niedziela, 24 maja 2015

Zły, czerwony i brzydki - trzy razy spaghetti western.


Pospolite ruszenie na Kinomisji. Z troski o Waszą edukacje filmową miłośnicy pulpy będą w zbiorczych wpisach polecali mniej oczywiste tytuły z danego nurtu. W pierwszej odsłonie wyliczamy nasze ulubione spaghetti westerny które nie zostały stworzone przez Sergio Leone. Wyszło pięknie, bo pojawiły się tytuły których sam nie znam. Z mojej listy wypadły "Big Gundown" (wielki nieobecny tej wyliczanki więc też koniecznie  go zobaczcie) i wybitna "Kula dla Generała". Ostatecznie moja wielka trójca wygląda tak:   




Death Rides a Horse / Da uomo a uomo (reż. Giulio Petroni, 1966)

Śmierć jeździ konno pozornie jest jednym z tych drugorzędnych włoskich westernów, gdzie na próżno szukać wirtuozerii reżyserskiej godnej obrazów Leone. Wyróżnia go jednak kilka elementów, które uczyniły z niego dzieło kultowe. Pierwszym jest charyzmatyczna i niejednoznaczna kreacja aktorska Lee Van Cleefa (jedna z najlepszych w jego karierze), odgrywającego cynicznego ex-skazańca, którego wojenna ścieżka przecina się z „młodym sprawiedliwym” (w tej roli John Phillip Law, znany miłośnikom Mario Bavy jako odtwórca roli Diabolika). Drugim jest świetny, nieszablonowy scenariusz, bowiem Śmierć jeździ konno to znakomicie napisany film, w którym satysfakcja czerpana z aktu zemsty odbijana jest niczym piłeczka pingpongowa między antagonistami i protagonistami. Uniwersum Quentina Tarantino mniej lub bardziej kształtowało wiele filmów, ale Śmierć jeździ konno jest dla niego jednym z tych kanonicznych i najświętszych. Pamiętacie „stare Klingońskie przysłowie” stanowiące preludium do Kill Bill? Swojego czasu szukano jego źródła w Star Treku. Ostatecznie fani odnaleźli tę sentencję w ustach Lee Van Cleefa dającego wykład młodemu porywczemu towarzyszowi na temat tego, czym jest zemsta i jak ją smakować. Podobno to przysłowie używane przez sycylijskich gangsterów. W 1969 roku Roger Ebert widział Śmierć jeździ konno. Ocenił na 1/5, uznał za film zły i sztampowy, a przy okazji wytknął mu dużą ilość przemocy, co jest bardzo naciąganą tezą, bo nawet na tamte czasy nie było to szczególnie brutalne dzieło. A i tak jest lepiej niż w przypadku The Beyond Fulciego, które dostało od niego całe pół gwiazdki. No cóż. Protekcjonalne podejście do włoskiego kina gatunku to (na „Dzikim Zachodzie”) już przeszłość, ale tego typu recenzje są cenne, bo stanowią dokumentalny zapis nastrojów, z jakimi krytyka przyjmowała grindhouse’owe włoskie flicki. Mamy 2015 rok. Ebert drapie wieko, ale zemsta dalej najlepiej smakuje na zimno, bo śmierć do tej pory  jeździ konno i kopie dupę jak mało co.




Navajo Joe (reż. Sergio Corbucci, 1966)

Chętnie czytam wszelkie dyskusje na temat tego, jak wytyczyć granicę, gdzie kończy się western a zaczyna antywestern. Tym bardziej, że zazwyczaj toczą je ludzie, których znajomość gatunku jest dość nikczemna – a mówi to osoba, która żadnym specjalistą od westernów nie jest (acz po pijaku jestem specjalistą od wszystkiego). Jedną z zabawniejszych teorii jest ta, która głosi, że w antywesternie chodzi o odbrązawianie Indian i ukazywanie ich prawdziwego oblicza. Więc uwaga – w kinie nigdy nie uświadczyliśmy jakiejkolwiek prawdy o Indianach, a wszelkie odbrązawianie i tak ociera się o parodię. Niemniej, jeśli chcecie zobaczyć jak do sprawy indiańskiej podeszli Włosi, których nie interesowało przecież propagandowe utrwalanie amerykańskiego mitu założycielskiego, to koniecznie sięgnijcie po Navajo Joe. Oto film, gdzie młody czerwonoskóry, któremu łowcy skalpów* wycinają plemię w pień, wskakuje na konia, ściga ich i spuszcza im ordynarny wpierdol. W międzyczasie staje w obronie miasteczka, w którym zamelinowali się oprawcy, uświadamia białym, że to jego kraj, a nawet zostaje oczkiem w głowie tamtejszych prostytutek. Wszystko kończy się masakrą, podczas której Indianiec wycina wybranym przeciwnikom na czołach symbole swojego plemienia (i tu zagadka dla Tarantinologów – co Wam to przypomina?). W trakcie seansu miałem wrażenie, że zaraz zejdzie z ekranu, wsiądzie w samolot, poleci za ocean i spuści wpierdol samemu Johnowi Fordowi. Jak bardzo komiksowe by to wszystko nie było, to dla mnie jeden z najpiękniejszych momentów w historii kina, bo oddaje sprawiedliwość w ręce pokrzywdzonych. Co z tego, że czerwonoskórego gra Burt Reynolds (niektórzy mogą nie poznać, bo nie ma wąsa)? Western i tak nigdy nie przyjął do panteonu prawdziwych rdzennych Amerykanów. Nawet słynny aktor i bojownik o prawa Indian Iron Eyes Cody okazał się z pochodzenia Włochem…

* Biali, bo musicie wiedzieć, że zdzieranie skalpów czerwonoskórych było na dzikim zachodzie równie popularnym zajęciem, co w Polsce zbieranie puszek.



Cut-Throats Nine / Condenados a vivir (reż. Joaquin Luis Romero Marchent, 1972)

Miało być o włoskim westernie, ale że ja zawsze robię coś na odwrót, to polecę Wam teraz hiszpański film. A tak serio, to nie wyobrażam sobie niniejszego zestawienia bez wzmianki o nim. Jego reżyser był prekursorem, jeśli chodzi o przeszczepienie amerykańskiego kina gatunkowego na europejską ziemię, bo pierwsze filmy o Dzikim Zachodzie zaczął tworzyć już na początku lat 60. i odcisnęły one pewne piętno na pierwszych twórcach spaghetti westernu. Niemniej swoje opus magnum zaprezentował dopiero w 1972 roku. Wszelkie obiegowe opinie na temat włoskich westernów, zarzucające im ogromną dawkę przemocy mogą się dziś wydawać przesadzone. Cut-Throats Nine jest zdecydowanie wyjątkiem. To film niezwykle obskurwiały, brudny i zły. Fabuła skupia się nie na rewolwerowcach, czy innych desperado, a na obszarpanych skazańcach-zwyrolach, których los rzucił w mroźną głuszę spiętych długim łańcuchem. Film nawet nie tyle, że jest profanacją westernu (acz z prztyczka dla Siedmiu wspaniałych cieszę się jak Murzyn z bateryjki), co ponurym, delirycznym i dekadenckim widowiskiem z elementami gore i niemałą dawką delirycznego surrealizmu. Mimo całego brudu i obskurności, jakie cechują Cut-Throats Nine, nie określiłbym go jako typowego śmieciowego kina, bo prócz tego, że to western, to jest też dziełem autorskim, odważnym i osobnym. Jego echa można wyczuć w Deliverence Johna Boormana, które wyświetlane było w amerykańskich kinach kilka miesięcy po dziele Marchenta (przypadek? nie sądzę!), i innych survivalowych filmach z patologicznymi redneckami. Jego atmosferę próbował też naśladować horrorowy western (rzadki mariaż gatunkowy!) Drapieżcy z 1999 roku. Jeśli bierzecie się za włoskie westerny i szukacie czegoś naprawdę mocnego, to nie możecie przejść obok Cut-Throats Nine obojętnie.
 

Nie zapomnijcie zajrzeć na Kinomisję i sprawdzić co polecają inni klik. W następnej odsłonie giallo. Mam jednak nadzieję, że do spaghetti westernu jeszcze w tym cyklu wrócimy.