środa, 28 października 2020

Lewiatan. Bendis/Maleev

 


To zdecydowanie jeden z moich ulubionych ostatnio schematów. Superbohaterowie panoszą się po Ziemi, z palcem w tyłku zmiatają z planszy najbardziej cwanych przeciwników, żadna siła im się nie ima. Nagle jednak pojawia się on, cały na zamaskowano. Nowy, tajemniczy antagonista brutalnie robi przykład z najpotężniejszych, rozwala największe organizacje szpiegowskie na planecie, a jego nieznana tożsamość właściwie nie ma żadnego znaczenia w porównaniu do implikacji chaotycznej krucjaty zniszczenia. Tak, Joe Casey swoim „Zodiac” wpisał prawdziwą perełkę w średni, marvelowski event „Dark Reign”. Szkoda, że „Lewiatan” od DC, poza fundamentem pomysłu, nie ma z powyższym komiksem nic wspólnego.

Odbiegnę od patosu innych streszczeń, bo tak kretyńsko poprowadzoną fabułę można omawiać, dla zdrowia psychicznego, jedynie żartem. Zaczyna się od porwania Supermana, które (choć samo w sobie szokujące) nie prowadzi zupełnie do niczego i wynika z narracyjnego fikołka w stylu „ha! Przewidziałem, że przewidzisz, że przewidzę, że przewidzisz moją intrygę”. Tytułowa organizacja zaczyna siać zamęt, w pierwszej kolejności (jakoś) eliminując całą siatkę wywiadowczą świata DC. Uzbrojeni w teoretycznie honorowe ambicje terroryści starają się przekonać do siebie bohaterów. Czy przy tak przekonującym przeciwniku można jeszcze komukolwiek ufać?

 



Tak, można, bo Lewiatan nie przekonuje do siebie właściwie nikogo z bogatego podwórka trykociarzy DC comics. Mnie, jako czytelnika, również nie. Nie zmienia to faktu, że wszyscy z pianą na pysku i tak rzucają na prawo i lewo kompletnie bezpodstawnymi oskarżeniami i biorą na celownik właściwie każdego sprzymierzeńca. Byłby dramat, gdyby genialni herosi faktycznie cokolwiek robili w ramach dochodzenia. W otoczce niemożliwie podkręconej paranoi najlepsi detektywi świata (podobno) po prostu się cały czas kłócą, nowe fakty w fabule pojawiają się bez żadnego udziału protagonistów. Komiks reklamuje się jako thriller kryminalny, podczas gdy badania poszlak nie ma w nim wcale, a straszny jest jedynie poziom scenariusza.



Cholera, jakie to jest okropne, jak to jest fatalnie napisane, jak trudno to się czyta! Logiczny ciąg narracyjny w „Lewiatanie” właściwie nie istnieje, rozpoczęte wątki nie prowadzą do niczego, a ekspozycja bije po ryju na każdej stronie. Bendis chyba po prostu czuje, że ze względu na spazmatyczność swojego pióra co chwilę musi wyjaśniać czytelnikowi, co się właściwie dzieje. Większość informacji powinniśmy czerpać z dialogów, a te sięgnęły szczytów nienaturalności. Nikt, nawet świry w kolorowych ciuszkach, nie rozmawiają tak, jak tu założył sobie scenarzysta. Dlatego ciągle będziecie czytać łopatologiczne klaryfikacje tłumaczące kim właściwie są znane już wam postacie i jak znalazły się w konkretnej sytuacji. Mimo to, z fabuły dalej nie wynika zupełnie nic – nawet tajemna tożsamość przywódcy Lewiatana, której istotność jest myślą przewodnią komiksu od samego początku, okazuje się zupełnie pozbawiona znaczenia. To po prostu totalnie bezsensowny burdel, opowieść bez celu i atrakcyjnych punktów zaczepienia, nie znajduję innych słów na czas zmarnowany na czytanie tego tytułu.

Najbardziej szkoda tego biednego Alexa Maleeva, bo jego rysunki (jak zwykle zresztą) stoją na najwyższym poziomie. Artysta, którego specjalnością jest ujmowanie pozornie niedbale nakreślonych szczegółów w przemyślaną kompozycję kadrów, był od samego początku moim jedynym ukojeniem przy lekturze. Dynamika ruchów niezmiennie zachwyca, a pływ narracji graficznej z uporem maniaka stara się przeciwdziałać kretyńskiemu chaosowi zaproponowanemu przez scenarzystę. Kolorystyka gra bardzo spójnie, czasem zachwycając drobnymi kontrastami, ale w skutecznym budowaniu klimatu przeszkadza jej od pierwszej strony poszarpany i niekonsekwentny charakter opowieści. Jest jeszcze oczywiście służący za wstęp „Superman: Nadejście Lewiatana” – porządnie narysowane trykociarstwo, choć w tym przypadku bzdurność fabuły tak bardzo nie koliduje mi z grafiką, więc nie warto dopisywać w mojej pieśni żałobnej zwrotki na jej temat.



Nie wiem ile Bendis dostał hajsu za napisanie tego potworka, ale zdecydowanie nie było warto. Większość komiksiarzy wie, że niegdyś kultowemu scenarzyście zdarzały się potknięcia, ale z punktu widzenia (zarówno naszego, jak i twórcy) lepiej by było, gdyby „Lewiatan” nigdy nie powstał. Ta bałaganiarska pokraka narracyjna zmieniła mój sceptycyzm w szczerą niechęć, zwłaszcza przez tak dotkliwe zmarnowanie rysowniczego talentu ilustratora. Nigdy nie miałem ogromnych oczekiwań w kontakcie z wydumanymi, wielkimi eventami w komiksach superbohaterskich, ale tym razem wręcz się wkurwiłem. Nie polecam, może za jakiś czas uda się mi zapomnieć, że w ogóle miałem to w rękach.

Autor: Rafał Piernikowski

niedziela, 25 października 2020

Batman. Ostatni rycerz na Ziemi. Tom 1. Snyder/Capullo

 


 Zapożyczę trochę od bardzo cenionego przeze mnie miłośnika komiksów i powiem „krótko, bo nie ma co długo”. „Batman. Ostatni rycerz na ziemi” to naprawdę miodny komiks. Niestety miodny w sposób, który dla niektórych może być totalnie niestrawnym odjazdem. Taki urok alternatywnych historii – pozwalają autorom rozchrzanić status quo w pogoni za realizacją nawet najbardziej pokręconych pomysłów. Scott Snyder skorzystał z tej możliwości tak mocno, że część czytelników może nie poznać ulubionych postaci, część może po prostu się pogubić, a inni, do których i ja się wliczam, po prostu ucieszą się szalonym lotem w tym fabularnym tornadzie.

Trudno mi nawet powiedzieć, co tu się odpierdziela, ale odpierdziela się dwutorowo. Na jednej, nieco pobocznej płaszczyźnie mamy stosunkowo standardowe dochodzenie (przynajmniej w porównaniu do drugiej części fabuły), a głównym torem toczy się popierdzielona opowieść w postapokaliptycznej przyszłości obszytej w trykoty. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło fatalnie. Ludzie obrócili się przeciwko swoim idolom, a na szczyty zgliszcz wylazł nowy, niepokonany antagonista – Omega. To w tym świecie, teoretycznie, budzi się (też teoretycznie) Batman.

 



„Ostatni rycerz na ziemi” jest trochę nowomodną kopią szalonych fantazji z lat 90. Tutaj dosłownie nic do siebie nie pasuje, a ekstremalne pomysły sypią się z rękawa scenarzysty z przytłaczającą częstotliwością. Absurd goni kolejny absurd, postaci zachowują się w sposób całkowicie odmienny od czytelniczych przyzwyczajeń, a krajobraz ozdabiają masakryczne, powykręcane memoranda dawnej świetności. To sen wariata i właśnie w takiej zaskakującej, onirycznej spójności można doszukiwać się jego uroku. Co z tego, że wszystko jest z dupy wzięte, skoro ta zdupność gra fajnie na podobnym poziomie? Dzięki temu tego Batmana się po prostu dobrze czyta, zwłaszcza jeśli wspomniany schyłek poprzedniego wieku przyzwyczaił nas już do podchodzenia z pewnym dystansem do integralności i sensu.

 




Przy tym krzywym zwierciadle fabularnym rysunki Grega Capullo i kolory FCO Plascencii wypadają po prostu blado. „Ostatni rycerz na ziemi” jest wizualnie poprawny, często nawet bardzo dobry. Różnorodna dynamika kadrów nie pozwala się oczom znudzić, w kreśleniu teł nie widać żadnych śladów lenistwa, całość jest tak samo superbohaterska, co mroczna w swojej szczegółowości. Za mało tu jednak ekstremy, zbyt porządnie odwalone to wszystko. Mam wrażenie, że po wrysowaniu w skrzętnie zaplanowane paskudztwo w stylu Grampy, albo przegiętą pulpę klasy The Maxx, ten komiks mógłby zyskać zupełnie inny, wręcz artystowski wydźwięk.

„Batman. Ostatni rycerz na ziemi” to ostatecznie kwintesencja zmarnowanego potencjału. Tytuł bardzo dobry, paradoksalnie przyjemny w odbiorze biorąc pod uwagę stężenie durności na metr kwadratowy druku. Festiwal kreatywności, która trzyma się kupy jedynie przez napędzone doświadczeniem wyczucie scenarzysty. Kreatywności przyduszonej ostrożnym podejściem do strony wizualnej. Czy warto mieć? Raczej tak, bo nie bez powodu mówi się o tym komiksie dosyć często. Raczej na pewno zapadnie wam w pamięć, ale czy się spodoba? To już nie mogę obiecać, ryzykujcie, najwyżej włożycie mój łeb do słoika.

 Autor: Rafał Piernikowski


 


sobota, 24 października 2020

Omega Men. To już koniec. King/Bagenda

 


Jeden z aktualnie najbardziej poczytnych scenarzystów komiksowych, Tom King, kupił serca polskich czytelników dwoma tytułami uchodzącymi za wybitne. Jeden to faktycznie genialny „Vision” (poziom Alana Moore'a, pisałem o tym tutaj: klik), drugi to przynajmniej bardzo dobry „Mister Miracle” (nie pisałem o nim, bo z przyczyn losowych nie dostałem go do recenzji, ale miejcie ten tytuł na uwadze i sobie go koniecznie kupicie, bo ja nie żałuję żadnej wydanej na niego złotówki).

Od tego czasu każdy komiks, który wyszedł spod ręki tego byłego agenta CIA, jest u nas wyczekiwany z niecierpliwością. Niestety jak na razie to, co ukazało się prócz wspomnianej wielkiej dwójki, jest rozczarowaniem – dobrych recek nie zgarnia ani jego Batman, ani kopany przez wszystkich „Kryzys Bohaterów”. Inaczej miało być z „Omega Men”, wczesnym dziełem Kinga, które, sądząc choćby po blurbach na rewersie, na zachodzie zgarniało bardzo dobre opinie.



Fabularnie mamy do czynienia z próbą odświeżenia przygód kosmicznej drużyny, która jest dość ordynarną zrzynką ekipy z „Gwiezdnych Wojen” - jest tu nawet księżniczka, a jeden z bohaterów to futrzasty stwór. Zresztą, mimo pewnych delikatnych elementów superbohaterskich, to w gruncie rzeczy wypisz wymaluj gwiezdna saga o walce dobra ze złem. Mamy tu też tak samo, jak w Star Warsach złe imperium i rebelię, która chce obalić rządzony żelazną ręką system. Znajdziemy tu również opowieść o ludobójstwie, mającą windować ten komiks do rangi czegoś głębszego. Nie jest do końca tak, że się nie udało, ale na mnie ten wątek nie zrobił wrażenia i uznałem go wręcz za wciśnięty na siłę w kosmiczną pulpę. Do tego dochodzi jakieś podszyte katolickimi dewocjonaliami, dość łopatologiczne pierdololo o Bogu i jego bierności wobec okrucieństw istot rozumnych.

To, co jest w tym komiksie naprawdę rewelacyjne, to rytm opowieści. Wszystkie wydarzenia, podane są w specyficzny dla Kinga sposób — często ogranicza się do podziału plansz na 9 równiutkich kadrów i udowadnia, że da się w ten prosty sposób opowiadać wielkie złożone fabuły, a przy tym zachować przebojowość charakteryzującą nasze ulubione medium. Muszę przyznać — czyta się tę opowieść bardzo płynnie, zachwycając się przy tym biegłością rzemiosła zarówno scenarzysty, jak i rysownika. W narracji więc brak fałszywej nuty i pod tym względem to komiks udany. Podobają mi się również okładki zeszytów, które przypominają bardziej jakieś retro reklamy (to jest art deco?) niż covery komiksu superhero. I to chyba będą jedyne elementy, które w tym albumie wykraczają ponad przeciętność.



Przyznam też, że grafika jest ok (tylko ok, bez zachwytów), ale została zniszczona komputerowymi kolorami. Okej, widziałem gorsze, ale i tak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten rysownik poradziłby sobie lepiej sam, bez tych oczojebnych barw. Nie znoszę komputerowych kolorów i co mi zrobicie? Nic mi nie zrobicie.

Być może w sieci pojawią się płomienne eseje na temat tego, jak wnikliwym traktatem antywojennym ubranym w szaty SF jest ten komiks, ale ja uważam, że spokojnie można go sobie odpuścić, jeśli nie jest się komplecistą Kinga (ja na razie jestem, ale to się pewnie zmieni i przesieję jego kolekcję). Z rzeczy w tej tematyce zdecydowanie wolę „Wieczną wojnę” czy „Balladę o Hallo Jones”. Jakby ktoś niekumający w ogóle komiksu, a znający się na filmie i literaturze to przeczytał, to bankowo uznałby „Omega Men” za pierwszej wody kicz. Ja pewnie powinienem Kinga pogłaskać za chęć opowiadania mądrych rzeczy. Nie zrobię tego. Znam inne jego komiksy i wiem, że to dzieło poniżej jego możliwości.




czwartek, 15 października 2020

Bogowie z gwiazdozbioru Aquariusa. Zbigniew Kasprzak

 Znów gościnnie Rafał. Tym razem w nietypowej roli bo podjął się zrecenzowania polskiego oldskula, którego ja się bałem recenzować, bo nawet dla mnie to za duża ramotka, a siedzę przecież w starszych komiksikach. Tym bardziej podziwiajcie go za odwagę i przywitajcie brawami, bo napisał naprawdę znakomity tekst.

 


Tak się właśnie kończy wychodzenie ze strefy komfortu, można sobie na progu ten głupi ryj rozwalić. Czasem weźmie mnie ochota na poszerzanie horyzontów, sukcesywnie powiększam zakres recenzowanych komiksów, o ile jestem pewny możliwości skierowania tekstu do jakiegoś konkretnego targetu. W przypadku antologii poświęconej Zbigniewowi Kasprzakowi zmotywował mnie fakt, że pozycja jest aktualnie w sprzedażowym top 5 Gildii – to zdecydowanie może przyciągnąć czytelników trochę mniej obeznanych z hardą klasyką polskiego (poniekąd) powieściowania graficznego. Zaplutych millenialsów się znaczy, takich, jak ja.

Jeśli nie wiecie kim jest Zbigniew Kasprzak, to po pierwsze na kolanach do Częstochowy Bozię przepraszać, a po drugie, nie obawiajcie się – wstęp albumu całkiem dokładnie nakreśli wam sylwetkę artysty i delikatnie zasugeruje, że szanować powinniście o i już, kropka. Dobrze, odstawmy gówniarskie kpiny na bok, serio mówimy tu bowiem o człowieku o ogromnym talencie plastycznym, o rysowniku, któremu Grzegorz Rosiński z zaufaniem powierzył ilustrowanie drugiej połowy kultowego „Yansa”. Zanim jednak zaczęła się jego frankofońska przygoda, cieszył swoimi dziełami cierpiętników polskiego PRLu.



Przykłady twórczości z tego okresu właśnie będziecie mieli poznać w wydaniu zaproponowanym przez Egmont. Pozwolę sobie przejść od razu do kontrowersyjnej konkluzji, żebyście mogli się wycofać z czytania od razu w przypadku zbyt ekstremalnej eskalacji tętna – scenariuszowo takie stare science-fiction nie ma dziś już absolutnie racji bytu o ile odbiorcy nie motywuje jedynie czysta nostalgia albo historyczne zacięcie badawcze. Pomysły, które kiedyś były pionierskie (albo wpisywały się w trendy i nastroje społeczne) u dzisiejszego odbiorcy będą rodziły zupełnie niezamierzone skojarzenia. Mógłbym już olać ten narracyjny oldskul, robiący z bezpośredniej ekspozycji główne narzędzie wykładania historii, ale i poza nim dialogi w większości z zebranych opowieści brzmią jak wycinki z przeciętnego kabaretu o chłopie przebranym za babę, tyle że z kosmosu.

Nie jest to oczywiście jedynie wina autorów scenariuszy. Kiedyś można było romantyzować teorie paleo-seti, więc tytułowa historia z albumu była po prostu kolejną fascynującą wariacją na temat kuriozalnie ludzkich ufoli ingerujących w rozwój prymitywnych Ziemian. Teraz kojarzy się to prędzej z szurskim bełkotem, a podobne wątki (jeśli w ogóle w fikcji się pojawiają) muszą stanąć na głowie, by z tej szufladki uciec. Podobnie „Gość z kosmosu” musiał rozbudzać kiedyś nadzieję – w czasach konfliktów wizja globalnego rządu prędzej kojarzyła się z potencjałem pokoju, a dziś? Niezależnie od poglądów, chyba większość z nas już bardziej sceptycznie podchodzi do takich pomysłów. Nie twierdzę, że w fantastyce nie wolno brnąć w marzycielską naiwność, wręcz przeciwnie. Czasy się jednak zmieniają i pewne wędrówki logiczne już zbyt daleko uciekają od rzeczywistości, by rezonować skutecznie nawet w formie totalnej fikcji. Bolą też pośpieszne zakończenia lub ich całkowity brak, a całkowitym potworkiem fabularnym jest starusieńki „Regenerit” – całkowicie autorskie dzieło Kasprzaka. Naiwna wiara w to, że nowoczesną technologię lepiej powierzyć Ministerstwu Zdrowia, niż prywatnemu przedsiębiorcy (chuj, że gość był karykaturalnie wręcz złowrogi), nie jest tu najgorszym przykładem fikołka odbiegającego od moich nowomodnych wymagań, tak bardzo pozbawionych szacunku do klasyki. Przez to jedynie całkowicie odjechany, napisany przez Andrzeja Krzepkowskiego proto-pulpowy „Człowiek bez twarzy” wszedł mi bez większych zgrzytów, ale i fantazyjnej abstrakcji brakuje trochę spójności. 



Weteranów saturatorów i teleranka proszę o odrobinę wyrozumiałości i ponowne przemyślenie zakopertowanego już listu z pogróżkami – kończę narzekanie. Nawet jeśli przedstawiciele nieco młodszych pokoleń raczej nie odnajdą się w scenariuszowych niuansach klasycznej fantastyki (ledwo) naukowej, to wciąż powinni rozważyć zapoznanie się z „Bogami z Gwiazdozbioru Aquariusa”. Wystarczy spojrzeć na ten album jak na wysoce znamienny przykład szczytów sztuki graficznej w wydaniu tak bardzo odmiennym zarówno od amerykańskiego mainstreamu, jak i awangardy silącej się czasem na odwołania do europejskiej tradycji. Poza tym nieszczęsnym „Regeneritem”, który może spowodować oczopląs z powodu mało wyrazistych teł i ogólnego bałaganu, Zbigniew Kasprzak wykazuje się jako artysta kompletny. Przyzwyczajeni do nowoczesnych form mogą przeżyć szok widząc kadry nakreślone bez nawet najmniejszych wycieczek na skróty. Ich układ i płynność narracji oczywiście odbiegają trochę od obecnych trendów, które są wynikiem wielu lat prób i kombinacji, ale poza tym drobiazgiem mamy okazję obcować z pracą pasjonata o ogromnych umiejętnościach. Każdy element ma tu swoje miejsce, bohaterów można śmiało rozpoznać po rysach twarzy, a dynamika ruchu pojawia się nawet w miejscach, w których teoretycznie nie jest potrzebna. Wszystko, za co teraz mam zwyczaj artystów chwalić, jest u Kasprzaka normą. Nawet staroszkolne dezajny teoretycznie futurystycznych bajerów nie capią stęchlizną. Zarówno w czerni i bieli, jak i w kolorze, strony po prostu dostarczają ogromnej frajdy przy śledzeniu wzrokiem szczegółów i całokształtu kompozycji, o ile nie zasłania ich przytłaczająca ilość dymków zalanych średnio porywającym tekstem. Można co prawda narzekać na rozciągnięcie niektórych ilustracji w większym formacie, ale to babol, na który zwróciłem uwagę dopiero po poznaniu opinii innych ludzi.

Chciałbym, żeby jedno było jasne – dzieła kulturalne ogólnie zalecałbym interpretować chociaż trochę w odniesieniu do całego kontekstu ich powstania. Pod względem akademickim, ocenianie „Bogów z Gwiazdozbioru Aquariusa” w oparciu o dzisiejsze normy i oczekiwania pewnie byłoby błędem. Zgodzicie się chyba jednak z jednym – na bank trafią się ludzie z zupełnie innej bajki, którzy rozważą zakup tego komiksu. Dla nich właśnie to piszę i ich też ostrzegam – jest spora szansa, że z fabuły tego albumu wyciągniecie w najlepszym przypadku odrobinę niezamierzonego rozbawienia. Daleki jestem jednak od zamiaru opchnięcia swojego egzemplarza jakiemuś bardziej zajaranemu oldbojowi. Chcę go mieć na półce i co jakiś czas przypominać sobie, jak to się robiło kiedyś. Zbigniew Kasprzak już dawno zasłużył sobie na takie wydanie, więc warto je nagrodzić swoją uwagą, widocznym miejscem na regale i zawartością portfela.

 

Autor: Rafał Piernikowski




poniedziałek, 12 października 2020

Mroczna Otchłań. Tom 2.

 


„Mroczna Otchłań” to dość generyczny frankofon, wyróżniający się na tle innych tego typu pozycji tematyką. Główną bohaterką jest bowiem oceanografka wynajęta przez multimilionera do badania niezwykłych zjawisk podwodnych. W pierwszej części (o której pisałem tutaj: klik) dominował wątek poszukiwania Megalodona, wielkiego prehistorycznego rekina. W niniejszym tomie twórcy poszli dalej i pchnęli Kim Melville na trop podwodnych miast w stylu Atlantydy. Zbieżność nazwisk Kim ze słynnym Hermanem nie jest przypadkowa, zresztą pojawia się tu też postać nazywająca się London, oczywiście po Jacku Londonie.

 


 

Nie będę ukrywał, że podpasiła mi ta seria jako swoisty odmóżdżacz i chętnie sięgnąłem po drugi tom. Podoba mi się tematyka, a rysunki, których w innych warunkach bym nie chwalił (kolory są straszne), okazują się świetnie pasować do obrazowania fauny i flory morskich głębin. To solidna, realistyczna robota. Owszem, nie mamy tu do czynienia z jakimś mistrzem komiksu, ale sceny podwodne są naprawdę dobrze zrealizowane i nawet tylko dla nich warto po „Mroczną Otchłań” sięgnąć.
 



Fabularnie też jest w porządku. Na jednym poziomie mamy tu korporacyjne machlojki na wysokich szczeblach, na drugim podmorską żeglugę ze wspaniałymi artefaktami dawnych cywilizacji na pierwszym planie. Ujmującą cechą „Mrocznej Otchłani” jest również fakt, że to w pewnym sensie połączenie nowej szkoły ze starą. Jest to opowieść z jednej strony awanturniczo-podróżnicza, niewiele różniąca się od historii spod znaku Juliusza Verne’a, a z drugiej podrasowana współczesnymi zdobyczami techniki (wspaniałe podwodne batyskafy) i nowoczesnym rysunkiem stroniącym od retro. Wręcz dziwi mnie, że twórcy nie poszli za śladem wszechobecnych, kiczowatych steampunków. Zamiast tego wybrali swoją, oryginalną ścieżkę i bardzo dobrze się na niej odnaleźli.

Komiks francuzów Ameryki nie odkrywa, nie wejdzie do podsumowań roku ani nie kupi swoją tematyką zatwardziałych komiksowych nerdów. Dla mnie to jednak bardzo przyjemna lektura i na pewno sięgnę po następne tomy, acz te chyba nie pojawią się na naszym rynku dość szybko, bo na ostatnich stronach brak zapowiedzi. No cóż, cierpliwie poczekam.

 




niedziela, 4 października 2020

Skarga Utraconych Ziem. Rosiński/Dufaux

 

 


Grzegorz Rosiński, nasz rodak słynny na zachodzie, najbardziej znany jest z serii o Thorgalu, ale to nie jedyne fantasy, które cisnął. Stworzył również pod każdym względem genialnego „Szninkla” i nim zajmiemy się za kilka tygodni, gdy wyjdzie wznowienie tego tytułu. Wymalował także „Skargę utraconych ziem”, którą trzymam w rękach i informuję, że już teraz możecie sobie ją sprawić.

Oryginalnie „Skarga utraconych ziem” miała być dyptykiem. Popularność komiksu była jednak tak duża, że postanowiono stworzyć cztery albumy, które zebrane zostały w niniejszym tomie. Potem pociśnięto jeszcze sześć z innymi rysownikami, ale o tym opowiem przy najbliższej okazji, która zresztą nadarzy się chyba dość niedługo, gdyż albumy te mają być u nas wznowione w podobnej edytorsko formie.

 




„Skarga utraconych ziem”, mimo iż zaliczana jest do gatunku fantasy, nie jest opowieścią typowo baśniową. Dominują tu realia mroczne, bardziej przypominające brudne średniowiecze i (co bardzo dziś istotne) przebojową „Grę o Tron”, która jest „Skardze...” historią bratnią, bo obie traktują o przepychankach do tronu pewnej krainy pozbawionej prawowitego władcy. Nie powiem, że „Skarga...” wygrywa z dziełem Martina, ale zaznaczę – jest opowieścią bardziej skondensowaną, przez co z powodzeniem możemy się zapoznać z nią w jeden wieczór i odejść od lektury bogatsi o podobne wnioski na temat rzeczywistości. Tak, to ten rodzaj mądrego fantasy, które chce jednak opowiadać prawdę o nas i otaczającym nas świecie. Co mi się w tych historiach nie podoba to cukierkowe finały, tak jakby autorzy bali się zakończyć żywota swoich bohaterów nieszczęściem. W tym elemencie jednak objawia się konwencja baśni i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. 

 



Dla komiksowych patriotów najważniejsze jest jednak jak ta opowieść wypada graficznie. Śpieszę donieść, że wypada bardzo dobrze, acz muszę przy okazji zaznaczyć – nie jest to opus magnum Rosińskiego. Niemniej nasz rodak znów pokazał, jak genialnie nadaje się do ilustrowania fantasy, że kocha ten gatunek całym sercem, które widać zresztą na każdej z plansz pełnych zarówno pięknych widoków, jak i scen batalistycznych, czy zobrazowanych po mistrzowsku dworskich intryg.


Na koniec warto wspomnieć o samej jakości wydania. Nowa kolekcja komiksów Grzegorza Rosińskiego (pisałem już Wam o „Zemście hrabiego Skarbka”: klik) to albumy w powiększonym formacie, opatrzone pełnymi malunkami artysty na okładkach. O tym drugim wspominam dlatego, że poprzednie wydania były od strony edytorskiej totalnym niewypałem i projekt okładki, z wysuniętym na czoło typograficznym motywem (ogromne GR i miniaturowa okładeczka), zupełnie nie sprawdzał się przy komiksach. O pierwszym natomiast mówię, gdyż niedawno wypuszczono powiększone, limitowane wydania „Thorgala” i „Szninkla” w astronomicznych cenach (500-600 zł), a tu dostajemy coś bardzo efektownego za zaledwie ułamek ceny tych skarbów. Warto było jednak chwilę poczekać i ustrzelić sobie te perełki od Egmontu.