piątek, 22 lutego 2013

Bardzo trudno jest mi orzec, dziobak to, czy jednorożec

Kuba Jankowski zaprosił mnie do współtworzenia działu komiksowego serwisu Poltergeist. Na pełnoetatowy udział nie znajdę czasu, ale chętnie wspomogę redakcję kilkoma recenzjami. Prawdopodobnie będą to głównie teksty o mainstreamowym komiksie europejskim. Myślę, że łamy Poltera świetnie się do tego nadają.



Gdy pierwszy raz do Europy przywieziono dziobaka, brytyjscy naukowcy nie uwierzyli w autentyczność owego egzotycznego znaleziska. Anatomia stworzenia wydawała się im tak nieprawdopodobna, że podejrzewali mistyfikację. Twierdzili, że to spreparowany eksponat: bóbr z doszytym kaczym dziobem. Jednorożec to właśnie taki nieszczęsny dziobak - twór osobliwy, z miejsca wzbudzający szereg podejrzeń.


Zawsze uważałem, że kino klasy B nie posiada swojego odpowiednika w komiksie. Gdy album jest zły od strony rzemieślniczej, to jest po prostu zły - nic go nie uratuje, tak jak w filmie gatunkowa konwencja i niski budżet usprawiedliwiają wiele niedociągnięć. Natomiast w branży komiksowej najtańszymi pulpowymi szmatławcami zajmowali się często twórcy uznawani później za mistrzów, a do taniego horroru, czy kina sensacyjnego klasy B z lubością sięgają czołowi twórcy pokroju Alan Moore'a czy Ed Brubaker'a. Po lekturze Jednorożca zmieniłem zdanie. Seria autorstwa Mathieu Gabelli i Anthony'ego Jeana to podane pod postacią frankofońskiego komiksu głównego nurtu szalone, postmodernistyczne exploitation, które - o zgrozo - wymknęło się twórcom spod kontroli...

 
Mimo iż współczesna literatura fantastyczna dalej niechętnie eksperymentuje z formami narracji, to kurczowo chwyciła się postmodernizmu - i to tego w najbardziej spłyconej postaci. Autorzy do bólu eksploatują motywy alternatywnej historii, chętnie mielą steampunk z czym popadnie, do tego stopnia, że stało się to wręcz niesmaczne i męczące. Takie też wydaje się - wyjątkowo niezgrabne, warto dodać - wejście twórców Jednorożca w owe schematy. To istny popkulturowy potwór Frankensteina. W czasach Przedwiośnia Żywych Trupów i wszechobecnych parafraz to wyświechtany frazes, ale pasuje jak ulał do tworu, w którym poetyka powieści Arturo Péreza-Reverte spotyka się z horrorem cielesnym. Twórcy osadzili akcję w 1565 roku. Bohaterami są wybitni medycy tamtej epoki, należący do quasi-masońskiej grupy walczącej z tajnym stowarzyszeniem kościelnym, próbującym przejąć władzę nad światem. Prócz tego autorzy wszczepili w kwitnącą filozofię odrodzenia motywy zaczerpnięte wprost z filmowego Reanimatora i fizjologicznej twórczości Cronenberga (szczególnie Videodrome), a za konwencję obrali fantasy wymieszane z powieścią "płaszcza i szpady" i teoriami spiskowymi.

Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie i nie ma co ukrywać: przeszarżowano nie tylko fabułę, ale dosłownie każdy element składowy tego komiksu. Grafik Anthony Jean wydaje się niezłym rzemieślnikiem, ale jego kolorowane komputerowo rysunki są też do bólu kiczowate, łączące styl frankofoński ze skażonymi graffiti i mangą komiksami lat dziewięćdziesiątych (najbliższe skojarzenia mam z estetyką Afro Samurai). Zgubiono również proporcje między warstwą literacką, a narracją obrazem. Scenarzysta, by wprowadzić czytelnika w realia świata przedstawionego, upycha tu masę informacji, jakby manifestując to, że tak naprawdę wolałby napisać powieść. Byłem wręcz zdumiony dyletanctwem autorów, gdy w pierwszym tomie znalazłem planszę, na której umieszczono dwadzieścia (!) dymków z dialogami, a jako ilustrację zastosowano jedynie panoramę miasta. Ponadto w fabule znajdziemy przytłaczającą ilość nomenklatury medycznej i zawiły popis erudycji teoretycznie nieprzystający do lekkiego, stricte rozrywkowego charakteru tej opowieści. Nawet ekskluzywne wydanie wydaje się nie pasować do zawartości.


Do listy paradoksów można dołączyć jeszcze jeden, bodaj największy. Jednorożec to fantastyczna i ekscytująca lektura. Na jakimś poziomie blisko mu do niektórych komiksów Gartha Ennisa (dla dobra sprawy uznajmy, że tych lepszych), z tą tylko różnicą, że wszystko wydaje się tu śmiertelnie poważne... o ile można potraktować serio opowieść, w której bohater okłada przeciwników kręgosłupem wyjętym ze zwłok, które przed chwilą jeszcze leżały na stole sekcyjnym. Jednorożca najlepiej opisują przeciwieństwa: to komiks inteligentny i głupi, poważny i śmieszny, zarówno dobry jak i zły. Mimo rzemieślniczej nieporadności twórców czyta się go wspaniale, a niedorzeczna historia (tu trzeba przyznać, że podparta solidnym, szczegółowym riserczem i zdradzająca znajomość konwencji i schematów gatunkowych) wciąga jak diabli. W czasie lektury ekscytowałem się tak bardzo, że na przemian prychałem śmiechem i przeklinałem na głos, nie dowierzając w to, co widzę.

Słyszałem o Jednorożcu kilka nieprzychylnych opinii, a w recenzjach dominował raczej zachowawczy ton. Nic dziwnego, pisząc o nim można się czuć zbitym z tropu. Mógłbym ten komiks uznać za najsłabszy z całej frankofońskiej oferty Taurusa, lub równie dobrze za najlepszą mainstreamową serię 2012 roku. Gdy patrzę na Jednorożca z perspektywy krytyka, mam mieszane uczucia, ale jako miłośnik kina exploitation i innej szmiry (zawsze denerwował mnie pejoratywny wydźwięk tego słowa, używanego jako polski odpowiednik angielskiego pulp, ale w tym przypadku jest odwrotnie - to Szmira przez "duże Szy") jestem w nim wręcz zakochany. Gdyby Tarantino postanowił zrobić film fantasy, to wyszłoby mu właśnie coś takiego...


TEKST ZOSTAŁ PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY NA ŁAMACH POLTER.PL

wtorek, 12 lutego 2013

Rycerze świętego Wita - David B.




W 2012 roku lista powieści graficznych, jakie ukazały się w naszym kraju wzbogaciła się o kilka wybitnych pozycji. Wielkim zaskoczeniem była nieznana szerzej „Parenteza” Elodie Durand, kameralny, bardzo oryginalny od strony artystycznej komiks, opowiadający historię choroby autorki, cierpiącej na wywołującego zaniki pamięci guza mózgu. Gdy pisałem o nim w kwietniu, nie spodziewałem się, że w ciągu następnych miesięcy ukaże się coś równie dobrego, szczerego i poruszającego. Koniec roku przyniósł jednak komiks o bardzo zbliżonej tematyce. „Rycerze świętego Wita” stawiani są obok „Mausa” Arta Spiegelmana i uznawani za dzieło kanoniczne, jedno z tych, które przecierały szlak dla tak modnej dziś, intymnej wypowiedzi za pomocą medium obrazkowego. 

„Rycerze świętego Wita” to biografia nietypowa, opowiedziana przez pryzmat choroby, która dotknęła brata autora. David B. dzieciństwo i młodość spędził we Francji na przełomie burzliwych lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jego wspomnienia z tego okresu są traumatyczne. Jego życie – nawet po wyprowadzeniu się z domu rodzinnego – zdawało się być całkowicie podporządkowane chorobie brata. Rodzice autora, przerażeni skutkami ubocznymi farmakologicznego leczenia epilepsji i nieufnie nastawieni do lekarzy (operacja, którą im zaproponowano mogła doprowadzić do nieodwracalnego kalectwa ich syna), szukali ratunku u wszelkiej maści znachorów i cudotwórców. Nie tracąc nadziei błądzili od szarlatana do szarlatana: przyłączali się do komun makrobiotycznych, próbowali wielu odmian medycyny niekonwencjonalnej, zdesperowani zwrócili się nawet ku spirytyzmowi. Byli przy tym skłonni do wszelkich poświęceń i często zmuszali do nich resztę rodziny.



Nie jest to jednak jedyny wątek jaki został poruszony w tym komiksie. Już od pierwszych rozdziałów autor wyraźnie kreśli tło społeczno-polityczne, a jego opowieść staje się próbą (subiektywnego) odmalowania czasów, w których toczy się akcja. Dużo uwagi poświęca również swojemu drzewu genealogicznemu i związkom przodków z historią Francji – z naciskiem na wojny, bo makabra (również jako estetyka) zdaje się Davida B. fascynować najbardziej. Już jako dziecko autor chował się za fasadą swoich brutalnych, przedstawiających wielkie bitwy rysunków. Ciągłe bazgranie było dla niego pancerzem chroniącym przed rzeczywistością i, jak sam to określa, zbroją, którą przywdziewał na wzór fascynujących go w dzieciństwie rycerzy. Trzeba tu zaznaczyć, że w oryginale komiks nosił nieprzetłumaczalny tytuł „L’Ascension du haut mal”, odwołujący się do starofrancuskiego określenia epilepsji. Wydawca – co jest wielką rzadkością przy tego rodzaju zabiegach – niezwykle udanie przechrzcił go na „Rycerzy świętego Wita” nawiązując do staropolskiej nazwy padaczki.

Nie jestem miłośnikiem komiksów, w których dominuje literacka narracja, a takie wrażenie z początku sprawiają „Rycerze świętego Wita”. To jednak tylko pozory. Zatrzymując się przy tym aspekcie, warto porównać dzieło Davida B. z innym, powstającym w niemal w tym samym okresie (lata 1995–2005) komiksem – „Black Hole” Charlesa Burnsa. Mimo że komiks amerykańskiego kolegi po fachu to opowieść obyczajowo-psychologiczna, z dużą dozą wątków autobiograficznych, to ze względu na metafory związane z horrorem cielesnym, często wymieniany jest w rankingach najlepszych obrazkowych opowieści grozy. Podobna zależność pojawia się między warstwą literacką a graficzną „Rycerzy świętego Wita”. Podczas gdy na pierwszym planie możemy śledzić historię bezsilności w walce z chorobą, na drugim – w warstwie graficznej – rozgrywa się zupełnie inna, nie mniej ważna opowieść. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, czyli okres największej popularności ruchu New Age, zostały w komiksie Davida B. przedstawione inaczej, niż zwykło się to czynić. Dla autora są to czasy równie mroczne i niepokojące, co Berlin lat trzydziestych, w którym rozkwitała ezoteryka i nowe nurty filozoficzne. W grafice objawia się to silnymi nawiązaniami do ekspresjonizmu niemieckiego. Prócz tego znajdziemy tu dużą dozę surrealizmu, symbolizmu i wiele innych nadrealnych tendencji występujących w sztukach plastycznych.



 Historia przedstawiona na drugim planie to również przegląd horroru obecnego w naszej kulturze. W rysunkach autora odbija się jego fascynacja literacką grozą, opowieściami niesamowitymi i naukami tajemnymi. Rysunkowe stwory – stanowiące niezwykle sugestywną i eklektyczną mieszankę – uosabiają dręczące Davida B. i jego rodzinę demony, lęki i choroby. Nawet postacie mityczne, historyczne i literackie służą mu jako narzędzie do wyrażania emocji, nastrojów i podświadomych komunikatów. W „Rycerzach świętego Wita” ważną rolę odgrywa też etniczna ornamentyka, malarstwo batalistyczne i mnożące się w niezdrowej wręcz ilości symbole okultystyczne i alchemiczne. W efekcie ten niezwykle mroczny i klaustrofobiczny komiks zaczyna przypominać podrasowaną psychodelikami twórczość Edwarda Goreya, rozdmuchaną do epickich rozmiarów dzieł Hieronima Boscha.

„Rycerze świętego Wita” to niezwykle przytłaczająca historia i w przeciwieństwie do wspomnianej „Parentezy” nie ma w niej nic z autoterapii. David B. z jednej strony kryje się za swoimi rysunkami, coraz bardziej zapada się w swojej twórczości, z drugiej – w masochistycznym słowotoku obnaża swoje lęki i problemy. Analogicznie do „poetów przeklętych” to komiksiarz przeklęty, którego chora dusza nigdy nie zazna spokoju. W „Rycerzach świętego Wita” zabiera nas w podróż, którą możemy porównać do słynnego albumu Joy Division „Closer”. To zjazd po równi pochyłej: kompulsywny, deliryczny i depresyjny.