czwartek, 15 października 2020

Bogowie z gwiazdozbioru Aquariusa. Zbigniew Kasprzak

 Znów gościnnie Rafał. Tym razem w nietypowej roli bo podjął się zrecenzowania polskiego oldskula, którego ja się bałem recenzować, bo nawet dla mnie to za duża ramotka, a siedzę przecież w starszych komiksikach. Tym bardziej podziwiajcie go za odwagę i przywitajcie brawami, bo napisał naprawdę znakomity tekst.

 


Tak się właśnie kończy wychodzenie ze strefy komfortu, można sobie na progu ten głupi ryj rozwalić. Czasem weźmie mnie ochota na poszerzanie horyzontów, sukcesywnie powiększam zakres recenzowanych komiksów, o ile jestem pewny możliwości skierowania tekstu do jakiegoś konkretnego targetu. W przypadku antologii poświęconej Zbigniewowi Kasprzakowi zmotywował mnie fakt, że pozycja jest aktualnie w sprzedażowym top 5 Gildii – to zdecydowanie może przyciągnąć czytelników trochę mniej obeznanych z hardą klasyką polskiego (poniekąd) powieściowania graficznego. Zaplutych millenialsów się znaczy, takich, jak ja.

Jeśli nie wiecie kim jest Zbigniew Kasprzak, to po pierwsze na kolanach do Częstochowy Bozię przepraszać, a po drugie, nie obawiajcie się – wstęp albumu całkiem dokładnie nakreśli wam sylwetkę artysty i delikatnie zasugeruje, że szanować powinniście o i już, kropka. Dobrze, odstawmy gówniarskie kpiny na bok, serio mówimy tu bowiem o człowieku o ogromnym talencie plastycznym, o rysowniku, któremu Grzegorz Rosiński z zaufaniem powierzył ilustrowanie drugiej połowy kultowego „Yansa”. Zanim jednak zaczęła się jego frankofońska przygoda, cieszył swoimi dziełami cierpiętników polskiego PRLu.



Przykłady twórczości z tego okresu właśnie będziecie mieli poznać w wydaniu zaproponowanym przez Egmont. Pozwolę sobie przejść od razu do kontrowersyjnej konkluzji, żebyście mogli się wycofać z czytania od razu w przypadku zbyt ekstremalnej eskalacji tętna – scenariuszowo takie stare science-fiction nie ma dziś już absolutnie racji bytu o ile odbiorcy nie motywuje jedynie czysta nostalgia albo historyczne zacięcie badawcze. Pomysły, które kiedyś były pionierskie (albo wpisywały się w trendy i nastroje społeczne) u dzisiejszego odbiorcy będą rodziły zupełnie niezamierzone skojarzenia. Mógłbym już olać ten narracyjny oldskul, robiący z bezpośredniej ekspozycji główne narzędzie wykładania historii, ale i poza nim dialogi w większości z zebranych opowieści brzmią jak wycinki z przeciętnego kabaretu o chłopie przebranym za babę, tyle że z kosmosu.

Nie jest to oczywiście jedynie wina autorów scenariuszy. Kiedyś można było romantyzować teorie paleo-seti, więc tytułowa historia z albumu była po prostu kolejną fascynującą wariacją na temat kuriozalnie ludzkich ufoli ingerujących w rozwój prymitywnych Ziemian. Teraz kojarzy się to prędzej z szurskim bełkotem, a podobne wątki (jeśli w ogóle w fikcji się pojawiają) muszą stanąć na głowie, by z tej szufladki uciec. Podobnie „Gość z kosmosu” musiał rozbudzać kiedyś nadzieję – w czasach konfliktów wizja globalnego rządu prędzej kojarzyła się z potencjałem pokoju, a dziś? Niezależnie od poglądów, chyba większość z nas już bardziej sceptycznie podchodzi do takich pomysłów. Nie twierdzę, że w fantastyce nie wolno brnąć w marzycielską naiwność, wręcz przeciwnie. Czasy się jednak zmieniają i pewne wędrówki logiczne już zbyt daleko uciekają od rzeczywistości, by rezonować skutecznie nawet w formie totalnej fikcji. Bolą też pośpieszne zakończenia lub ich całkowity brak, a całkowitym potworkiem fabularnym jest starusieńki „Regenerit” – całkowicie autorskie dzieło Kasprzaka. Naiwna wiara w to, że nowoczesną technologię lepiej powierzyć Ministerstwu Zdrowia, niż prywatnemu przedsiębiorcy (chuj, że gość był karykaturalnie wręcz złowrogi), nie jest tu najgorszym przykładem fikołka odbiegającego od moich nowomodnych wymagań, tak bardzo pozbawionych szacunku do klasyki. Przez to jedynie całkowicie odjechany, napisany przez Andrzeja Krzepkowskiego proto-pulpowy „Człowiek bez twarzy” wszedł mi bez większych zgrzytów, ale i fantazyjnej abstrakcji brakuje trochę spójności. 



Weteranów saturatorów i teleranka proszę o odrobinę wyrozumiałości i ponowne przemyślenie zakopertowanego już listu z pogróżkami – kończę narzekanie. Nawet jeśli przedstawiciele nieco młodszych pokoleń raczej nie odnajdą się w scenariuszowych niuansach klasycznej fantastyki (ledwo) naukowej, to wciąż powinni rozważyć zapoznanie się z „Bogami z Gwiazdozbioru Aquariusa”. Wystarczy spojrzeć na ten album jak na wysoce znamienny przykład szczytów sztuki graficznej w wydaniu tak bardzo odmiennym zarówno od amerykańskiego mainstreamu, jak i awangardy silącej się czasem na odwołania do europejskiej tradycji. Poza tym nieszczęsnym „Regeneritem”, który może spowodować oczopląs z powodu mało wyrazistych teł i ogólnego bałaganu, Zbigniew Kasprzak wykazuje się jako artysta kompletny. Przyzwyczajeni do nowoczesnych form mogą przeżyć szok widząc kadry nakreślone bez nawet najmniejszych wycieczek na skróty. Ich układ i płynność narracji oczywiście odbiegają trochę od obecnych trendów, które są wynikiem wielu lat prób i kombinacji, ale poza tym drobiazgiem mamy okazję obcować z pracą pasjonata o ogromnych umiejętnościach. Każdy element ma tu swoje miejsce, bohaterów można śmiało rozpoznać po rysach twarzy, a dynamika ruchu pojawia się nawet w miejscach, w których teoretycznie nie jest potrzebna. Wszystko, za co teraz mam zwyczaj artystów chwalić, jest u Kasprzaka normą. Nawet staroszkolne dezajny teoretycznie futurystycznych bajerów nie capią stęchlizną. Zarówno w czerni i bieli, jak i w kolorze, strony po prostu dostarczają ogromnej frajdy przy śledzeniu wzrokiem szczegółów i całokształtu kompozycji, o ile nie zasłania ich przytłaczająca ilość dymków zalanych średnio porywającym tekstem. Można co prawda narzekać na rozciągnięcie niektórych ilustracji w większym formacie, ale to babol, na który zwróciłem uwagę dopiero po poznaniu opinii innych ludzi.

Chciałbym, żeby jedno było jasne – dzieła kulturalne ogólnie zalecałbym interpretować chociaż trochę w odniesieniu do całego kontekstu ich powstania. Pod względem akademickim, ocenianie „Bogów z Gwiazdozbioru Aquariusa” w oparciu o dzisiejsze normy i oczekiwania pewnie byłoby błędem. Zgodzicie się chyba jednak z jednym – na bank trafią się ludzie z zupełnie innej bajki, którzy rozważą zakup tego komiksu. Dla nich właśnie to piszę i ich też ostrzegam – jest spora szansa, że z fabuły tego albumu wyciągniecie w najlepszym przypadku odrobinę niezamierzonego rozbawienia. Daleki jestem jednak od zamiaru opchnięcia swojego egzemplarza jakiemuś bardziej zajaranemu oldbojowi. Chcę go mieć na półce i co jakiś czas przypominać sobie, jak to się robiło kiedyś. Zbigniew Kasprzak już dawno zasłużył sobie na takie wydanie, więc warto je nagrodzić swoją uwagą, widocznym miejscem na regale i zawartością portfela.

 

Autor: Rafał Piernikowski




Brak komentarzy: