środa, 28 października 2020

Lewiatan. Bendis/Maleev

 


To zdecydowanie jeden z moich ulubionych ostatnio schematów. Superbohaterowie panoszą się po Ziemi, z palcem w tyłku zmiatają z planszy najbardziej cwanych przeciwników, żadna siła im się nie ima. Nagle jednak pojawia się on, cały na zamaskowano. Nowy, tajemniczy antagonista brutalnie robi przykład z najpotężniejszych, rozwala największe organizacje szpiegowskie na planecie, a jego nieznana tożsamość właściwie nie ma żadnego znaczenia w porównaniu do implikacji chaotycznej krucjaty zniszczenia. Tak, Joe Casey swoim „Zodiac” wpisał prawdziwą perełkę w średni, marvelowski event „Dark Reign”. Szkoda, że „Lewiatan” od DC, poza fundamentem pomysłu, nie ma z powyższym komiksem nic wspólnego.

Odbiegnę od patosu innych streszczeń, bo tak kretyńsko poprowadzoną fabułę można omawiać, dla zdrowia psychicznego, jedynie żartem. Zaczyna się od porwania Supermana, które (choć samo w sobie szokujące) nie prowadzi zupełnie do niczego i wynika z narracyjnego fikołka w stylu „ha! Przewidziałem, że przewidzisz, że przewidzę, że przewidzisz moją intrygę”. Tytułowa organizacja zaczyna siać zamęt, w pierwszej kolejności (jakoś) eliminując całą siatkę wywiadowczą świata DC. Uzbrojeni w teoretycznie honorowe ambicje terroryści starają się przekonać do siebie bohaterów. Czy przy tak przekonującym przeciwniku można jeszcze komukolwiek ufać?

 



Tak, można, bo Lewiatan nie przekonuje do siebie właściwie nikogo z bogatego podwórka trykociarzy DC comics. Mnie, jako czytelnika, również nie. Nie zmienia to faktu, że wszyscy z pianą na pysku i tak rzucają na prawo i lewo kompletnie bezpodstawnymi oskarżeniami i biorą na celownik właściwie każdego sprzymierzeńca. Byłby dramat, gdyby genialni herosi faktycznie cokolwiek robili w ramach dochodzenia. W otoczce niemożliwie podkręconej paranoi najlepsi detektywi świata (podobno) po prostu się cały czas kłócą, nowe fakty w fabule pojawiają się bez żadnego udziału protagonistów. Komiks reklamuje się jako thriller kryminalny, podczas gdy badania poszlak nie ma w nim wcale, a straszny jest jedynie poziom scenariusza.



Cholera, jakie to jest okropne, jak to jest fatalnie napisane, jak trudno to się czyta! Logiczny ciąg narracyjny w „Lewiatanie” właściwie nie istnieje, rozpoczęte wątki nie prowadzą do niczego, a ekspozycja bije po ryju na każdej stronie. Bendis chyba po prostu czuje, że ze względu na spazmatyczność swojego pióra co chwilę musi wyjaśniać czytelnikowi, co się właściwie dzieje. Większość informacji powinniśmy czerpać z dialogów, a te sięgnęły szczytów nienaturalności. Nikt, nawet świry w kolorowych ciuszkach, nie rozmawiają tak, jak tu założył sobie scenarzysta. Dlatego ciągle będziecie czytać łopatologiczne klaryfikacje tłumaczące kim właściwie są znane już wam postacie i jak znalazły się w konkretnej sytuacji. Mimo to, z fabuły dalej nie wynika zupełnie nic – nawet tajemna tożsamość przywódcy Lewiatana, której istotność jest myślą przewodnią komiksu od samego początku, okazuje się zupełnie pozbawiona znaczenia. To po prostu totalnie bezsensowny burdel, opowieść bez celu i atrakcyjnych punktów zaczepienia, nie znajduję innych słów na czas zmarnowany na czytanie tego tytułu.

Najbardziej szkoda tego biednego Alexa Maleeva, bo jego rysunki (jak zwykle zresztą) stoją na najwyższym poziomie. Artysta, którego specjalnością jest ujmowanie pozornie niedbale nakreślonych szczegółów w przemyślaną kompozycję kadrów, był od samego początku moim jedynym ukojeniem przy lekturze. Dynamika ruchów niezmiennie zachwyca, a pływ narracji graficznej z uporem maniaka stara się przeciwdziałać kretyńskiemu chaosowi zaproponowanemu przez scenarzystę. Kolorystyka gra bardzo spójnie, czasem zachwycając drobnymi kontrastami, ale w skutecznym budowaniu klimatu przeszkadza jej od pierwszej strony poszarpany i niekonsekwentny charakter opowieści. Jest jeszcze oczywiście służący za wstęp „Superman: Nadejście Lewiatana” – porządnie narysowane trykociarstwo, choć w tym przypadku bzdurność fabuły tak bardzo nie koliduje mi z grafiką, więc nie warto dopisywać w mojej pieśni żałobnej zwrotki na jej temat.



Nie wiem ile Bendis dostał hajsu za napisanie tego potworka, ale zdecydowanie nie było warto. Większość komiksiarzy wie, że niegdyś kultowemu scenarzyście zdarzały się potknięcia, ale z punktu widzenia (zarówno naszego, jak i twórcy) lepiej by było, gdyby „Lewiatan” nigdy nie powstał. Ta bałaganiarska pokraka narracyjna zmieniła mój sceptycyzm w szczerą niechęć, zwłaszcza przez tak dotkliwe zmarnowanie rysowniczego talentu ilustratora. Nigdy nie miałem ogromnych oczekiwań w kontakcie z wydumanymi, wielkimi eventami w komiksach superbohaterskich, ale tym razem wręcz się wkurwiłem. Nie polecam, może za jakiś czas uda się mi zapomnieć, że w ogóle miałem to w rękach.

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: