niedziela, 24 maja 2015

Zły, czerwony i brzydki - trzy razy spaghetti western.


Pospolite ruszenie na Kinomisji. Z troski o Waszą edukacje filmową miłośnicy pulpy będą w zbiorczych wpisach polecali mniej oczywiste tytuły z danego nurtu. W pierwszej odsłonie wyliczamy nasze ulubione spaghetti westerny które nie zostały stworzone przez Sergio Leone. Wyszło pięknie, bo pojawiły się tytuły których sam nie znam. Z mojej listy wypadły "Big Gundown" (wielki nieobecny tej wyliczanki więc też koniecznie  go zobaczcie) i wybitna "Kula dla Generała". Ostatecznie moja wielka trójca wygląda tak:   




Death Rides a Horse / Da uomo a uomo (reż. Giulio Petroni, 1966)

Śmierć jeździ konno pozornie jest jednym z tych drugorzędnych włoskich westernów, gdzie na próżno szukać wirtuozerii reżyserskiej godnej obrazów Leone. Wyróżnia go jednak kilka elementów, które uczyniły z niego dzieło kultowe. Pierwszym jest charyzmatyczna i niejednoznaczna kreacja aktorska Lee Van Cleefa (jedna z najlepszych w jego karierze), odgrywającego cynicznego ex-skazańca, którego wojenna ścieżka przecina się z „młodym sprawiedliwym” (w tej roli John Phillip Law, znany miłośnikom Mario Bavy jako odtwórca roli Diabolika). Drugim jest świetny, nieszablonowy scenariusz, bowiem Śmierć jeździ konno to znakomicie napisany film, w którym satysfakcja czerpana z aktu zemsty odbijana jest niczym piłeczka pingpongowa między antagonistami i protagonistami. Uniwersum Quentina Tarantino mniej lub bardziej kształtowało wiele filmów, ale Śmierć jeździ konno jest dla niego jednym z tych kanonicznych i najświętszych. Pamiętacie „stare Klingońskie przysłowie” stanowiące preludium do Kill Bill? Swojego czasu szukano jego źródła w Star Treku. Ostatecznie fani odnaleźli tę sentencję w ustach Lee Van Cleefa dającego wykład młodemu porywczemu towarzyszowi na temat tego, czym jest zemsta i jak ją smakować. Podobno to przysłowie używane przez sycylijskich gangsterów. W 1969 roku Roger Ebert widział Śmierć jeździ konno. Ocenił na 1/5, uznał za film zły i sztampowy, a przy okazji wytknął mu dużą ilość przemocy, co jest bardzo naciąganą tezą, bo nawet na tamte czasy nie było to szczególnie brutalne dzieło. A i tak jest lepiej niż w przypadku The Beyond Fulciego, które dostało od niego całe pół gwiazdki. No cóż. Protekcjonalne podejście do włoskiego kina gatunku to (na „Dzikim Zachodzie”) już przeszłość, ale tego typu recenzje są cenne, bo stanowią dokumentalny zapis nastrojów, z jakimi krytyka przyjmowała grindhouse’owe włoskie flicki. Mamy 2015 rok. Ebert drapie wieko, ale zemsta dalej najlepiej smakuje na zimno, bo śmierć do tej pory  jeździ konno i kopie dupę jak mało co.




Navajo Joe (reż. Sergio Corbucci, 1966)

Chętnie czytam wszelkie dyskusje na temat tego, jak wytyczyć granicę, gdzie kończy się western a zaczyna antywestern. Tym bardziej, że zazwyczaj toczą je ludzie, których znajomość gatunku jest dość nikczemna – a mówi to osoba, która żadnym specjalistą od westernów nie jest (acz po pijaku jestem specjalistą od wszystkiego). Jedną z zabawniejszych teorii jest ta, która głosi, że w antywesternie chodzi o odbrązawianie Indian i ukazywanie ich prawdziwego oblicza. Więc uwaga – w kinie nigdy nie uświadczyliśmy jakiejkolwiek prawdy o Indianach, a wszelkie odbrązawianie i tak ociera się o parodię. Niemniej, jeśli chcecie zobaczyć jak do sprawy indiańskiej podeszli Włosi, których nie interesowało przecież propagandowe utrwalanie amerykańskiego mitu założycielskiego, to koniecznie sięgnijcie po Navajo Joe. Oto film, gdzie młody czerwonoskóry, któremu łowcy skalpów* wycinają plemię w pień, wskakuje na konia, ściga ich i spuszcza im ordynarny wpierdol. W międzyczasie staje w obronie miasteczka, w którym zamelinowali się oprawcy, uświadamia białym, że to jego kraj, a nawet zostaje oczkiem w głowie tamtejszych prostytutek. Wszystko kończy się masakrą, podczas której Indianiec wycina wybranym przeciwnikom na czołach symbole swojego plemienia (i tu zagadka dla Tarantinologów – co Wam to przypomina?). W trakcie seansu miałem wrażenie, że zaraz zejdzie z ekranu, wsiądzie w samolot, poleci za ocean i spuści wpierdol samemu Johnowi Fordowi. Jak bardzo komiksowe by to wszystko nie było, to dla mnie jeden z najpiękniejszych momentów w historii kina, bo oddaje sprawiedliwość w ręce pokrzywdzonych. Co z tego, że czerwonoskórego gra Burt Reynolds (niektórzy mogą nie poznać, bo nie ma wąsa)? Western i tak nigdy nie przyjął do panteonu prawdziwych rdzennych Amerykanów. Nawet słynny aktor i bojownik o prawa Indian Iron Eyes Cody okazał się z pochodzenia Włochem…

* Biali, bo musicie wiedzieć, że zdzieranie skalpów czerwonoskórych było na dzikim zachodzie równie popularnym zajęciem, co w Polsce zbieranie puszek.



Cut-Throats Nine / Condenados a vivir (reż. Joaquin Luis Romero Marchent, 1972)

Miało być o włoskim westernie, ale że ja zawsze robię coś na odwrót, to polecę Wam teraz hiszpański film. A tak serio, to nie wyobrażam sobie niniejszego zestawienia bez wzmianki o nim. Jego reżyser był prekursorem, jeśli chodzi o przeszczepienie amerykańskiego kina gatunkowego na europejską ziemię, bo pierwsze filmy o Dzikim Zachodzie zaczął tworzyć już na początku lat 60. i odcisnęły one pewne piętno na pierwszych twórcach spaghetti westernu. Niemniej swoje opus magnum zaprezentował dopiero w 1972 roku. Wszelkie obiegowe opinie na temat włoskich westernów, zarzucające im ogromną dawkę przemocy mogą się dziś wydawać przesadzone. Cut-Throats Nine jest zdecydowanie wyjątkiem. To film niezwykle obskurwiały, brudny i zły. Fabuła skupia się nie na rewolwerowcach, czy innych desperado, a na obszarpanych skazańcach-zwyrolach, których los rzucił w mroźną głuszę spiętych długim łańcuchem. Film nawet nie tyle, że jest profanacją westernu (acz z prztyczka dla Siedmiu wspaniałych cieszę się jak Murzyn z bateryjki), co ponurym, delirycznym i dekadenckim widowiskiem z elementami gore i niemałą dawką delirycznego surrealizmu. Mimo całego brudu i obskurności, jakie cechują Cut-Throats Nine, nie określiłbym go jako typowego śmieciowego kina, bo prócz tego, że to western, to jest też dziełem autorskim, odważnym i osobnym. Jego echa można wyczuć w Deliverence Johna Boormana, które wyświetlane było w amerykańskich kinach kilka miesięcy po dziele Marchenta (przypadek? nie sądzę!), i innych survivalowych filmach z patologicznymi redneckami. Jego atmosferę próbował też naśladować horrorowy western (rzadki mariaż gatunkowy!) Drapieżcy z 1999 roku. Jeśli bierzecie się za włoskie westerny i szukacie czegoś naprawdę mocnego, to nie możecie przejść obok Cut-Throats Nine obojętnie.
 

Nie zapomnijcie zajrzeć na Kinomisję i sprawdzić co polecają inni klik. W następnej odsłonie giallo. Mam jednak nadzieję, że do spaghetti westernu jeszcze w tym cyklu wrócimy.


czwartek, 23 kwietnia 2015

Starry Eyes. Horror business

Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Kinomisji




Wszyscy kochamy horrory, które osadzone są w branży filmowej. Bo nie można zapominać (zabraniam!), że ten komercyjny, przynoszący ogromne zyski, gatunek tkany jest z koszmarów i lęków samych twórców. I takie filmy w jakiś sposób to uwypuklają.

W ostatnich latach widziałem dwa znakomite obrazy osadzone w realiach horror-biznesu. Gdy już poleżą w koszu zwanym historią kina i „dojrzeją”, a ich zapach dotrze do większego grona miłośników grozy, to zapewne zostaną uznane za wybitne. Pierwszy to Berberian Sound Studio (2012) rozpędzającego właśnie swoją karierę angielskiego reżysera Petera Stricklanda. Drugi to Starry Eyes (2014) amerykańskiego duetu Kevin Kolsh & Dennis Widmyer. O ile film Brytyjczyka tylko na marginesie porusza temat mizoginizmu w show businessie, to drugi w całości poświęcony jest eksploatacji aktorki (a w tle jakby też eksploatacji całego społeczeństwa), jej obawom i pragnieniom związanym z karierą w Fabryce Snów. Bowiem Starry Eyes to ubrane w kostium kina satanicznego studium rozpadu psychiki młodej dziewczyny, która próbuje zaistnieć w branży.

Młodziutka i wrażliwa Sarah (Alex Essoe) przyjechała do Hollywood w pogoni za marzeniami. Na co dzień miota się w pracy, której nienawidzi – kiczowatym, tandetnym barze, w którym serwowane są tylko i wyłącznie potrawy z ziemniaków. Uporczywie chodzi na przesłuchania, cały czas czeka na telefon oraz informację o tym, że wreszcie otrzymała upragnioną rolę. Wierzy w swój talent, ale kolejne porażki sprawiają, że staje się coraz bardziej przytłoczona. W końcu, gdy nagle pojawia się szansa, bohaterka z satysfakcją rzuca pracę. Chwilę później napotyka jednak na ścianę i staje przed dylematem natury moralnej, którego pokonanie zostało przedstawione w filmie jako satanistyczny rytuał wtajemniczenia. 



Świat, w którym żyje Sarah zdaje się być kreowany przez mężczyzn, toteż bohaterka przestaje wierzyć, że jej talent ma jakikolwiek wpływ na jej karierę. Pragnie jedynie być „wyreżyserowaną” przez któregoś z napotkanych na swojej drodze facetów. Patrzy na znajdującą się w jej pokoju ścianę obklejoną zdjęciami gwiazd kina. Pragnie być taką jak one – silną, piękną kobietą. Wewnątrz jest jednak tylko pogubioną dziewczynką. W jej postawie jest przyzwolenie na taki stan rzeczy. Bierność.

Dla koszmaru opowiedzianego przez Stricklanda tło opowieści stanowiło włoskie studio, w którym dogrywano dubbing do europejskiego kina śmieciowego, natomiast w filmie amerykańskiego duetu luźno odwołano się do mającej obecnie miejsce rezurekcji horroru, której symbolem może być choćby powstanie z popiołów kultowej wytwórni Hammer Film Productions. Dzieło Stricklanda skupione było na dekonstrukcji gatunku i kierowane jest raczej do arthouse’owej publiczności, natomiast Starry Eyes jest nastawione na twórcze eksploatowanie. To bardzo udana kompresja elementów zaczerpniętych z klasyków pokroju Egzorcysty (1973), wczesnych filmów Romana Polańskiego, brutalnych slasherów i surrealistycznych odjazdów Davida Lyncha, do tego z muzyką jak żywcem wyjętą z jakiegoś nieistniejącego dzieła Johna Carpentera. Kompresja, która osadzona została bezpośrednio w realiach Hollywood. Precyzyjniej mówiąc: pod jego bramami, które okazują się wrotami do piekieł.



Tak jak w Berberian, tak i tutaj trudno się oprzeć wrażeniu, iż jest to najpewniej osobista opowieść będąca emanacją traum autorów. Mimo wielkich podobieństw, ostatecznie to twory opowiadające o zupełnie innych problemach i emocjach. Odkodowując znaczenia majstersztyku Stricklanda napotkamy strach przed pracą w komercyjnym przemyśle filmowym, dzieło Amerykanów opowiada zaś o bólu stawania się jego częścią i o przekraczaniu kolejnych etapów wtajemniczenia. Zastanawia mnie, gdzie na tym obrazku autorzy umieścili sami siebie. Czy znajdziemy ich w postaci młodego, niedoświadczonego i zapewne wyzbytego szans na sukces reżysera (Noah Segen), z którym przyjaźni się bohaterka i który obiecuje stanowić dla niej ostatnią deskę ratunku? Czy może utożsamiają siebie właśnie z tą zagubioną dziewczyną? Strzelałbym, że z obojgiem jednocześnie. W swoim cynicznym uchwyceniu tak branży, jak i współczesnych realiów (młodych ludzi, których wyznacznikami są hasła „egoizm”, „zawiść”, „poza”), Starry Eyes jest obrazem bardzo przekonującym. Naprawdę czuć, że gdzieś pod tą jakże przewrotną opowieścią o przykrej desperacji, chorej ambicji i wreszcie o produkującej horrory wytwórni filmowej, która prowadzona jest przez satanistów (ironia na medal), zamaskowane zostały własne doświadczenia twórców.



William Friedkin mówił o Egzorcyście jako o dokumentalnym zapisie wiary w Boga. Starry Eyes, dzieło cechujące się gęstą i upiorną atmosferą także w scenach „zwyczajnych”, nie mających wiele wspólnego z kinem grozy, opowiada o utracie wiary w siebie. Jest uchwyceniem momentu znalezienia się w swoistym klinczu między przyziemną codziennością a marzeniami o karierze. Dokumentalnym zapisem wewnętrznej walki podczas narodzin „ego” w czasach kultu konformizmu oraz śnieniem koszmaru nazywanego rzeczywistością. Ostatecznie jest też jednak filmem o narodzinach piękna i zyskiwaniu świadomości. O przeistoczeniu poczwarki w motyla – dziewczynki w kobietę świadomą swojej seksualności. O stawaniu się gwiazdą i monstrum zarazem: scream queen.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

W obcej skórze




Komiks „W obcej skórze” to najciekawszy polski debiut jaki czytałem w ubiegłym roku. Zaskoczę pewnie wielu z tych, którzy mieli okazję zetknąć się z dziełem Anny Andruchowicz: to album, który ja osobiście postrzegam w kategoriach horroru. Już widzę miny malkontentów nie szanujących tego gatunku, więc od razu tłumaczę - gdyby „W obcej skórze” było komiksem o ludziach, zapewne postrzegalibyśmy go jako horror cielesny.

Komiks Anny Andruchowicz  ma sporo wspólnego z wybitnym „Przybyszem” Shaun Tana.  "W obcej skórze" również jest całkowicie nieme i narysowane do bólu realistyczną kreską. Zbierzna jest też treść, bo Andruchowicz podejmuje ulubiony temat Australijczyka: odmiennośc. Shaun Tan najczęściej robi to za pomocą bardzo subtelnych metafor, z precyzją uderzając w czułe struny duszy czytelnika. Natomiast Polka nie miała zamiaru (bądź nie potrafiła, bo to niezwykle rzadki talent) budzić uczucia metafizycznego wyobcowania. Postawiła na dosłowność i zagrała na emocjach czytelników za pomocą niepokojącej cielesności jednego z bohaterów.




Podczas samotnego polowania pewien wilk napotyka przedziwne psowate zwierzę o zdeformowanym, kolczastym pysku. Początkowo wpada w panikę, ponieważ stworzenie wydaje się potężnym, groźnym drapieżnikiem. Po chwili okazuje się jednak, że dziwaczny krewniak ma wobec niego pokojowe nastawienie. Na pewien czas zostają zgranymi kompanami. Na kolejnych stronach zwierzę-potwór zyskuje szacunek zarówno swojego towarzysza jak i czytelnika komiksu. Mimo iż bez wątpienia jest dziki i groźny, to jest też monumentalny, czuły i piękny. Obraz ten załamuje się, gdy nagle pojawia się wataha nie akceptująca dziwacznego stworzenia. Nie dostrzega w nim piękna. Widzi tylko odmieńca, którego należy się pozbyć.

 „W obcej skórze” to oczywiście historia metaforyczna, bo rozgrywa się w królestwie zwierząt, ale przy tym jest bardzo dosadnie i wyraźnie wyartykułowana. Wilk to zwierzę stadne, przykładające dużą wagę do hierarchii i zachowań społecznych i jasne jest, że to opowieść o odrzuceniu, niezrozumieniu i nietolerancji dla inności, o zachowaniach, które występują na tych samych zasadach zarówno w królestwie zwierząt, jak i w świecie ludzi.  Chciałbym opowiedzieć wam tę historię do końca, ale żeby zachować resztki pozorów tego, że piszę recenzję, ugryzę się w język i nie będę zdradzał finału. Zasygnalizuję tylko, że prócz tego, iż jest to historia o nietolerancji, to mówi też o samotności z wyboru, podyktowanej strachem przed własną odmiennością, która może doprowadzić do skrzywdzenia zarówno siebie samego, jak i osób, które chcą się do nas zbliżyć.



Dla mnie najciekawsze wydaje się to, że jest to historia o udręczonym monstrum, która w ramach horroru opowiadana była już setki razy: od klasycznego „Frankensteina” ze stajni Universalu, przez „Carrie” i „Człowieka słonia” (tak, to też jest horror!), po zeszłoroczne „Under the Skin”. To, że dzieje się w królestwie zwierząt pozornie ujmuje temu komiksowi gatunkowości, bo gdy przychodzi do umiejscowienia go w jakiejś szufladzie, można szukać w nim współczesnej folkowej ballady lub rozważać zakwalifikowanie go do baśni. Nie oznacza to jednak, że nie odnajdziemy tu horroru, bo ten zazwyczaj  nie ma problemu by się z nimi łączyć. Co więcej, ma z nią sporo wspólnego, jako że wiele monstrów wywodzi się właśnie z podań ludowych. Nie trzeba być geniuszem, by domniemywać, że wilkołaki, wiedźmy i wampiry w wiejskich gawędach często symbolizowały odmieńców, dziwaków, chorych psychicznie lub fizycznie - ludzi zepchniętych na margines. Moim zdaniem horrory są dziś znacznie bliższe baśni niż często zestawiane z nią quasi-tolkienowskie fantasy. A może są czymś na kształt antybaśni? Wszak w horrorach sytuacja się odwraca, gdyż (te najlepsze!) tworzone są właśnie przez odmieńców, ludzi skazanych na wyobcowanie – idealnym przykładem niech będzie bezkompromisowe „Jeszcze nie skończyłem” Thomasa Ligottiego, które jawnie nawiązuje do pewnej popularnej opowiastki dla dzieci (all pigs must die!).



We wspomnianym wcześniej „Człowieku słoniu” Lyncha, jest scena w której zaszczuty tytułowy bohater (brawurowo zagrany przez Johna Hurta) wił się w panice i krzyczał słowa, na których wspomnienie włosy na całym ciele stają mi dęba. Mam wrażenie, że film ten jest bardzo osobistym dziełem (podobnie jest z Frankensteinem z Universalu, ale o tym napiszę innym razem) i powstał między innymi po to, by naczelny neurotyk kina lat dziewięćdziesiątych ustami Hurta mógł wywrzeszczeć: „ I am not an animal! I am a human being!”. Komiks Andruchowicz, mimo iż opowiada o zwierzętach, krzyczy te same słowa. Wie jednak, że padają w pustkę. Społeczeństwo nie zmieni zdania i zawsze będzie starało się wykluczyć kogoś, kto nie wpisuje się w aktualne normy.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Scream Queens: Steele Crazy, Steele Blue

Kolejna odsłona cyklu. Tym razem (uwaga niespodzianka! ) wpis o Barbarze Steele. 

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Kinomisji



Pod koniec ubiegłego roku Barbara Steele obchodziła swoje siedemdziesiąte siódme urodziny. Gdy tylko mogę, staram się uczcić wszelkie tego typu rocznice. Zrobiłem więc safari przez jej filmografię celem odpalenia jakiegoś obrazu. Wybór padł na odrestaurowane niedawno na potrzeby edycji Blu-ray Curse of the Crimson Altar (1968), który wyprodukowany został w mniej znanym niż Hammer Film Productions brytyjskim studiu Tigon Films. Prócz Barbary na ekranie pojawiają się między innymi Boris Karloff i Christopher Lee. Te nazwiska imponują (a przynajmniej powinny) każdemu miłośnikowi horroru, ale nie będę kłamał – ja sięgałem po ten film tylko ze względu na Steele.

Fabuła Curse jest luźno oparta na opowiadaniu Sny w domu wiedźmy Howarda Philipsa Lovecrafta. Pierwotnie jednak nie wymieniono pisarza w czołówce. Nie do końca jestem pewien, czy to dlatego, że prawa do jego twórczości jeszcze nie wygasły, czy dlatego, że nie był wówczas tak bardzo popularny. Niemniej chyba dobrze się stało, bo temat podjęty jest w taki sposób, że mistrz horroru zapewne przewróciłby się w grobie, gdyby dowiedział się, jak epoka rewolucji seksualnej obeszła się z jego dziełem.
Powiedzieć, że Lovecraft miał purytańskie podejście do spraw płciowości, to jakby stwierdzić, że Hitler wpadł do Polski na kawę i ciastka. Prywatnie dla Samotnika z Providence seksualność była ogromnym tabu, a w prozie wcale się nie pojawiała. „Erotyzm należy do niższego rzędu instynktów i jest cechą zwierzęcą raczej niż szlachetnie ludzką. Dla człowieka – szczytu organicznej ewolucji na Ziemi – jakie zajęcia są bardziej odpowiednie niż te, które zajmują tylko jego wyższe i wyłącznie ludzkie zdolności?” – pisał szef wszystkich szefów w jednym ze swoich listów. Nawet jeśli się uprzeć i cedzić z jego literackiej wizji motywy, które można przekształcić na jakąś freudowską symbolikę (bo zawsze się da), można by stwierdzić, że płciowość była dla niego czymś przerażającym. Czymś, co – tak jak wiele aspektów normalnej egzystencji – jego podświadomość utożsamiała z horrorem.



Nie trzeba czytać opowiadania Lovecrafta, by poznać fabułę Snów w domu wiedźmy. Wszystko zawiera się w jego nazwie – bohater mieszka w domu należącym niegdyś do potężnej czarownicy i ma koszmary. Tyle. Lovecraft napisał mroczny, ciężki, pełen majaków horror opierając się zapewne o swoje własne senne koszmary. Teraz wyobraźcie sobie, że jesteście reżyserem i macie na podstawie tego zdania stworzyć frywolny, bardzo kolorowy film dla młodych ludzi palących przed seansem trawkę. „Groovy movie” – jak powiedzieliby sami zainteresowani. Ja zabrałbym kapelusz i poszedł do domu.  Vernon Sewell, reżyser Curse of the Crimson Altar, tylko zarzucił od niechcenia szalem i wszedł w temat jak w masło. Nim minie pierwsze pięć minut seansu przez ekran przebiegnie wrzeszcząca i biuściasta blondyna odziana jedynie w coś, co wygląda na kuriozalnego prekursora bodystockingu. Gdy główny bohater przybywa do tytułowego domu, trwa tam akurat bachanalistyczna orgia. Pijane młode Brytyjki, o urodzie ekskluzywnych hostess z nocnych klubów, wiją się z mężczyznami po podłodze i tańczą na stołach w podartych rajstopach.



Z opowiadania Lovecrafta scenarzyści wybrali pojedyncze motywy, a do roli wiedźmy, która pierwotnie była stara i odrażająca, wybrano Barbarę Steele. Czyli jedną z największych piękności ówczesnego kina grozy. Postać czarownicy sprytnie została wpleciona w chętnie eksploatowany w brytyjskim horrorze tamtego okresu motyw folklorystyczno-pogański (znany choćby z filmów Witchfinder General [1968], The Blood on Satan’s Claw [1971] czy The Wicker Man [1974]), co zapewne było zagraniem mającym poskutkować sukcesem komercyjnym. W odnowionej cyfrowo wersji filmu, niemal każde ujęcie – czy to ukazujące akcję na starym zamglonym cmentarzu, czy w stylowych wnętrzach – wygląda efektownie. Jednak prawdziwą orgią kolorów staje się podczas scen z udziałem Barbary, które estetyką nawiązują do narkotykowych tripów. Ich psychodeliczność czerpie ewidentnie z adaptacji Edgara Allana Poe zrealizowanych przez Rogera Cormana – warto od razu przypomnieć, że w jego Studni i Wahadle (1961) wystąpiła właśnie Barbara.

Mimo iż Steele odgrywając wiedźmę Lavinię jest pomalowana na niebiesko (i to cała!), wygląda olśniewająco, gdyż ubrana jest w jeden z najdziwniejszych, a zarazem najpiękniejszych kostiumów w historii horroru. Jasne, ładnemu we wszystkim do twarzy, nawet w kolorze sinym (bo mniemam, że taki efekt chciano uzyskać), ale nie do końca to wyszło, bo jest nazbyt intensywnie. Niemniej Barbara nie prezentuje się kuriozalnie czy „smerfnie”. Wygląda jakby przybyła z planety zamieszkałej przez pulpowe księżniczki o błękitnej skórze, które nie tylko mają skłonności sadomasochistyczne, ale też chadzają w barokowych sukniach. Lavinia w komnacie tortur, pełnej półnagich pomagierów składających cześć bożkowi Panowi, próbuje zmusić bohatera, by coś podpisał. Jak twierdzi specjalista od okultyzmu grany przez Karloffa – sygnowanie dokumentu będzie skutkować utratą duszy. Ale my dobrze wiemy, że horrory są naszpikowane metaforami, więc tej jędzy zapewne chodzi o małżeństwo bez intercyzy. Pewnie myślicie, że żartuję, ale biorąc pod uwagę charakter tego filmu, to wcale nie zdziwiłbym się, gdyby reżyser miał dokładnie to na myśli.



Curse of the Crimson Altar nie jest filmem wielopoziomowym, czy jakoś szczególnie podatnym na mądre interpretacje. Tym, którzy poszukują mocnych wrażeń wyda się zbyt delikatny. Ja jednak lubię elegancką, dystyngowaną pulpę. Pod tym względem film ten ma wiele do zaoferowania. Od strony wizualnej jest tak ładny, że obejrzałem go już dobre pięć razy. Sądząc po małym zainteresowaniu i niskich ocenach, to tytuł zdecydowanie skrzywdzony – niedoceniony i omijany przez dzisiejszych widzów. Fani Barbary nie będą jednak zawiedzeni. Sięganie po film, w którym występują takie tuzy horroru jak Christopher Lee i Boris Karloff tylko ze względu na nią może wydawać się w jakiś sposób upokarzające dla tych panów. Niemniej, tutaj pełnią funkcje filarów, między którymi siedzi kapłanka na jednej z kart Wielkich Arkanów tarota. Dla nich to nie jest ważny tytuł, a patrząc na filmografię Baśki można dostrzec, że to film domykający okres jej największej świetności. Dla mnie to obraz ikonizujący jej wizerunek, a z dzisiejszej perspektywy zdaje się być stworzony tylko po to, by mogła błyszczeć tak, jak jej złocona suknia.

wtorek, 24 marca 2015

Scream Queens: Barbara Steele






 (Maska Szatana)

Barbara Steele to moja ulubiona aktorka kina grozy. Najważniejsza scream queen w historii X Muzy, jednak dziś, ze względu na powszechną dominację amerykańskiej kultury, artystka zapomniana i niezauważana przez masowych widzów. Powiedziałbym, że niedostrzegana przez polską publiczność, ale mam wrażenie, że to ogólna sytuacja, bo przeglądając zachodnie rankingi "królowych krzyku" trudno znaleźć tam jakiekolwiek europejskie aktorki. Szukając genezy określenia „scream queen” zazwyczaj wskazuje się na Janet Leigh, gwiazdę hitchcockowskiej Psychozy (1960) oraz matkę innej królowej – Jamie Lee Curtis. Owszem, Leigh to aktorka ikoniczna dla światowego horroru, lecz to Barbara ma na koncie niespotykaną wcześniej pierwszoplanową postać monstrum o nie lada seksapilu.

Jak większość dziewczyn z horroru, Baśka miała fajny biust, ale nie to było jej największą zaletą. Z armii anglosaskich aktorek chcących zarabiać na pracy we włoskim przemyśle filmowym wyłowił ją Mario Bava, ojciec włoskiego kina grozy. Angaż w jego Masce szatana (1960) otrzymała ze względu na swoją twarz, która łączyła w sobie niewinność z demonicznością. Jej niebanalny wygląd - ogromne oczy, grube rzęsy, mocno wystające kości policzkowe, długie kruczoczarne włosy i śnieżnobiała skóra - sprawiały, że nie można było oderwać od niej wzroku.

 (Brytyjskie wydanie Maski Szatana)

Barbara ma iście gotycką urodę. Jest zmysłową, atrakcyjną kobietą, ale brak w niej tego ordynarnego epatowania seksualnością, które podczas ewolucji gotyckiego stylu stało się jego główną cechą. Nie przeczę, że to, co ukazywały włoskie horrory lat 60. było jak na swoje czasy odważne, niemniej dziś zewnętrzność Barbary przywodzi na myśl tajemniczą, kruchą dziewczynę z wrzosowisk, która skrywa jakąś prawdziwie złowrogą tajemnicę. To Piękna i Bestia (tak jest, ta Piękna i ta Bestia ze słynnej francuskiej baśni ludowej) w jednym.

Po powyższe porównanie sięgnąłem nie bez powodu, bowiem Maska Szatana inspirowana była między innymi Piękną i Bestią (1946) Jeana Cocteau. Obraz francuskiego surrealisty jest niezwykle istotny dla całego kina fantastycznego - od horroru, przez fantasy, po s-f . Stanowi punkt, od którego możemy jak po wektorze poruszać się w linii prostej, napotykając na drodze zarówno arcydzieła kina gotyckiego, jak i Egzorcystę (1973), Obcego - ósmego pasażera Nostromo (1979) czy choćby Under the Skin (2013). Film Bavy jawi się na tej linii jako bardzo ważny przystanek, ponieważ - mimo oczywistego dualizmu bohaterów popularnego francuskiego podania - to właśnie w księżniczce Vajdzie granej przez Steele tak wyraźnie zawarte są obie strony medalu: kobiece piękno i potwór tkwiący w każdym człowieku. Czyni to z Maski szatana obraz stojący niejako w rozkroku między starą szkołą kina gotyckiego a nowym obliczem horroru, zwiastowanym przez Psychozę.


Po Masce Szatana kariera Brytyjki szybko nabrała rozpędu i aktorka niemal z automatu stała się twarzą najpierw włoskiego, a chwilę potem – za sprawą roli w Studni i Wahadle (1961) Rogera Cormana - światowego horroru. W momencie, gdy dostrzegł ją Federico Fellini i obsadził w głośnym Osiem i pół (1963) ponoć całkiem poprzewracało jej się w dupie i zamarzyła się jej kariera „porządnej aktorki”, występującej w poważnych i artystycznych filmach. Nie wiedziała jednak, że na słynnym Włochu zrobiła wrażenie jako aktorka kina grozy, bo Fellini, entuzjasta komiksu i filmowej pulpy, uważnie śledził twórczość mistrza horroru.

W pewnym momencie, w akcie desperacji, przefarbowała się nawet na blond, ale niewiele to pomogło. Kino grozy było jej pisane. Może była to nawet jakaś klątwa, bo w końcu wyszła za faceta o nazwisku Poe. Szukając alternatywy grywała większe i mniejsze role, w lepszych i gorszych filmach, ale nigdy już nie udało jej się zerwać ze swoją horrorową przeszłością. Jakby zdając sobie z tego sprawę okazjonalnie wracała do filmowych "opowieści z dreszczykiem" i właśnie wtedy ponownie władała ekranem, jak choćby w The Long Hair of Death (1964) Antonio Margheritiego i Aniele dla szatana (1966) Camillo Mastrocinque. Oba tytuły to oczywiście produkcje włoskie, ale jeszcze wymowniejsze jest to, że w obu z nich różnymi sposobami przetwarzała swoją rolę z przeboju Bavy.

Przeglądając jej filmografię nie do końca jestem w stanie wywnioskować, czy to koniec złotej ery horroru gotyckiego, czy uciekanie od grozy (a w rezultacie brak jakichkolwiek angaży) sprawiło, że zaczęła stopniowo popadać w zapomnienie. Po 1970 roku jeszcze grywała, ale na koncie ma już tylko dwa znaczące filmy kinowe tego kresu: Piranię (1978) Joe Dantego, przyszłego twórcy opowieści o gremlinach, i Dreszcze (1975) nieznanego jeszcze wówczas kanadyjskiego reżysera Davida Cronenberga. Oba tytuły to oczywiście horrory.


 (Osiem i pół)

Mimo iż Bava wiele razy podkreślał, że tęskni za Barbarą, gdyż Brytyjka miała idealną twarz do jego filmów, to - o ile się nie mylę, bo mistrz we Włoszech był wszędobylski jako operator i spec od efektów specjalnych - nigdy potem już nie spotkali się na planie. Nie jest to do końca jasne, bo informacje są sprzeczne, jednak Steele prawdopodobnie miała mu za złe, że nie była się już w stanie wyplątać z szufladki, w jaką wpakowała się występując w Masce szatana.

Po latach aktorka z nostalgią i rozrzewnieniem opowiadała na temat pracy na planie tego obrazu, ale "z drugiej ręki" (już nie pamiętam kto to mówił i w jakim filmie dokumentalnym) wiem, że dość niemiło wspominała zimne zamczysko i bandę Włochów naciukanych ziołowym likierem, którzy kazali jej coraz bardziej nachylać dekolt do kamery. Wnioskując po tym, czego dowiedziałem się przebijając przez niezliczone materiały na temat Bavy, sądzę, że nie polubiłbym pani Steele prywatnie. Powiedzmy, że szanuję jej romantyczną walkę z przeznaczeniem, ale z tego, co się o niej dowiedziałem, to wydaje się osobą rozkapryszoną i często naciągającą rzeczywistość. A podczas wywiadów jest irytująca. Gdy oglądam nagrania rozmów toczących się poza planami filmowymi, to odnoszę wrażenie, że jest bardzo sztuczna i nieudolnie gra rolę głupiutkiej gwiazdeczki. Tę opcje wyklucza jednak jej talent, bowiem na celuloidzie jest istną kapłanką kina grozy. Medium, przez które przemawiają mityczne Furie, w jednej chwili z niewinnej słodkiej dziewczyny przeistaczającą się w upiorne widmo, żywego trupa lub wiedźmę. To dlatego Tim Burton, który otwarcie przyznaje, że jest wielkim fanem Bavy, szukając namiastki tego, co genialny Włoch i nietuzinkowa piękność wyczarowali w Masce Szatana (o której Burton miał powiedzieć: "To film, który uświadomił mi potęgę kina"), dosyć często obsadzał u siebie kobiety o niecodziennej urodzie, pokroju Christiny Ricci czy Heleny Bohnam Carter. Bezskutecznie. Jeszcze się taka nie urodziła, która byłaby godną następczynią Barbary Steele.