprawiać czytelnikowi dziką frajdę. Czytając go nie sposób nie odnieść wrażenia, że tworząc go również autorzy dobrze się bawili.





wtorek, 18 grudnia 2018

Battle Angel Alita. Tom 1

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Fenixa.



Pewnego dnia, domorosły technik Ido, w pewnych kręgach zwany „doktorkiem” znajduje na złomowisku korpus starego cyborga o twarzy pięknej dziewczyny. Zabiera go do domu i reperuje, fundując mu nowe mechaniczne ciało. W psychice robota panuje pustka, nie pamięta nawet swojego imienia. Ido swoje dzieło nazywa więc Alita. Tak zaczyna się jedna z najklasyczniejszych mang z nurtu fantastycznego, która właśnie została wznowiona przez JPF w ekskluzywnym wydaniu. Ja dzięki temu tomowi obcowałem z nią po raz pierwszy.

Jak nietrudno się domyśleć, historia ta będzie współczesną wariacją na temat Pinokia, bo twórca, niczym Gepetto będzie się przyglądał temu jak jego dzieło niezgrabnie idzie przez darowane przez niego nowe życie. Tak się składa, że Ido prócz tego, że zajmuje się techniką, jest też łowcą nagród polującym na przestępców. Jego „dziecko” szybko zapragnie iść w jego ślady, dostanie więc silne ciało bojowe, które sprawi, że bohaterka będzie pełnić rolę śmiertelnej broni i polować na przestępców plątając się przy tym w różne kabały.

„Battle Angel Alita” można z powodzeniem zaliczyć do cyberpunku, nie jest to jednak dzieło – przynajmniej w pierwszym tomie –  szczególnie drążące filozoficzne aspekty tego nurtu. Owszem, to świat w którym cyborgi potrafią kochać, ale przedstawione jest to jako dość oczywisty fakt i autor za bardzo nie zastanawia się nad tym czy jest to możliwe. Alita nie szuka człowieczeństwa, ona od początku jest bardziej wrażliwa niż otaczający ją ludzie. Zresztą dość szybko znajduje sobie kogoś do kogo może wzdychać, i staje się to jednym z głównych wątków tej odsłony jej przygód.

Mimo iż pojawiają się tu wątki romansu to ostatecznie komiks ten to jednak rzecz nastawiona głównie na akcje. Przy czym, warto zaznaczyć, że manga ta, mimo iż ma na karku już niemal 30 lat zanadto się nie zestarzała, i mimo iż pojawiają się tu długie walki, to już w drugiej zebranej w tym tomie historii (która jest fabularnie dojrzalsza niż pierwsza) nie znajdziemy ni krzty specyficznej „dragon ballowej” motoryki, a i w pierwszej pojedynek jaki stoczyła Alita nie był zbyt męczący – a uwierzcie, w tej formie sztuki pojedynki potrafią się ciągnąć w nieskończoność. Walki oczywiście są niezwykle efektowne, ale nie tylko one stanowią o sile tego komiksu. Książka ta jest znakomicie narysowana i możemy w niej podziwiać sugestywnie odmalowany cyberpunkowy świat, pełen nieczynnych fabryk, brudnych gett i obskurnych barów. W takiej scenerii stawiana jest tytułowa bohaterka, która przedstawiona jest dość miłą, do bólu mangową kreską, co bardzo kontrastuje z otaczającym ją ponurym światem. Szczególnie rozczulająca jest jej twarz – to wszak tytułowy anioł. W niej objawia się właśnie ten słynny styl, który fachowo nazywa się słowem „kawaii” – co oznacza coś słodkiego, uroczego. I jeśli szukałbym drugiego dna w tym – raczej jednak rozrywkowym i nie aspirującym do bycia filozoficznym traktatem – dziele to wskazałbym właśnie na wątek zetknięcia piękna z brutalnością i brzydotą.

Lubię mangę, ale za mało jej czytam. Z ciekawością więc sięgałem po niniejszy tom, wiedząc, że będę miał do czynienia z żelazną klasyką tego gatunku. Nie nazwę tego komiksu arcydziełem, jednak ogólnie jestem bardzo zadowolony z lektury, bo to dobra, mocno rozrywkowa opowieść i na pewno sięgnę po następną część. Jeśli dopiero teraz dowiedzieliście się o nowym wydaniu to muszę Was zmartwić. Edycja w twardej oprawie była limitowana i dostępna tylko w przedsprzedaży. Na rynku  na szczęście jest jeszcze wersja miękko okładkowa.

piątek, 14 grudnia 2018

Runaways tom 2. Brian K. Vaughan




Jakiś czas temu na łamach papierowego kwartalnika o książkach dla dzieci i młodzieży „RYMS” chwaliłem pierwszy tom „Runaways”. Podobał mi się ten album ze względu na świeże podejście -  zarówno do tematu superhero, jak i do komiksu młodzieżowego.

U podstaw fabuły stał pomysł jakoby rodzice głównych bohaterów mieli okazać się super-łotrami, a w efekcie ich nastoletnie dzieci postanowiły się zbuntować i wymierzyć im zasłużoną karę. To była znakomita metafora faktu, że w późnym dzieciństwie niemal każdy dochodzi do momentu, w którym nienawidzi swoich starych i zaczyna ich uważać za złych, chcących mieszać mu w życiu ludzi. Wszystko zostało zgrabnie domknięte w 400-stronicowym tomie, który był bardzo sprawnie napisany. Takie komiksy dla młodzieży chciałbym widzieć na naszym rynku – niejednoznaczne, inteligentne, przebojowe. I na tym tomie ta seria powinna się zakończyć. 



Popkultura nie ma jednak litości i wiadomo, że jeśli ktoś z kierownictwa Marvela zwietrzy kasę, to  będzie szarpał pomysł aż zostaną z niego obgryzione, suche kości. W tym przypadku był to duży błąd, bo dopisując na siłę ciąg dalszy skrzywdzono bardzo fajny, pierwotny koncept. To nie jest to samo rewelacyjne „Runaways” o którym napisałem tyle ciepłych słów. Mimo iż scenarzysta pozostał ten sam, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ten album to potworek stworzony przez chciwą korporację.

Drugi tom w ogóle nie eksploruje już wątków podjętych w pierwszym i zamienia się w zwykły komiks o grupie superbohaterów osadzony w uniwersum Marvela. Główne postacie, po pokonaniu swoich rodziców i załatwieniu kreta, który krył się w ich szeregach, zostały skierowane do zastępczych rodzin i ośrodków wychowawczych dla mutantów. Po jakimś czasie dali z nich jednak drapaka, znowu połączyli siły i zaczęli chronić swoje miasto przed złoczyńcami, którzy tłumnie zaczęli się pojawiać na horyzoncie. Jest ich coraz więcej, ponieważ po odejściu rodziców-łotrów teren ten stał się ziemią niczyją będącą łakomym kąskiem dla wszelkiej maści „złoli”- jak bohaterowie lubią nazywać złoczyńców. Prócz superbohaterskiej bitki jest tu też pewna doza opowieści o odmienności i dorastaniu, ale elementy te nie są na tyle sprawnie poprowadzone, żeby windowały wartość tego komiksu.  



 Pomysły scenarzysty na prowadzenie akcji są najzwyczajniej w świecie wtórne, a grafika jest przeciętna i kiczowata. Już przy okazji pierwszego tomu to nie rysunki były główną zaletą, ale teraz są jeszcze gorsze i jeszcze bardziej mangowe (szczególnie w drugiej części tej odsłony).

Czytałem ten komiks ze smutkiem, bo bardzo polubiłem „Runaways” i podczas lektury desperacko szukałem plusów tej części. Nie znalazłem żadnych i stwierdzam, że nie mogę go polecić nikomu. Rozumiem podejście Egmontu, który chce opublikować na naszym rynku wszystkie tomy „Runaways”, ale w tym przypadku wolałbym, żeby seria nie ukazała się w całości. Na pewno nie sięgnę po następne części.   



wtorek, 11 grudnia 2018

Palcojad. Tom 1. Williamson/Henderson




Egmont eksploruje katalog Image i startuje z nową serią z ich stajni. „Palcojad” to opowieść o dziwnym miasteczku, w którym narodziło się najwięcej seryjnych zabójców na świecie. Ostatni potwierdzony przypadek dotyczy właśnie tytułowej postaci – bezwzględnego mordercy, który obgryzał ręce swoich ofiar. Do mieściny przyjeżdża pewien zawieszony w obowiązkach agent, wezwany przez kolegę próbującego rozwikłać zagadkę niezwykłej eskalacji seryjnych morderców na tym terenie.

Co ciekawe Palcojad został wypuszczony z więzienia – ława przysięgłych go uniewinniła – i teraz pomieszkuje w domu swoich rodziców, rzucając tym samym ponury cień na całą społeczność miasteczka. To również on będzie jednym z głównych bohaterów tego komiksu. Prócz wspomnianego agenta na pierwszy plan wychodzą też dwie niewiasty: kobieta szeryf, która w młodości chodziła na randki z tytułowym seryjniakiem i nastoletnia gotka, przejawiająca niezdrową fascynację lokalnymi mordercami. 



Chociaż opowieść o Palcojadzie pochodzi z Image, to szukając porównań sięgnę po komiksy Vertigo. To rzecz, która spokojnie mogłaby należeć do tego imprintu dla dorosłego czytelnika. Najwięcej jednak zawdzięcza filmom, bo skojarzenia od razu kierują mnie na „Milczenie Owiec” (nawet jest wspominane w dialogach) i „Miasteczko Twin Peaks”. Nie ma też co oszukiwać: byłby z tego komiksu przyzwoity serial dla Netflixa czy HBO i wydaje mi się, że tworząc tą historię autorzy mieli z tyłu głowy myśl o kasie jaką zainkasują, jeśli takowa ekranizacja dojdzie do skutku. I w tym momencie dowalę łychę dziegciu do beczki miodu. „Palcojad” wydaje się produktem kalkulowanym pod publiczkę. Mimo kontrowersyjnej tematyki mało w nim szaleństwa. To wszystko to tylko ograne, sprawdzone już w horrorowej popkulturze klisze. We wstępie Robert Kirkman chwali „Palcojada” za to, że to utwór niezależny, ale po prawdzie wcale tego nie czuć, bo twórcom najzwyczajniej brakuje odwagi, by wychodzić poza schematy. Wyjątkiem jest jeden bardzo fajny zeszyt, którego bohaterem jest nie kto inny jak sam Brian Michael Bendis, autentyczny słynny scenarzysta komiksowy, piszący niegdyś dla Marvela, a teraz dla DC, który przybywa do miasteczka by zebrać materiały do powieści graficznej o seryjnych mordercach. To tak uroczy i oryginalny pomysł, że morda cieszyła mi się przez całą lekturę tej części.



Mimo tego, że narzekam, to muszę przyznać, że fabuła „Palcojada” nie jest jednak taka zła. Po prostu daleko jej do arcydzieł i nie zrywa czapki, ale w ogólnym rozrachunku muszę przyznać, że komiks czyta się bardzo przyjemnie. Może czytało by się go nawet lepiej, gdyby nie rysunki. Te są bowiem wyjątkowo paskudne. W większej części (bo mam wrażenie, że pod koniec jakby się nieco poprawiają, albo to ja się przyzwyczaiłem) wyglądają jak dzieło gościa, który dopiero co zaczyna uczyć się rysować na tablecie. To realistyczna kreska, ale tak nijaka, że trudno dostrzec w niej jakieś pozytywne elementy. Do tego dochodzą komputerowe kolory. Jak się pewnie domyślacie, wcale nie poprawiają sytuacji.

W ogólnym rozrachunku „Palcojad” jest pozycją przeciętną. Nie oznacza to jednak, że nie polubiłem tego komiksu. Wręcz przeciwnie. Jestem bardzo ciekaw co będzie dalej. Założę się, że jeśli sięgniecie po niego to też się wkręcicie.


poniedziałek, 10 grudnia 2018

Gnat. Rose. Smith/Vessa




„Gnat” to słynna, ceniona na całym świecie saga fantasy autorstwa  Jeffa Smitha, o której pisałem Wam między innymi tutaj klik. Tom „Rose” jest serią poboczną, prequelem, opowiadającym losy księżniczek, będących jednymi z bohaterek głównej serii. Komiks cofa się do lat ich młodości i ukazuje genezę zagrożenia, które spadło na dolinę w oryginalnym cyklu. Sportretowane są tu też początki konfliktu między nimi, ich związki ze smokami i tajnym rycerskim bractwem, zajmującym się snami.

Strona fabularna i graficzna eksploatują tylko jeden element składowy „Gnata” – fantasy. Niestety do pobocznej serii nie przedostał się wcale humor i cartoonowa estetyka, za które cenię pierwotną wersję. To typowy przedstawiciel gatunku, ze smokami, magią i prastarymi tajemnicami na świeczniku. Rzecz zupełnie pozbawiona oryginalności cechującej opus magnum Jeffa Smitha.  Oczywiście można bronić tego albumu, bo to przyzwoite czytadło w swoim gatunku, ale nic ponadto. Ja osobiście miałem wobec autora konkretne oczekiwania które jednak nie zostały spełnione. Dodatkowym minusem i paradoksem jest fakt, że album dalej nazywa się „Gnat”, a Gnatów tu za cholerę nie uświadczymy. Jeśli więc znacie oryginalną serię i liczycie na atrakcje pokroju brawurowego wyścigu krów, błyskotliwych, zabawnych dialogów i słownych przepychanek w wykonaniu tytułowych Gnatów, to tu nie macie czego szukać. 



 Największą zaletą tego albumu są rysunki Charlesa Vessa. Grafik stara się kopiować styl Smitha, ale ostatecznie bardziej zbliża się ku rysunkowi realistycznemu. Do tego dochodzą genialne, akwarelowe barwy, które sprawiają, że świat „Gnata” dostaje drugie, piękne życie. Dzięki nim komiks wypada w oczach czytelnika znacznie lepiej, niż oryginalny cykl, który w polskim wydaniu został okraszony komputerowymi kolorami (oryginalnie seria była czarno-biała). Trzeba też podkreślić, że rysownik doskonale odnajduje się w konwencji fantasy i to właśnie ze względu na jego prace warto mieć ten album na półce, bowiem te 140 stron które zilustrował to prawdziwa, graficzna uczta. 





Od amerykańskiej premiery tego albumu minęły już niemal dwie dekady i jak na razie na horyzoncie nie widać następnych tomów pobocznych (o ile dobrze pamiętam stworzono jeszcze jakąś książkę dla dzieci o tytułowych stworkach). Najwidoczniej „Gnat” nie okazał się taką dojną krową jak się spodziewano.  Z jednej strony to dobrze, bo autor nie rozmieniał się więcej na drobne. Z drugiej szkoda, że nie będę mógł jeszcze raz przenieść się do świata wykreowanego przez Smitha. Polubiłem go.


czwartek, 6 grudnia 2018

Batman. Rozbite Miasto. Azarello/Risso



Mając w pamięci ich najsłynniejsze, wspólne dokonanie, czyli serię „100 Naboi”, można uznać, że Brian Azarello i Eduardo Risso stanowią prawdziwy dream team. Jeśli biorą się więc wspólnie za Batmana, nie może być żadnej lipy.  

No i nie ma. Azzarello robi to, w czym jest najlepszy. Znakomicie snuje mroczną, noirową narrację, przedstawiając historię brutalnego zabójstwa, które wstrząsnęło opinią publiczną w Gotham. Rzecz tyczy się śmierci pewnej kobiety będącej siostrą handlarza szemranych samochodów, który stanie się głównym podejrzanym w tej sprawie. W trakcie rozwoju fabuły panie więcej trupów, podejrzani się zmienią, na horyzoncie pojawi się rasowa femme fatale, a w wyniku działań Batmana Killer Croc kilkakrotnie straci zęby. Opowieść być może nie jest petardą, ale jest bardzo sprawnie poprowadzona, nie ma mielizn. Komiks podobał mi się zdecydowanie bardziej od (nie szukając daleko) interpretacji postaci Jokera stworzonej przez tego samego autora, o której pisałem Wam wiele lat temu: klik



Eduardo Risso musiał tu rysować trochę inne rzeczy, niż zazwyczaj. Mniej tu seksownych kobiet i napakowanych, murzyńskich gangsterów ze spluwami. Więcej studium skąpanej w deszczu postaci Batmana, rozmyślającego o swojej przeszłości, którą przypominają mu nakreślone w scenariuszu wydarzenia. To sprawia, że Rissso musiał zmierzyć się z ilustrowaniem strumienia świadomości, podejść do sprawy sekwencyjności bardziej impresyjnie. Sztuka mu się udała, i mimo iż komiks ten nie jest najlepszą wizytówką jego stylu, to jego romans z Batmanem możemy zdecydowanie uznać za artystyczny sukces potwierdzający jego wysoki status wśród mainstreamowych rysowników. 

Prócz głównej historii w albumie znajdziemy pomniejsze opowieści z nietoperzem, jakie na przestrzeni lat stworzył ten duet (między innymi rzecz wyjętą z antologii Batman Black and White). Wszystkie są w porządku, i bardzo fajnie, że główne danie zostało uzupełnione o te przystawki. 



Być może nie jest to ścisły top komiksów o Batmanie, ale moim zdaniem „Rozbite Miasto” zasługuje na swoje miejsce w kolekcji każdego szanującego się fana Batłomieja. O koneserach ceniących twórczość Risso nie wspominając, bo do tego, że od strony plastycznej ten komiks to klasa sama w sobie chyba nie muszę nikogo przekonywać.  Ja sam zaliczam się do obu grup i nie mam zamiaru rozstawać się z tym albumem. 


Konkurs imienia Janusza Christy

Przedruk artykułu który napisałem do 32 numeru kwartalnika o książkach dla dzieci i młodzieży RYMS. 


Konkurs imienia Janusza Christy to wspaniały ewenement w naszym krajobrazie wydawniczym. Impreza ma za zadanie promować i wspierać młodych twórców chcących zajmować się komiksem przeznaczonym dla najmłodszego czytelnika. Scenarzystom i rysownikom od kilku lat konkurs daje szansę wyeksponowania na naszym rynku nowych bohaterów komiksu dla dzieci. Wsparcie jest długoterminowe i obejmuje nie tylko wydanie pierwszego albumu, ale też następnych tomów serii. Nieprzypadkowo więc patronem tego wydarzenia został nieżyjący już tuz komiksu dla najmłodszych czytelników – Janusz Christa. Trudno bowiem w polskim komiksie szukać większej i bardziej wyrazistej marki niż jego słynna seria „Kajko i Kokosz”. Warto śledzić losy nagrodzonych serii, gdyż kapituła jest kompetentna i wybiera dla czytelników naprawdę wartościowe pozycje. Wśród nagrodzonych próżno szukać topornych, edukacyjnych wydawnictw, których wartość windowana jest samą tematyką. Jurorzy nagradzają twórców nie za szczytne treści, a za umiejętność opowiadania historii za pomocą komiksu i za walory rozrywkowe. To komiksy wolne od wszechobecnej ostatnio polityki, stawiające na rozrywkę na wysokim poziomie. W niniejszym artykule chciałem wyłonić te, które z całej puli są moim zdaniem najlepsze. Selekcjonując je, nie musiałem ich zanadto przesiewać, gdyż w większości są to pozycje bardzo dobre.

W ofercie sygnowanej logo konkursu znajdują się książeczki dla małych dzieci ("Malutki Lisek i Wielki Dzik", "Kubatu") i odrobinę starszych w wieku do 10 lat (Lil i Put, "Krasnolud Nap"), ale nie obejmuje ona niemal wcale komiksów dla młodzieży – te pojawiają się wszak w innym segmencie rynku. Niemniej muszę przyznać, że ja, dorosły, odczuwałem dużą frajdę, czytając te komiksy, więc granice wiekowe podane przez wydawcę są rzeczą dość umowną i z powodzeniem niektóre z tych pozycji wręczyłbym nawet starszym nastolatkom.

Moją ulubioną z dotychczas wydanych serii jest licząca już trzy tomy opowieść dla bardzo małych dzieci: "Malutki Lisek i Wielki Dzik", firmowana nazwiskiem Bereniki Kołomyckiej. Na rynku trudno szukać lepszej pozycji dla tej grupy docelowej. Komiks jest namalowany z dużym wyczuciem estetycznym, a przy tym jest bardzo przyjazny graficznie i stroni od jaskrawych kolorów i infantylizmu, więc nie skrzywi wrażliwości dziecka. "Malutki Lisek i Wielki Dzik" jest zdecydowanie dziełem osobnym, niestarającym się wpisywać w standardy współczesnej popkultury – opowiada historie kameralne, związane z naturą, a przy tym porusza bardzo frapujące tematy, jak na przykład przemijanie.

Drugą perełką, którą możemy znaleźć w pokłosiu pierwszej edycji tego konkursu, jest seria „Niezła draka Drapak”. Dzieło duetu Bartosz Sztybor (scenariusz) i Tomasz Kaczkowski (rysunki) to całkowite przeciwieństwo komiksu Kołomyckiej, bo do bólu nasiąknięte jest popkulturą. Łączy je jednak grupa docelowa – małe dzieci. Komiks opowiada o podobnym do Batmana superbohaterze, który broni miasta przed złoczyńcami. Mimo pulpowych konotacji nie jest to jednak typowa dla tego gatunku bitka, lecz sympatyczny, przystępny i uroczo narysowany (prace Kaczkowskiego charakteryzuje niepowtarzalny styl) komiks Co więcej, autorzy szpikują opowieść takimi motywami, które rozpozna rodzic, o ile założymy, że wychował się w latach 90. Może to więc być lektura satysfakcjonująca dla obu pokoleń.

Zupełnie gdzie indziej sytuuje się komiks "Rysiek i Królik". To radosna twórczość opowiadająca o dwóch zanimorfizowanych uczniach szkoły podstawowej. Całość jest stworzona w cartoonowym stylu i prócz tego, że jest serią humorystyczną, to jest też mocno osadzona w rzeczywistości, którą znają dzieci: bohaterowie tak jak prawdziwe dzieciaki męczą się z zadaniami domowymi, grają w gry komputerowe albo spotykają się na boisku przy piłce. Komiks stylem przypomina dzieła zachodnie (czy to animowane, czy komiksowe) i widać, że autorzy nie mają kompleksów względem zagranicznych produkcji. Mimo iż nie jest to ani fantastyka, ani komiks przygodowy, to chyba najbardziej przebojowa seria z opisywanych w tym artykule.

Natomiast pierwszy tom serii „Oto Tosia” autorstwa Marty Falkowskiej kojarzy mi się z genialną "Hildą" i "Gdzie mieszkają dzikie stwory". Niestety, jakością nie dorasta do tych dzieł, ale nie znaczy to, że to zła opowieść, bo przecież gatunkowo autorka celuje w dobre rejony, a arcydziełom trudno dorównywać. Komiks opowiada o małej, piegowatej dziewczynce, która mieszka blisko lasu i pewnego dnia natyka się na ślady jakiegoś ogromnego, nieznanego nauce stworzenia. Tosia rusza jego tropem, chcąc opisać nowy gatunek, który nazywa Pietrostworem. To bardzo prościutka historia, więc mniej radochy przyniesie dorosłym, ale przecież nie do nich jest kierowana. Jako komiks dla małych dzieci sprawdzi się znakomicie, acz nie jest to ta artystyczna klasa, co opowieść o "Malutkim Lisku i Wielkim Dziku". Graficznie jest tylko poprawnie, ale z drugiej strony świetnie Falkowskiej wychodzą dziwaczne stwory, które pojawiają się w tej historii, i właśnie dla nich warto po ten komiks sięgnąć.

Innym tytułem wartym odnotowania jest (już trzytomowa) seria „Kubatu” z rysunkami Przemysława Surmy i scenariuszem Jakuba Sytego. To historia maskotki, która ożywa i zabiera bohatera do magicznej krainy. Tam poznaje zwariowanego inżyniera, który za pomocą specjalnie przygotowanych pluszaków podgląda sny dzieci. Scenariusz pełen jest też przeróżnych machin konstruowanych przez owego naukowca. Graficznie album wypada przyzwoicie i czuć w nim (głównie w kolorystyce i ilustracjach przedstawiających dziwne wynalazki) echa twórczości Tadeusza Baranowskiego, ale kreska Surmy jest na tyle indywidualna, że trudno porównywać ją do konkretnych prac innych autorów. Cały album, zarówno od strony graficznej, jak i scenariuszowej, to rzemieślnicza dobra robota, w którą włożono sporo serca.

Jedyną nagrodzoną pozycją kierowaną do starszych dzieci jest "Wszystko będzie dobrze" Januarego N. Misiaka. To komiks będący metaforyczną podróżą dziesięcioletniej dziewczynki w głąb siebie. Jej rodzice się rozwodzą, dziecko przeżywa trudne chwile, a ta historia ma być ucieleśnieniem zagubienia dziewczynki w świecie i trudnych emocji, z którymi musi się zmierzyć. Scenariusz może wydawać się pretekstowy, ale komiks wyróżnia szata graficzna, która przypomina szkic, przez co rysunek ma w sobie bardzo dużo swobody i dynamiki, i głównie ze względu na znakomity warsztat Misiaka warto po ten album sięgnąć.

Konkurs, prócz trzech wyróżnień głównych, ma również specjalną kategorię, która pozwala wyłowić humorystyczno-przygodowe albumy stworzone „w duchu Janusza Christy”. Jak sama nazwa wskazuje, są w niej nagradzane komiksy stylem sytuujące się niedaleko twórczości mistrza. Wyróżnionym w pierwszej edycji był komiks Lil i Put, humorystyczna opowieść autorstwa rysownika Piotra Bednarczyka i scenarzysty Macieja Kura. Komiks zilustrowany jest dynamiczną, cartoonową kreską, a żarty dotyczą spraw związanych ze światami fantasy – prócz głównych postaci, wzorowanych na hobbitach małoludów, występują tu elfy, krasnoludy, magia i czarownicy. To produkcja na tyle udana, że jej odcinki premierowo publikuje obecnie miesięcznik „Nowa Fantastyka”.

W podobną tonację wpisał się też komiks nagrodzony w następnej edycji konkursu. "Krasnolud Nap" to pełnokrwiste humorystyczne fantasy dla najmłodszych, które wyróżnia się szatą graficzną stworzoną przez Krzysztofa Trystułę. Strona plastyczna tego albumu powala, bo stoi na światowym poziomie i przypomina nieco prace europejskiego tuza opowieści obrazkowych Joanna Sfara, szczerze więc przyznam, że chętnie zobaczyłbym komiks dla dorosłych zilustrowany przez Trystułę. Natomiast scenariusz do tej opowieści stworzył Maciej Jasiński (autor między innymi Misia Zbysia) i choć może nie dorównuje rysunkom, to jest przynajmniej dobry.

Kategorię „w duchu Janusza Christy” szczególnie wziął sobie do serca Mieczysław Fijał, laureat zeszłorocznej nagrody, autor komiksu "Oskar i Fabrycy". Straszne Smoczysko, opowiadającego o dwóch chłopcach, którzy przenieśli się do średniowiecza. Jego praca na każdym poziomie wydaje się kalką charakterystycznego stylu Christy. Mimo tego epigoństwa – z którym autor się wcale nie kryje i do swoich inspiracji dolicza również pokrewną twórczość Alberta Uderzo – jego zabawny, pełen przygód komiks czyta się bardzo przyjemnie i trudno szukać w nim fałszywej nuty.

Reasumując, dobrze, że istnieje konkurs imienia Janusza Christy, i dobrze, że biorące w nim udział prace są tak zróżnicowane. Inicjatywa ta sprawia, że młodzi twórcy nie muszą tworzyć sobie a muzom, siłować się z prawami rynku. Ktoś dba o to, by znalazło się miejsce dla zdolnych ludzi, chcących opowiadać za pomocą komiksu historie dla najmłodszych.

Pisząc te słowa, patrzę na stertę komiksów wyróżnionych w konkursie i mam poczucie, że są to dzieła może nie wybitne, ale przynajmniej bardzo dobre, i nawet ja, stary drań, bawiłem się bardzo dobrze podczas lektury. Oby po tej recenzji znalazły jeszcze więcej czytelników.