piątek, 26 lutego 2021

Tokyo Ghost. Remender/ Murphy

 


Lubię twórczość Ricka Remendera. A raczej cenię pisany przez niego cykl „Deadly Class”, bo tylko to czytałem (na półce mam jeszcze „Fear Agent”, ale czekam z lekturą na wydanie serii w całości). Podchodząc do „Tokyo Ghost” spodziewałem się więc dostać coś naprawdę dobrego. Okazało się, że czytałem za mało, aby wyrobić sobie zdanie o twórczości tego autora.

W swoich tekstach o „Tokyo Ghost” recenzenci cały czas podkreślają związki tego komiksu z grą „Cyberpunk 2077”. Ja tego nie zrobię, bo w grę nie grałem, ale znam ten nurt i uważam, że Remender tylko ślizga się po temacie. „Tokyo Ghost” nie jest ani szczególnie „cyber”, ani też „punk”. To opowieść o miłości i uzależnieniu, dla której watki technologiczne stanowią jedynie tło, bez którego historia mogłaby się obejść. 

 


 

 Przyznam się Wam szczerze – męczyłem ten komiks. Narracja Remendera jest gęsta, bo często podpiera się bez powodu całymi blokami tekstu sprawiającymi, że przez „Tokyo Ghost” brnie się jak przez bagno. Zamiast przemycać tam jakieś interesujące treści (no umówmy się, że w „Deadly Class” też jest pełno tekstu, ale tam słowa są bardziej kaloryczne) autor popada w ckliwy, nudny ton, który niezgrabnie próbuje podeprzeć jakimiś proekologicznymi wątkami. To nie jest zdecydowanie lektura dla Krzycha Rycha. Obwiniłbym za nijakośc tego albumu współczesny mainstream, ale przecież „Tokyo Ghost” to komiks autorski, tylko tematyką pchający się do głównego nurtu. Prawda jest taka, że i „Deadly Class” jest komercyjnym dziełem autorskim, a jest zdecydowanie lepiej napisane i przemyślane. 

 


 

Jak już któryś recenzent kopnął treść „Tokyo Ghost” to zazwyczaj chwali rysunki. Ja nawet ich nie oszczędzę. Najzwyczajniej mi się nie podobają. Zdaje się, że patentem na nie był fakt kładzenia kolorów bezpośrednio na szkic, bo krechy są rozedrgane, ekspresyjne, ale ja jakoś tego nie kupuję i nawet na wielkich rozkładówkach rzemiosło Seana Murphy’ego nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Acz trzeba mu oddać to, że ma swój niepowtarzalny, rozpoznawalny styl. To wśród twórców dzisiejszego głównego nurtu już dużo. Widzę w googlach, że to autor, który rysował chwalony również za grafiki „Batman: Biały Rycerz”. Mam go na półce, niedługo wciągnę i jeszcze raz zweryfikuję co sądzę o talencie Murphyego. 

 


 

 

„Tokyo Ghost” nie kupił mnie zupełnie, ale czy to jednoznacznie zły komiks? Nie, choć dla mnie, kogoś obcującego z dużą ilością opowieści obrazkowych, okazał się dość nudny i ckliwy. Z drugiej strony może to być jednak zaletą, że w ramach dużej historii o ratowaniu świata autor chce opowiedzieć love story i dla kogoś ta fabuła może okazać się plusem. Może jestem przebodźcowany przez bardzo dobre komiksy i nie potrafię docenić tylko niezłego? Nie przeczę, tak może być i życzę wszystkim, żeby ta historia złapała ich za serce. Mnie, starego dziada, nie ruszyła, a przecież za „Deadly Class” (umówmy się, też momentami ckliwe i emo) dałbym się pokroić.

 

niedziela, 21 lutego 2021

Hill House Comics: Kosz pełen głów. Hill/Macs/Stewart

 


 Lata 80. Wczasowa miejscowość pod koniec sezonu wakacyjnego. Pewna młoda dama przyjeżdża odwiedzić swojego chłopaka, który służył przez ten czas jako pomocnik miejscowego szeryfa, typowy krawężnik wlepiający mandaty za złe parkowanie. Tak się składa, że w tym samym momencie z pobliskiego zakładu penitencjarnego ucieka kilku groźnych łotrów. Przecięcie się losów dziewczyny, chłopaka i czmychających uciekinierów jest jedynie kwestią czasu. 


Joe Hill w dość młodym wieku doczekał się własnego komiksowego odpowiednika „Alfred Hitchcock Przedstawia” i to nie byle jakiego, bo tworzonego pod flagą DC. Nie mnie oceniać czy ze względu na talent – bo nie czytałem jego rzeczy, znam jego twórczość głównie z adaptacji, filmu „Rogi” i serialu „Locke and Key” i obie rzeczy są średnie –  czy przez fakt, że jest synem Stephena Kinga.


Pierwszym tytułem z serii jest mocno Kingowski „Kosz pełen głów”. Dziwi mnie nieco ta swoista Kingowskość opowieści, bo autor nawet zmienił nazwisko po to, by nie kojarzyć się ze staruszkiem, a tymczasem tworzy epigońskie dziełko za nieszczęsną garść dolarów. No i mógłbym się do niego nielicho przypieprzyć, gdyby nie fakt, że mimo wtórności jest to całkiem niezła opowieść, wcale nie gorsza niż te opowiadane przez jego tatę. Gdyby wywalić zbyt mocno eksploatowany (acz kluczowy dla fabuły) wątek nadprzyrodzony, historia ta mogłaby zostać zakwalifikowana jako kryminał bądź niezły thriller. Istotne jest tu bowiem stopniowe odkrywanie ponurej prawdy o przegniłej, zdegenerowanej małej społeczności ukrytej jedynie pod pocztówkowym lukrem. Ale o tym sza, bo nie chcę Wam psuć zabawy, która naprawdę jest przednia.


 

 
Jak wspomniałem głównym problemem „Kosza...” jest fakt, iż nie grzeszy oryginalnością. Niemniej nie wylewałbym dziecka z kąpielą, bo to fajnie napisana rzecz. Do tego genialnie narysowana i pokolorowana. Rewelacyjnymi, nieco europejskimi rysunkami zajął się Leo Macs, a wybitne kolory nałożył (tak, znów!) Dave Stewart, czyli kolorysta „Hellboya”. Synalek Kinga zgromadził więc pod swoimi skrzydłami nie lada ekipę, której współpraca musiała zakończyć się sukcesem. No cóż, z takimi nazwiskami na pokładzie trudno byłoby zrobić niewypał. 


 


Mimo firmowania serii swoim nazwiskiem Hill nie będzie tworzył wszystkich opowieści sam. Już w drugim tomie, który za chwilę wezmę na tapet, scenarzystą jest nikt inny jak M.R. Carey, czyli facet od bestsellerowego Lucyfera. Bardzo jestem ciekaw, jak wypadnie ten komiks. I muszę Wam się przyznać, że lubię takie serialowe antologie tworzone przez różnych autorów. Zdecydowałem się też niedługo nadrobić komiksowe „Locke and Key”, bo wszystko wskazuje na to, że jednak syn Kinga to zdolna bestia, której prace warto obserwować. 




Hellblazer. Warren Ellis.

 


Nie czytam już wcale komiksów Warrena Ellisa, bo najzwyczajniej nie cenię go jako scenarzysty i nie lubię jego sposobu prowadzenia opowieści. Zbieram jednak całego „Hellblazera”. Nie mogłem więc ominąć jego runu w ramach tej słynnej Vertigowskiej serii. Podchodziłem zatem do tego tomu (wcale nie opasłego, bo przygoda Ellisa z Constantinem szybko się zakończyła – ale o tym opowiem za chwilę) bez większych oczekiwań. Zostałem miło zaskoczony.

Jedną z rozpoznawalnych cech pisarstwa Ellisa jest fakt tworzenia przez niego krótszych, jednozeszytówek, które ewentualnie na drugim planie łączą się z innymi w jedną całość. Tym razem jednak scenarzysta został chyba rzucony przez wydawcę na głęboką wodę, bo jego run zaczyna się nietypowo (strzelam, że wymuszono na nim taką właśnie historię) – od dłuższej, kilkuzeszytowej opowieści. Traktuje ona o tym, jak Constantine szuka morderców swojej byłej dziewczyny. Napisanie czegoś dłuższego wyszło o dziwo Ellisowi na dobre, do tego stopnia, iż uważam to za najlepsze, co kiedykolwiek spłodził (a czytałem sporo jego komiksów, również tych uchodzących za najlepsze – możecie sprawdzić w archiwach bloga, bo pisałem o kilku jego rzeczach). Czuć, że Brytyjczyk świetnie zrozumiał postać i intencje naszego ulubionego Maga. Constantine jest oczywiście egoistycznym cynikiem, ale zaznaczone jest, że gdzieś tam w jego wnętrzu tkwi gołębię, nostalgiczne serce niepozwalające mu przejść obojętnie obok krzywdy bliskiej niegdyś osoby.

 

 


 

 

Po tej opowieści następuje powrót Ellisa do tego uporczywego tworzenia przeklętych szorciaków. Skubany nawet jeden zeszyt dzieli na pół, przedstawiając w jego ramach dwie historie. Ja tego nie lubię, wolę dłuższe story arcki, ale muszę przyznać Ellisowi: poczuł się w roli scenarzysty „Hellblazera” na tyle dobrze, że i te opowieści są bardzo dobre. Najmniej udana jest chyba ostatnia. Co ciekawe jej wartość winduje fakt, iż wiąże się z nią pewna historia, która dodaje jej nie lada pikanterii. Opowieść ta traktuje mianowicie o strzelaninach w szkołach. Niczym jasnowidz Ellis stworzył ją chwilę przed słynną masakrą w Columbine High School, ukazać się jednak miała już po całym zajściu. Vertigo się wystraszyło, uznało tę opowieść za zbyt kontrowersyjną i zawiesiło publikację zeszytu. Autor postanowił być jednak bezkompromisowy i chcąc zaprotestować, porzucił serię. Myślę, że z niekorzyścią dla siebie jak i dla Constantine'a, bo obaj panowie rozumieli się znakomicie i byłby to udany bromance. 

 


 

 

Graficznie jest dobrze. Każdą opowieść ilustrował inny rysownik. Nie wyróżnię żadnego, ale pogłaszczę wszystkich jako przyzwoitych rzemieślników. Znakomicie odnaleźli się na łamach tej, bądź co bądź, specyficznej serii, skutecznie ukazując atmosferę Londynu należącego do nizin społecznych i klasy robotniczej.

Nie zostałem fanem Ellisa, ale muszę mu przyznać – tworząc Constantine'a spisał się na medal i żałuję, że nie trzasnął większej ilości tych opowieści. Może historie te jakością nie dorównują temu, co zrobili Ennis i Dealano, ale są zdecydowanie udane i chętnie czytałbym je dalej. 

 


 

 

Batman: Sekta. Starlin/Wrightson

 


Dla oldskulowej nerdziarni to pewnikiem będzie jedno z ważniejszych wydarzeń tego roku. Egmont planuje wydawać nieopublikowane jeszcze a ważne, starsze komiksy z Batmanem. Ja jako przedstawiciel plemienia semickiego cieszę się bardzo na tę okazję. Nie będę musiał uzupełniać kolekcji zagranicznymi wydaniami, a już to powoli zacząłem robić (kupiłem między innymi trylogię wampirzą Kellyego Jonesa). Na pierwszy ogień poszedł słynny „Batman: Cult” w Polsce wydany jako „Batman: Sekta”. 

 


 

 Piszę o tym komiksie z kilkutygodniowy opóźnieniem, wiem więc, że recenzenci zaklaskali na ten tytuł uszami jak foczki. Wszystkim się podoba, wszyscy chwalą. Mnie też się podobał, ale mam mimo wszystko trochę zastrzeżeń. Głównie dlatego, że to komiks bardzo wtórny względem „Powrotu Mrocznego Rycerza”. Nie chodzi tylko o mocne osadzenie go w konkretnym klimacie politycznym i o odważne poruszanie motywów o społecznym wydźwięku (tu są to bezdomni i niebezpieczne sekty), ale też o używane sposoby narracji. Pół komiksu to bowiem zerżnięty od Franka Millera szum informacyjny – mamy telewizory a w nich gadające głowy opisujące w jakiej sytuacji znalazło się Gotham opanowane przez religijną sektę diakona Blackfire'a. Oczywiście, wszystko gra i buczy, ale nie wychodzi tak sprawnie i oryginalnie jak Millerowska opowieść. 

 


 

Jak już jesteśmy przy tytułowej sekcie, to warto wspomnieć, jakim motywem podpierano się przy tworzeniu tej fabuły. Odwołano się mianowicie do jeszcze świeżych w ówczesnej dekadzie lęków społecznych, które nastąpiły po masakrze w Jonestown, religijnej osadzie w Gujanie, gdzie słynny (u nas mniej niż w kulturze anglosaskiej) Pastor Jones podał kontrolowanym przez niego 909 mieszkańcom truciznę, a sam palnął sobie w łeb. W komiksie użyto tego motywu kontrolowania wiernych, by wykreować nowego, mało komiksowego złola Batmana. Złola mającego być bardziej realnym i przerażającym niż jakiś tam Joker czy inny Pingwin. To autorowi scenariusza, którym jest  znany u nas z Marvelowskich komiksów (nie czytałem żadnego) Jim Starlin, wyszło znakomicie. Zresztą sam autor we wstępie wspomina, że w życiu nie wyszło mu tak dobrze jak włosy i Batman. Ja mu wierzę. 

 


 

 Jednak ważniejszy dla mnie niż scenarzysta ostatecznie jest rysownik. Legendarny Bernie Wrightson, którego w Polsce cały czas wydano za mało. Ten nieżyjący już tuz horrorowego komiksu (jeden z tatusiów Potwora z Bagien) w opowieści o Batmanie poczuł się znakomicie i odwalił kawał mistrzowskiej, mrocznej roboty. I myślę, że inni recenzenci zostali tak jak ja trochę tą warstwą graficzną kupieni, bo tak dobrego rysunku w opowieściach o Mrocznym Rycerzu dziś można ze świecą szukać. Mam już na widelcu inny ilustrowany przez niego komiks, mianowicie „Potworną kolekcję” od Kboom i nie mogę się doczekać momentu, gdy będę mógł go odpalić i cieszyć kolejnym spotkaniem z rzemiosłem Berniego.

Mimo pewnej wtórności względem dzieła Millera „Sekta” jest komiksem, który musicie mieć jeśli zbieracie Batmana. Nie jest może arcydziełem, może momentami nieco śmierdzi sztampą, ale w swojej klasie to bardzo dobra i klasyczna już opowieść. Do tego rysowana tak, że klękajcie narody. Daje jej znak jakości nerda z nadwago.

piątek, 19 lutego 2021

Superman: Amerykański obcy. Max Landis

 


Cieszcie się i radujcie! Oto bowiem dostajemy w ręce kolejną, alternatywną wersję genezy jednego z najpopularniejszych superbohaterów. Przy odrobinie szczęścia, wybierając pozycje losowo z kosza z komiksami większych wydawnictw, moglibyśmy trafić na kilkanaście takich tytułów z rzędu. Szczerze mówiąc sam nie miałbym wiele bardziej twórczych pomysłów na przebicie się z jakąś głębią przez niezniszczalną skórę Człowieka ze Stali. „All-Star Superman” niby udowodniło, że da się wykminić to nieco inną drogą, ale nie każdy jest Grantem Morrisonem, a na pewno już nie Max Landis.

Jak na klasyczne odkopywanie origin story przystało, „Amerykański obcy” zaczyna się od dzieciństwa na farmie Kentów. Zupełnie jak w „Brightburn”, młodociany molibdenowy Kleofas nie radzi sobie ze swoimi mocami, ino zamiast przebijania ścian sąsiadami, po prostu przyprawia rodziców o kupę zmartwień i z pewnością nieliche problemy z firmami ubezpieczeniowymi. Sześć następnych etapów z życia herosa toczy się podobnie – znane motywy zmiksowane z próbami zaskoczenia. Clark daje się ponieść emocjom i ewaporyzuje oczkami swymi rączki pewnego przestępcy, innym razem niechcący podszywa się pod Bruce'a Wayne'a, by ostatecznie nastawić przeciwko sobie Łysego z Lexcorp.



Mogę sobie do woli kpić z powtarzalności genezowych schematów, ale muszę przyznać – Landis dał radę. Nie będę się rozwodził nad publicznymi kontrowersjami, najwyraźniej gość jest po prostu świnią i jeśli chcecie, to sobie poczytacie o jego wątpliwie chwalebnych podbojach. Jego nazwisko na okładce po prostu nigdy nie było gwarantem dobrej zabawy. „Kronika” ma swoje problemy, „Bright” to leniwa papka marnująca ogromny potencjał, ale już taka „Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently'ego” to szczere złoto. Bez jaj, moim ulubionym dziełem Landisa jest chyba napisane przez niego SCP (SCP-2137 – The Forensic Ghost of Tupac Shakur, czekerałt). No po prostu nie trafisz, szaleństwo totalne i jak tu wierzyć w jakość komiksu tylko dlatego, że został nominowany do nagrody Eisnera?

 



Nominacja bezowocna i dobrze, bo ostatecznie niezasłużona, ale „Amerykański obcy” i bez miejsca na podium jest diabelnie dobrym komiksem. To pełna uroku kronika (hehe) wiarygodnego rozwoju czołowego harcerzyka DC Comics, który tym razem jest miodnie mniej harcerzykowaty. Kolejne etapy żywota herosa bujają się ciągle między sztampą i wątkami niespotykanymi zbyt często w tego typu opowieściach, ale ostatecznie wszystko dokłada jakąś cegiełkę do logicznego rozwoju motywacji i kręgosłupa moralnego tytana odzianego w błękitny kaleson. Zupełnym sztosem są jego pierwsze, amatorskie eskapady i gościnne występy innych postaci. Gryzie mnie tylko jedno – całe Smallvile właściwie zna tożsamość Supermana. Ja wiem, że to miało pokazać milusińską integralność takich małych społeczności, ale chrzanić to romantyzowanie. Nie ma bata, ktoś na pewno chciałby ugrać na tym jakiś pieniądz, pchając młodego Kenta w ramiona rządowych naukowców jeszcze zanim musiał wykombinować sposób na zgolenie łamiącego żyletki dziewiczego wąsika.

Pochwalam też pomysł na zaangażowanie większej ilości rysowników, gdzie każdy z nich dostaje rozdział dopasowany tematyką do stylu swojej dłubaniny. Mroczna i szarpana kreska Tommy’ego Lee Edwardsa posłużyła za szatę dla dosyć mrocznego wątku, gładkie i przebojowe trykociarstwo Joëlle Jones doskonale pasuje do imprezy na batmanowym jachcie, a Francis Manapul znalazł złoty środek między nieco retrofilską estetyką i nowoczesną, dynamiczną starannością. Totalnym geniuszem błyszczą odważne, niestandardowe dzieła Jae Lee i jak zwykle niezawodnego Jocka. Gdybym jednak miał ocenić tom po jego rozpoczęciu, to wywaliłbym go do śmieci po pierwszych kilku stronach. Nick Dragotta nie może się zdecydować, czy chce kopiować Myszkę Miki, czy woli oddawać się swojemu boleśnie oczywistemu uwielbieniu do mangi i żadnego z tych pomysłów nie realizuje nawet minimalnie porządnie. Pierwszy rozdział to parada brzydkich mord, niepokojąco zaawansowanych zezów i szeroko rozdziawionych pysków. Byłoby zabawnie, gdyby zwyczajnie tak bardzo nie odpychało od lektury.

 




Pomimo tego masakrycznie kulejącego wizualnie początku, „Superman: Amerykański obcy” to jeden z najlepszych tytułów o tytanicznym dziecku z kosmicznej kapsułki. Urokliwa opowieść pomagająca zrozumieć totalnie nieludzkiego kosmitę, zaznaczając na osi czasu wydarzenia kształtujące tę niezniszczalną stal. Supka zwykle doceniałem od strony rozkładającej na czynniki pierwsze mitologię tej postaci i zręcznie operujące jego zwykle przegiętą złodupnością. Teraz, choć trochę, miałem okazję go naprawdę polubić. Może i czapka na czerepie pozostała niezdmuchnięta, ale to pierwszy od dawna komiks o tej postaci, który po prostu dobrze mi się czytało. Niechże tylko DC nie angażuje już więcej tego nieszczęsnego Dragotty w tak dobre projekty.


 

Autor: Rafał Piernikowski 

czwartek, 11 lutego 2021

Opowieści z głębi miasta. Shaun Tan

    


Dobrze było się mile zaskoczyć. A nic na to nie wskazywało. Opis książki sugerował nieco naiwne pro ekologiczne dywagacje. Sama książka okazała się nie być książką. To Picture book dla dorosłych - bardzo nowocześnie. Brak narracji komiksowej – niestety - tylko sam tekst uzupełniony pojedynczymi obrazami. „Na później” - pomyślałem i odłożyłem „to coś” na półkę. Gdy w końcu zabrałem się za „Opowieści z głębi miasta” Shauna Tana, wszystkie moje poprzednie uprzedzenia zostały zmiecione w pył. „To coś” okazało się być bardzo zajmującą i ciekawą propozycją plastyczno-literacką.

    W książce australijskiego autora - znanego z takich wybitnych ilustratorskich prac jak choćby głośny „Przybysz” - znajdziemy kilkadziesiąt krótkich opowiadań. Każde jest zdominowane przez inne zwierzątko. Jest też parę wierszy. Jednemu z nich, który opowiada o relacji człowieka i psa, towarzyszy dłuższa sekwencja obrazów. Można śmiało skonstatować, że wszystkie teksty w Opowieściach... są mniej lub bardziej poetyckie. Dominuje w nich swoisty realizm magiczny, trochę w duchu Murakamiego, nierzadko osuwający się w surrealistyczną wizję niezwykle bogatej wyobraźni autora. Mamy więc krokodyle przepływające swobodnie na jednym z pięter drapacza chmur, gigantyczne ryby dryfujące wśród chmur, które dzieci próbują złowić na żyłkę, czy też członków zarządu jakiejś firmy przeistoczonych w żaby. Brzmi to bajecznie, zabawnie i miło. Jednak w dziele Tana jest też sporo okrucieństwa i przenikliwej refleksji. Charakterystyczna jest historia o niedźwiedziach, które pozywają ludzkość do sądu. Dokumenty procesowe dojeżdżają w konwoju ciężarówek „którego koniec niknął za horyzontem”. Sugestywnie oddziałuje opowieść o happeningu zarzynania gigantycznego rekina i wysypującej się z niego ikry, albo o świni, która żyje z ludzką rodziną w mieszkaniu i co rusz ubywa jej kawałeczek ciała.  


 

 Wszystkie historie zebrane w Opowieściach z głębi miasta dotykają w sposób niezwykle wyrafinowany problemu koegzystencji ludzi i zwierząt. Pomimo iż – czego autor nie ukrywa - człowiek ma sporo na sumieniu, w książce nie wybrzmiewa jedynie duch oskarżycielski. Sprawa jest dużo bardziej zniuansowana, a charakter relacji człowieka z resztą fauny zamieszkującej kulę ziemską, złożony i niejednoznaczny. Shaun Tanowi na szczęście udało się uniknąć moralizatorstwa i łatwego osądu, jego spojrzenie jest dużo głębsze, szuka takiej możliwości połączenia nas zresztą natury, które lokuje się na poziomie metafizycznym. W końcu wszyscy jesteśmy częścią tego samego uniwersum. W omawianej powieści obrazkowej zwierzęta pełnią nierzadko rolę symboliczną, są przewodnikami po kranie marzeń i snów, lub tymi, którzy pomagają nam przejść na drugą stronę, scalić się z wszechświatem. Nasza cywilizacja zaś, to coś obcego, czasem wręcz pokracznego – nienaturalnego – narzuconego z zewnątrz, co utrudnia nam zauważenie naszych braci mniejszych oraz blokuje możliwość nastania pełni jedności. 

 


 

Dzieło Shaun Tana to nie tylko zbiór filozofujących opowiadań z morałem, lecz przede wszystkim czysta przyjemność obcowania z świetną literaturą, naszpikowaną oryginalnymi pomysłami i nieoczywistymi rozwiązaniami, która zdumiewa swoim bogactwem różnorodności wyrazu oraz budzi w podświadomości czytelnika subtelną grę skojarzeń, prowadzącą do szerokich możliwości odczytu. Pomijając to, że mamy tu do czynienia ze znakami, które są możliwe do odcyfrowania wyłącznie w rodzimej kulturze autora, pióro Tana odmalowuje stany i wrażenia, które są uniwersalne i czytelne dla każdego wrażliwego czytelnika, dlatego też Opowieści... oddziałują na nas bardziej pod względem emocjonalnym niż intelektualnym. Do tego dochodzą: tajemnica, niedomówienie, mrok. Bo cóż znaczy stado koni galopujące nocą ulicami wielkiej metropolii, czy też orzeł kołujący nad ofiarą w nowoczesnej przestrzeni terminalu lotniska? Podobne nastroje  odczuwam słuchając albumu „Orphée” Jóhann Jóhannsson, który mógłby być soundtrackiem „Opowieści z głębi miasta” (zwróć uwagę na korespondujące o omawianym tematem video: klik ).  


Każdemu tekstowi literackiemu, w formie swoistej puenty, przyporządkowany jest najczęściej jeden obraz malarski. To wypowiedź równie poetycka, co słowo pisane. Ilustracje są zarówno realistyczne, jaki i symboliczne, i impresyjne zarazem - niezwykła mieszanka charakterystyczna dla oryginalnego stylu tego twórcy. Wyjątkowo prezentuje się tutaj wspominana już historia o człowieku i psie, która została opowiedziana w dużej mierze przez serię korespondujących ze sobą obrazów, przy minimalnym udziale tekstu poetyckiego. Niezwykły zabieg z percepcją czytelnika, na mnie osobiście oddziałał bardzo silnie i nie ukrywam, że właśnie ten fragment dzieła Shaun Tana wzruszył mnie najbardziej. Muszę jednak zaznaczyć, że czytając dłuższy tekst jakiegoś opowiadania, niejednokrotnie korciło mnie żeby przewrócić stronę i zobaczyć najczęściej wbijającą w fotel ilustrację, która oddawała ducha danej historii. No cóż, w końcu żyjemy w kulturze obrazkowej - to ich percepcja jest faworyzowana i uznana za najbardziej pożądaną.




    „Opowieści z głębi miasta”, które korespondują z wydanymi wcześniej Opowieściami z najdalszych przedmieść, to niezwykle oryginalna i frapująca pozycja na naszym rynku, która jest przeznaczona nie tylko dla przewrażliwionych pięknoduchów i fanatycznych obrońców praw zwierząt. To kawał świetnej, miejscami niezwykle onirycznej literatury, okraszonej subtelnym i jednocześnie odjechanym poczuciem humoru. Poziom wyrafinowania oraz upodobanie do detalicznych opisów, przywodziły mi na myśl podczas lektury takie dokonania literackie jak „Sanatorium pod klepsydrą”. Być może nie wszystko wybrzmiało tu odpowiednio - tak bardzo wdzięcznie i po Schulzowku - w zaproponowanym tłumaczeniu Anny Warso i Wojciecha Góralczyka, którzy zostali wymienieni małym drukiem dopiero na końcu książki. Nie sposób jednak tego należycie ocenić nie znając oryginału. Tłumaczenia nie potrzebują zaś obrazy Shaun Tana. Niezwykły warsztat i bogactwo finezji przykuwają naszą uwagę na dłuższy czas i zapadają w pamięć. Może to zaowocować niemym zachwytem nad talentem twórcy, lub – czego Wam życzę - głębokim wzruszeniem nad mądrością i pięknem jego przekazu.   

Autor: Jakub Gryzowski

wtorek, 9 lutego 2021

Dom Pokuty. Tomasi/Bertram


Kibicuję wydawnictwu Kboom, ale nie – jak większość odbiorców – ze względu na komiksy superhero od Valianta, które wydaje ta oficyna. Kibicuję, bo mają w swoim katalogu linię z horrorowymi powieściami graficznymi. To cały czas segment niezagospodarowany na naszym rynku. Z drugiej jednak strony wybitnych komiksowych opowieści grozy ze świecą można szukać. Świetnie więc, że ktoś odwala za nas czarną robotę i wyszukuje na zachodnich rynkach rzeczy ciekawych, wartych prezentacji w naszym kraju. Taką też pozycją – nawet jeśli nie idealną – jest opisywany przeze mnie album autorstwa Petera J. Tomasiego (scenariusz) i Iana Bertrama (rysunki). 

 


„Dom Pokuty” podejmuje temat, który już znam z horroru filmowego „Winchester. Dom duchów”. Inspiracją do stworzenia historii był mianowicie fakt, iż wdowa po Winchesterze, twórcy słynnego powtarzalnego karabinu, miała nie lada korbę i rozbudowywała swoją posiadłość o kolejne pomieszczenia, mające rzekomo pomieścić dusze tych wszystkich nieszczęśników, których szlag trafił od kulki wystrzelonej z legendarnej broni. Film był taki sobie i dzięki Bogu komiks jest od niego znacznie lepszy. Fabularnie też może nie wysadza z kaloszy, ale ma wybitne (tak, to jest chyba najlepiej narysowany album zeszłego roku, a przynajmniej pierwsza trójka) rysunki Iana Bertrama.

Styl tego twórcy jest niespotykany, bardzo unikalny, nawet nie tyle zakorzeniony w undergroundzie, co bardziej sprawiający wrażenie jakiegoś niezależnego europejskiego projektu, a przecież mówimy o autorze amerykańskim. Ma on krechę do tego stopnia wyjątkową, że trudno uwierzyć w fakt wydania tego albumu przez majorsów (komiks oryginalnie ukazał się nakładem Dark Horse). Z racji miejsca akcji będącego domem wyglądającym jak efekt projektu architekta szaleńca, można było się spodziewać cytatów z Eshera. Nic bardziej mylnego. Rysownik nie poszedł na łatwiznę i sceny mające wywołać u czytelnika gęsią skórkę są zobrazowane w zupełnie inny sposób. Tak, w domu, w którym mieszkają przeklęte dusze, czasem mieszają się piony i poziomy, ale ostatecznie efekt grozy wywołują inne motywy graficzne - mocno zakorzenione w cielesności. Na planszach Bertrama to semi-realistyczne postacie i pochłaniające je czerwone czeluści są ważniejsze niż nawiedzony dom.

 


 

 Warto też dodać, że genialną warstwę graficzną dopełnia kolorysta. Nie byle jaki, bo to sam Dave Stewart, chyba (przynajmniej u nas) najsłynniejszy fachowiec swojego pokolenia. Tak, to ten gość, który błysnął genialną pracą przy „Hellboyu” i jego spin-offach. Tutaj również nie bierze jeńców i jego dzieło stoi na najwyższym poziomie.

Przy całej sympatii dla „Domu Pokuty” jako takiego, nie będę Was okłamywał. Tomasi nie jest tak dobrym scenarzystą jak Bertram rysownikiem. Zdecydowanie nie udało mu się wykorzystać potencjału leżącego w szalonej lady Winchester i jej domostwie. Za bardzo posiłkował się oniryzmem, nie dostrzegając przy tym, że ma materiał do opowiedzenia psychologicznie rozbudowanej, pogłębionej historii szaleństwa na miarę „Lśnienia” (tak, dom Winchesterów jako temat ma taki potencjał). Od strony fabularnej jest najzwyczajniej płytko. Niemniej powinniście obowiązkowo sięgnąć po ten komiks ze względu na genialne rysunki.

 


 

 

Hitman. Tom 2 i 3. Ennis i McCrea

 


Przez pewien czas  myślałem, że ubyło mi z 15 lat i jestem znów ultrasem Ennisa. Po ponownej lekturze „Kaznodziei” i jego runie „Hellblazera” postanowiłem, że chcę mieć wszystkie jego komiksy. Jednak obcowanie z „Hitmanem” okazało się być dla mnie wiadrem zimnej wody.

Niemłoda już, pamiętająca lata 90. seria opowiada o pewnym płatnym zabójcy, ale została osadzona w świecie bohaterów DC i zdaje się być dla Ennisa i słynnego korpo kompromisem między komiksem głównego nurtu a dziełem autorskim. Mógł to być oczywiście twór udany, bo nie okłamujmy się, opowieść o mordercy przyjmującym zlecenia na super ludzi pisana przez Ennisa brzmi jak coś, co może wysadzić z butów. Już na etapie samego konceptu musiał to być gorący towar, który dzieciaki pokochają. Ostatecznie jednak to srogi niewypał. Owszem, są tu motywy i zagrywki powracające później nie raz w karierze Ennisa i może tu pojawiły się one po raz pierwszy, ale nie jest to ich najlepsza inkarnacja. 

 


 

Seria wypadła najlepiej, gdy w trzecim tomie szalony Irol zszedł na samo dno drabiny społecznej i opowiedział nam mroczną historię genezy i narodzin głównego bohatera. Cofnął się przy tym do prowincjonalnej Irlandii sportretowanej jako niemiłe, śmierdzące szczynami i tanim piwskiem miejsce, w którym nikt nie chciałby się urodzić. I właśnie takie historie powinien opowiadać częściej, bo nie sposób dostrzec, że najlepiej mu wychodzą.

Ostatecznie więc seria nie jest pozbawiona plusów, ale zostały one przytłoczone przez coś, co może jeszcze wtedy było świeże. Dziś znamy już te motywy z dziesiątek podobnych do siebie komiksów Ennisa. Bo nie okłamujmy się – większość z nich ma ze sobą sporo wspólnych cech. „Hitman” czytany przez kogoś, kto nieźle zna twórczość autora, wydaje się dziełem bardzo nieświeżym albo szczeniacką przygrywką przed prawdziwym opus magnum Ennisa, którym jest dla mnie jego run „Hellblazera”.

 


 

Rysunkami do serii zajął się również Irol. John McCrea to jednak drugoligowy zawodnik, dla którego praca nad Hitmanem była zdaje się szczytowym punktem kariery. Nie jest jakoś strasznie źle, nawet kolory są si, ale warstwa graficzna nigdy nie wykracza ponad przeciętność. Kupując tę serię, musicie się z tym pogodzić. Niemniej Ennis nigdy nie miał jakiegoś szczególnego szczęścia do rysowników i nie sięga się po jego komiksy ze względu na grafiki.

Jak wspomniałem we wstępie „Hitman” nie jest rzeczą, którą muszę mieć w kolekcji. Zastanawiam się nawet nad tym, czy przypadkiem nie zmarnowałem na niego sporo czasu, bo szczerze przyznam, że niniejsze dwa tomy męczyłem. Swoją drogą, o ile się nie mylę, Egmontowi pozostał do wydania chyba tylko jeden, zbierający spin-offy z innymi bohaterami DC (Justice Legue, Lobo), w których brał udział główny bohater stworzony przez Ennisa. Ja go już sobie zdecydowanie odpuszczę. Jeśli nie jesteście komplecistami Ennisa, to radzę Wam zrobić to samo z całą serią.