środa, 28 sierpnia 2013

Pięć to liczba doskonała.

Na Croma! Pięć lat! O Matkobosko Szorstkowłosa!  Pół dekady! Trudno mi uwierzyć, że blog przetrwał aż tyle. Mimo że w piąty rok swojego istnienia Arkham weszło z niemal miesięczną ciszą w eterze, to zapewniam, że to przejściowy okres. Piszę więcej niż zwykle, ale na efekty będzie trzeba jeszcze poczekać i nie wszystko co spłodzę wyląduje w internecie.

Jeszcze nie miałem okazji się pochwalić (bo sam  nie do końca jeszcze w to wierzę) a urodziny Arkham to chyba dobry moment: niedawno zostałem poproszony o napisanie wstępu do polskiego wydania bestsellerowego amerykańskiego komiksu "Kick-Ass" autorstwa Marka Millara i  Johna Romity (Juniora). Nie mogłem odmówić. Nigdy nawet nie marzyłem, że napiszę wstęp do czegokolwiek, a co dopiero do amerykańskiego komiksu głównego nurtu. Mimo że minęło już trochę czasu, to  pisząc te słowa jeszcze muszę się szczypać żeby uwierzyć, że napisałem intro do historii, którą zilustrował jeden z idoli mojego dzieciństwa -  John Romita Jr, autor rysunków do "Daredevil: Man Without Fear" (ze scenariuszem Franka Millera) i "The Punisher War Zone".  "Kick-Ass" to zresztą bardzo udany hołd dla tych komiksów i wielu innych rzeczy, którymi zaczytywałem się gdy byłem jeszcze małym Krzysiem Rysiem. Jeśli więc tak jak ja kochaliście Daredevila, Wojownicze Żółwie Ninja, Spider-Mana i Punishera, to sięgnijcie po ten album, bo to uwspółcześniona krwawa wariacja na temat tych bohaterów, będąca zabawną i zarazem gorzką opowieścią na temat okresu dorastania. Warto się temu komiksowi przyjrzeć również dlatego, że dla dzisiejszych dzieciaków "Kick-Ass" i jego ekranizacja są tym, czym dla mojego pokolenia były komiksy Semika.



Od dłuższego czasu "Kick-Ass" jest już na półkach sklepowych i ponoć sprzedaje się bardzo dobrze.


Do końca listopada Arkham będzie rzadko aktualizowane (raz- dwa razy w miesiącu). Obiecuję jednak, że po nowym roku nadrobię zaległości i postaram się wrócić do regularnych wpisów. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierają. Wydawcom, czytelnikom, ludziom z którymi pracuję i przyjaciołom (niektórych z Was znam tylko z internetu, ale uważam za przyjaciół - mam nadzieję, że o tym wiecie).  Dzięki, że jesteście!

Keep Crom!

Wszystkim nieposiadającym konta na Facebooku, a tęskniącym za moimi wynurzeniami przypominam, że  sporo dzieje się na fanpage'u Rękopisu: klik. Żeby tam zerkać nie trzeba się rejestrować. Jutro tradycyjnie ogłoszę tam rocznicowy konkurs.

piątek, 2 sierpnia 2013

Mooreonomicon # 4: Saga o Kapitanie Brytanii

Kolejny Mooreonomicon. Tym razem na występach gościnnych w ArtPapierze. Pierwotnie tekst miał ponad 10 tys. znaków, bo o Kapitanie można pisać dużo, ale skrócony do formy recenzji wydaje mi się atrakcyjniejszy dla czytelnika. 



Pojedynczy odcinek przygód Kapitana Brytanii miał zaledwie osiem stron. W jednym z epizodów Alan Moore rozpisał planszę z dziesięcioma wąskimi panoramami, na których w sekwencjach przedstawione jest jedynie odpalanie papierosa. Rodzi się pytanie, gdzie był wtedy edytor? Dobrze musiało się pracować w brytyjskim odłamie Marvela na początku lat osiemdziesiątych. Lektura „Captain Britain: A Crooked World” wskazuje na to, że panowała tam wówczas duża swoboda artystyczna. Dziś Moore ma na pieńku z Marvelem, tak samo jak ze wszystkimi innymi dużymi amerykańskimi markami komiksowymi. Niemniej w tamtych czasach brytyjska placówka „Domu Pomysłów” stała się dla niego azylem, dzięki któremu mógł zarabiać na utrzymanie rodziny. Było to na tyle intratne zajęcie, że zgodził się przejąć serię o postaci, która wydawała mu się skrajnie nieciekawa i niewiarygodna od strony psychologicznej. Napakowany milioner-naukowiec w niedorzecznym kostiumie niemal w całości pokrytym grafiką z brytyjską flagą, który został obdarzony nadludzką mocą przez przypadkowo napotkanego Merlina (aż sprawdziłem, czy ów Merlin nie był napromieniowany i go nie ugryzł). Któż nie chciałby tego pisać?

Przejmowanie serii było jak przechwytywanie kierownicy samochodu pędzącego w stronę przepaści. Kapitanowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Przebywał właśnie w alternatywnej rzeczywistości, w której złoczyńca Mad Jim Jaspers ukatrupił wszystkich superludzi i przejął władzę nad światem. Moore, zamiast wcisnąć hamulec, spokojnie pozwolił samochodowi spaść w przepaść. Zabił Kapitana, po czym (niespodzianka!) wskrzesił go i wysłał z powrotem do współczesnej mu Anglii (a raczej do ówczesnej marvelowskiej Brytanii osadzonej w głównym kontinuum zwanym Earth-616) i zaczął na nowo ustawiać figury na szachownicy dopasowując przebieg rozgrywki do swoich celów. Moore pozbył się jego niedorzecznego pomagiera (bajkowo przedstawianego roześmianego Elfa), podarował mu rodzinę (a raczej siostrę, bo Kapitan, wedle obowiązujących superbohaterskich schematów, był oczywiście sierotą) i kilka powodów, dla których warto mieszać się w międzynarodowe i międzygalaktyczne rozróby. Mimo tak drastycznych jak na tamte czasy środków i brawurowego wprowadzenia, scenariusz był początkowo zachowawczy, przez co „Captain Britain: A Crooked World” czytany jako wydanie zbiorcze wydaje się być dziełem nierównym.


Po bardzo interesującym prologu, Moore funduje nam trochę superbohaterskiej bitki sprowokowanej przez S.T.R.I.K.E - angielską, skorumpowaną wersję S.H.I.E.L.D. Potem wciąga Kapitana w proces sądowy w konwencji space opery, przypominający finał słynnego „Dark Phoenix Saga”. O ile te dwie opowieści są dobre i zabawne, to dopiero finałowa historia jakością zbliża się do najlepszych prac Moore'a. Jednym z bohaterów trzeciej miniserii jest sama Wielka Brytania. W komiksie jest krajem mrocznym, skorumpowanym, targanym społecznymi problemami. Na tym poziomie jest to opowieść mająca wiele wspólnego z „V jak Vendetta” - stricte autorskim dziełem, które Moore pisał w tamtym okresie dla magazynu „Warrior”, oraz z tworzonym dekadę później „Prosto z piekła”. Wątki społeczno-polityczne nie są tu tak daleko posuniętymi metaforami, jak w przypadku amerykańskich „X-Menów”, w których za pomocą niechęci ludzi do mutantów podejmowano problem rasizmu i nietolerancji. Moore wali prosto z mostu. Obok zakorzenionego już w Marvelu Hellfire Club pojawia się tu wspomniane  S.T.R.I.K.E i (co najciekawsze) dochodząca do władzy British National Party - skrajnie nacjonalistyczna partia, która w latach osiemdziesiątych, po ogólnym rozczarowaniu burzliwymi przemianami kulturowymi lat 60. i szybko wygasłym punkowym buntem, zdobywała dużą popularność wśród klasy robotniczej. W komiksie jej przywódcą jest alter-ego Mad Jima Jaspersa, z którym Kapitan spotyka się w równoległym świecie. Co ciekawe, twarz polityka do złudzenia przypomina oblicze wodza przedwojennej brytyjskiej partii faszystowskiej - Oswalda Mosleya. Autor wykorzystuje ideę światów alternatywnych do komentowania współczesnej mu rzeczywistości, podkreślając zarazem, że historia lubi się powtarzać.





Rozpatrując ten komiks od strony rozwoju warsztatu genialnego Brytyjczyka, dojdziemy do wniosku, że to pozycja, dzięki której przygotował się do pisania „Sagi o Potworze z Bagien” który, podobnie do Kapitana, wydawał mu się postacią nieatrakcyjną i niewiarygodną od strony psychologicznej. Występują tu bardzo podobne rozwiązania scenariuszowe, bo Moore utwierdził się w tym, że najradykalniejsze posunięcia są często najlepsze. Duże zbieżności z „Potworem z Bagien” znajdziemy też w warstwie graficznej. Głównie dlatego, że Moore w podobny sposób eksperymentuje z narracją wizualną. Rysownik Alan Davis wtóruje dzielnie jego pomysłom. Jego kreska z tamtego okresu może się dziś nie podobać (trąci zresztą tanią masówką), ale kompozycje plansz nie odstają poziomem od prac rysowników, z którymi przyjdzie Moore'owi współpracować w tamtym okresie. Warstwa wizualna odzwierciedla stany emocjonalne postaci i buduje atmosferę pod rozbudowaną narrację literacką jaką serwuje scenarzysta. Przykładowo, układ paneli raz przypomina zbite w drobiazgi lustro, innym razem są to bardzo wąskie kadry, na których znajdziemy zabiegi zaczerpnięte z języka filmu, imitujące ruch kamery i sprawiające wrażenie stopniowego przybliżania się widza do obiektu. Mad Jim Jaspers wywołuje u bohaterów psychodeliczne halucynacje, co również znajduje odzwierciedlenie na surrealistycznych, widowiskowych planszach. Sprawiło to, że czytając „Captain Britain: A Crooked World” miałem wrażenie obcowania z komiksem stworzonym raczej dla wczesnego Vertigo, niż dla „Domu Pomysłów”.


W przeciwieństwie do ukazujących się w tym samym czasie w Ameryce komiksów ze stajni Marvela, „Captain Britain: A Crooked World” jest dziełem intelektualnie pełnym, nie uproszczonym. Nie wnosi jednak wiele do tego uniwersum, nie zmieni też spojrzenia wyrobionego czytelnika na twórczość Moore'a. Jednak ze względu na trudną dostępność „Marvelmana”/„Miraclemana” może być jedyną okazją do sprawdzenia tego, jak legendarny scenarzysta szukał swojego miejsca w komiksie mainstreamowym. Warto też zauważyć, że mamy do czynienia z komiksem, który ukazywał się między 1982 a 1984 rokiem. Myśląc o początkach kontestacji w głównym nurcie komiksów o superbohaterach, zazwyczaj wskazujemy na dwa amerykańskie tytuły: „Strażników” duetu Alan Moore-Dave Gibbons oraz „Batman: Powrót Mrocznego Rycerza” Franka Millera. "Captain Britain" w rękach Moore'a stał się reprezentantem dojrzałego oblicza konwencji, do którego czytelnicy są dziś przyzwyczajeni i które cenią najbardziej.