niedziela, 31 marca 2013

Mooreonomicon # 2 I don't like superheroes anymore

Znów rzucam palenie. Nauka pisania bez papierosa to jak ponowna nauka chodzenia. Gdyby było niespójnie to proszę o wyrozumiałość.


(oryginalny zeszyt w którym pojawiła się historia pisana przez Moore'a - październik 1985)

Legenda głosi, że publikowany przez Eclipse w latach 80*. "Mr. Monster" jest parafrazą postaci, która wcześniej pojawiła się na papierze tylko raz - w zamierzchłych latach czterdziestych, na łamach kanadyjskiego magazynu Super Duper Comics (wiem, brzmi jak fejk, ale pismo chyba faktycznie istniało: http://www.comicvine.com/super-duper-comics/4050-38603/ ). 

W oryginale spotykały się tendencje bardzo popularne u schyłku Golden Age - komiks superbohaterski i groza. W uwspółcześnionej wersji, pisanej przez Michela T. Gilberta, "Mr. Monster" został dodatkowo wzbogacony o elementy komediowe. Dziś i ta interpretacja jest bezsprzecznie ramotą, ale akurat mnie, miłośnika kalesonów i horroru, potrafi dalej skutecznie rozśmieszyć.  W wydaniu zbiorczym, zawierającym pierwsze zeszyty "Mr Monstera", opatrzonym wstępem Alana Moore'a (pisanym pod fałszywą tezę "I don't like superheroes anymore") znalazł się również jego krótki komiks o walce tytułowego bohatera ze śmietniko-potworem zrodzonym ze zwłok starej kloszardki.

("Mr. Monster: His Books of Forbidden Knowledge" wydanie zbiorcze - styczeń 1996)

Mówienie o tej kilkunastostronicowej historyjce jako o rzeczy mądrej byłoby nadużyciem, ale na tle innych szortów z Mr.Monsterem to na pewno inteligentnie napisany komiks. Od pierwszych chwil przykuwa uwagę czytelnika zaskakującym rozwiązaniem formalnym - prócz tradycyjnych boxów z narracją pozakadrową, Moore umieścił tekst na sylwetkach bohaterów. Zagrał również z konwencją graficzną ówczesnego gotyckiego horroru komiksowego i przykładowo zamiast efektownych ram paneli zdobionych mrocznymi elementami (ramy starych obrazów, kości etc), wystylizował jedną z plansz na kubeł ze śmieciami.  "The Riddle of the Recalcitrant Refuse!", bo tak się nazywa ów epizod, wyróżnia się bardzo spośród innych zawartych w zbiorze. Jest bardzo interesujący od strony formalnej, błyszczy humorem, a do tego Moore przemyca w nim charakterystyczną dla undergroundowych prac zgryźliwość i krytykę współczesnego społeczeństwa.


Niestety, atrakcyjność historii Moore'a znacznie poprawia znajomość kontekstu, a by go poznać trzeba kupić  wspomniane  wydanie zbiorcze - "Mr. Monster: His Books of Forbidden Knowledge" - zawierające inne historie z tą postacią. Zaznaczę, że owe komiksy są fajne, ale nie aż tak dobre, by sprowadzać sobie zza oceanu cały album.


(Mr. Monster's Gal Friday...Kelly! - maj 2000)


"The Riddle of the Recalcitrant Refuse!"  nie jest jedynym komiksem dziejącym się w tym uniwersum, jaki Moore miał okazję napisać. W 2000 roku, nakładem Image ukazała się trzyzeszytowa miniseria  "Mr. Monster's Gal Friday...Kelly!" opowiadająca o życiowej partnerce głównego bohatera. W ostatnim zeszycie możemy odnaleźć kolejny krótki komiks stworzony przez Moore'a. Mimo iż wszystko sugeruje, że mamy do czynienia ze spin-offem, to dostajemy po prostu historyjkę o Mr. Monsterze, który wybiera się ze swoją dziewczyną na zakupy. Niestety, jest to rzecz do bólu sztampowa i w porównaniu do komiksu z lat 80 nie warta uwagi. Tylko dla ortodoksyjnych komplecistów - czy to Moore'a czy Mr. Monstera (o ile kompleciści Mr. Monstera w ogóle istnieją).

* w tamtym okresie publikowali amerykańską edycję pisanego przez Moore'a "Marvelmana".

piątek, 22 marca 2013

Dzicy - Lucie Lomová


 (zdjęcie ukradzione z http://sygnaly.wordpress.com/ )

"Dzicy" to adaptacja fabularyzowanego cyklu reportaży Alberto Vojtecha Frica drukowanych w czasie II wojny światowej w czeskim piśmie "Barwny Tydzień". Za kanwę opowieści posłużyły mu własne doświadczenia z młodości. Alberto Vojtech Fric od dzieciństwa kolekcjonował rośliny tropikalne i jeszcze zanim osiągnął pełnoletność stał się cenionym autorytetem w tej dziedzinie. Niestety, pech chciał, że pewnej zimy większość jego zbiorów zamarzła. Po maturze, zamiast studiować, wyruszył w świat w nadziei, że uda mu się przywieźć sporo nowych eksponatów i odnowić swoją kolekcję - jego celem była Ameryka Południowa, z którą przyszło mu związać się na całe życie. Po kilku latach powrócił do Pragi, jednak zamiast egzotycznych roślin przywiózł ze sobą Indianina.

Czerwiusz - bo tak został ochrzczony ów Indianin - przybył wraz z Alberto Vojtech Fricem do Czech, by szukać lekarstwa na chorobę, która dziesiątkowała jego plemię. Niestety, pozbawieni pieniędzy musieli dołożyć wielu starań, nim udało im się zdobyć lekarstwo i fundusze na powrót do Ameryki. Towarzysząc Fricowi w podróżach, podczas których badacz wygłaszał prelekcje na temat Indian i Ameryki Południowej, Czerwiuszowi udało się zwiedzić kawałek (austro-węgierskich wówczas) Czech. W zetknięciu z kulturą zachodu prostolinijność czerwonoskórego powoduje wiele komicznych sytuacji i nieporozumień. Warto zauważyć, że mimo iż bohater jest teoretycznie przedstawicielem odmiennej kultury, to w jego przygodach jest coś nad wyraz czeskiego, bo jego postać (przynajmniej w komiksie Lomovej) kojarzy się jednoznacznie z inną literacką osobistością - dzielnym wojakiem Szwejkiem.


Gdy Czerwiusz bawi w Pradze, przeżywając nowe przygody wynikające z jego odmienności kulturowej, w tym samym czasie jego plemię wymiera. Podczas lektury miałem wrażenie, że świadomość tego przeszkadza mi znacznie bardziej, niż głównym bohaterom. "Dzicy" to komiks zabawny i ciepły, ale też nie zapomina się w nim o skutkach kolonizacji Ameryk. Mimo iż ciężar opowieści nie przytłacza - brak tu brutalności i okrucieństwa charakterystycznego dla tego typu historii - to Lomova tylko częściowo zasłania dzieciom oczy i nie gubi prawdy o świecie. Udało jej się również trafnie sportretować to, jak kultura zachodu zmieniała Indian, powodując zatracenie ich własnej tożsamości kulturowej.

Jeśli szukać dziury w całym, można "Dzikim" zarzucić, że to komiks bez rozbudowanej warstwy psychologicznej, można też powiedzieć, że brak mu artystycznych aspiracji. Ale zanim wyda się taki osąd, warto uświadomić sobie, że to wrażenie wywołane faktem, iż wydaje się u nas głównie pozycje kierowane do dojrzałego czytelnika, komiksy profilowane, adresowane do wyrobionego odbiorcy. Komiks Lomovej to ewenement na naszym rynku, bo to tytuł przeznaczony dla młodzieży, a takie nie pojawiają się u nas niemal wcale.

"Dzicy", mimo że tematycznie wpisują się w nurt powieści graficznej, są raczej stworzeni w duchu klasycznego europejskiego komiksu. Nie jest to jednak do końca staroświecka pozycja, bo widać, że autorka jest świadoma tego, co dzieje się w gatunku. Powiedziałbym, że jest to raczej hybryda - połączenie ducha obrazkowych historyjek Herge ze współczesnym reportażem komiksowym. Lomova dąży do przejrzystości stylu, klarownej narracji. W czasie lektury nie odniosłem wrażenia, by dość tradycyjny warsztat ją w jakiś sposób więził - był to jej świadomy wybór.




Alberto Vojtech Fric, mimo zupełnie innego dorobku, jest twórcą, który z pewnego powodu przypomina mi Alfreda Szklarskiego. Na jego książkach wychowały się całe pokolenia jego rodaków, a dziś popada w zapomnienie. Epoka, w której wszędzie można dotrzeć z kamerą, pokazać odległe kraje nawet w technice 3-D nie sprzyja książkom podróżniczym. "Dzicy" są świetnym przykładem tego, jak można wykorzystać komiks, by takie postacie jak Fric czy Szklarski ocalić od zapomnienia i w przystępny i atrakcyjny sposób przedstawić młodemu odbiorcy. Dla mnie jako publicysty zajmującego się tym medium lektura "Dzikich" była przede wszystkim okazją do zadania sobie pytania - dlaczego w Polsce nie powstają dziś takie komiksy? Niekoniecznie mam na myśli albumy kierowane do dzieci i młodzieży. Mieliśmy wielu znamienitych podróżników, wielkiego antropologa Bronisława Malinowskiego, barwnego Tony'ego Halika, a przede wszystkim Ferdynanda Ossendowskiego, którego twórczością inspirowali się już nawet zagraniczni twórcy (na przykład legendarny Hugo Pratt). Jego "Przez Kraj ludzi, zwierząt i Bogów" to wręcz wymarzony materiał na podróżniczą powieść graficzną - temat leży i czeka. Kto pierwszy ten lepszy.


czwartek, 14 marca 2013

Mooreonomicon #1 John Dillinger umarł za nasze grzechy.

Gdy przeglądam swoje zbiory, to wychodzi na to, że na półce mam kilkadziesiąt nieprzeczytanych pozycji (antologii, magazynów, występów gościnnych) w których Alan Moore mniej lub bardziej maczał palce. Myślę, że dobrym pomysłem byłoby sukcesywne nadrabianie tego wszystkiego i przybliżanie Wam, więc możecie ten wpis uznać za początek nieregularnego cyklu w którym zajmę się pomniejszymi pracami Bestii z Northampton. Mooreonomicon to tytuł roboczy.



 "Another Suburban Romance" (2003) to kilkudziesięciostronicowa książeczka, która ukazała się w 2003 roku nakładem Avatar Press. Na jej zawartość składają się trzy miniatury zaczerpnięte z mało znanego segmentu twórczości Moore'a - zostały napisane głównie w celu wykonywania na żywo ( jako piosenki?).

Pierwsza to paraboliczny wiersz o bezcelowości prób ucieczki w miasto, od własnej, nudnej codzienności przeżywanej w czterech ścianach  (sądząc po trybie życia Moore'a prawdopodobnie autobiograficzny). Drugą, a przy tym najdłuższą historią, jest ballada "Old Gangster Never Die" będąca peanem na cześć mitologii gangsterskiej. Trzecia to dość prosta, ale niepozbawiona czułości, ckliwa piosenka opisująca szare, zindustrializowane miasto z tytułowym romansem w refrenie (wyraz uwielbienia dla Northampthon?).


Ze względu na impresyjność narracji wielu (anglojęzycznych) recenzentów mówi, że nie ma tu fabuły. Myślę, że autorzy tych opinii mają jakieś problemy z percepcją, bo w grafikach pojawiają się wyraźne historie, nawet jeśli momentami nie zgrywają się z literacką narracją prezentowaną przez Moore'a. Prawdopodobnie gdyby wiersze adaptował artysta o bardziej awangardowym zacięciu, ktoś pokroju Dave'a McKeana, czytelnikom byłoby łatwiej pogodzić się z tym, co otrzymali, ale do zilustrowania tekstu wybrano twórcę posługującego się bardzo rzemieślniczym stylem. Nie uważam jednak, żeby nie podołał on temu zadaniu, sądzę wręcz, że dla kogoś tworzącego w realistycznej estetyce było to nie lada wyzwanie, a grafik wyszedł z tego obronną ręką. Hiszpański rysownik Juan Jose Ryp podszedł do zadania bardzo tradycyjnie - w każdej z tych historii pojawiają się postacie, które znajdują się w centrum wydarzeń, a ich poczynania popychają akcję do przodu. Warstwę graficzną stanowi silne, gęste ligne claire, bardzo cielesne i wyraziste, momentami czerpiące z estetyki gore (z której Ryp korzysta po mistrzowsku - warto tu wspomnieć jego ilustracje do dwóch części polityczno- superbohaterskiej trylogii Warrena Ellisa: "No Hero" i "Black Summer"). Brak tu abstrakcji, a gdy pojawia się metaforyczność, to w ostatecznym rozrachunku rysownik przewrotnie przemienia ją w dosłowność  - przykładowo gdy Moore pisze o kobiecie "rozpinającej swoje gardło"*, co ma symbolizować próbę samobójczą, rysownik przedstawia ową scenę posługując się postacią z zamkiem błyskawicznym na szyi.



Z jednej strony "Another Suburban Romance" wydaje się pozycją dla oddanych fanów Moore'a, z drugiej może być odbierana jako zamieniony w sztukę sekwencyjną tomik wierszy. Czyta się ją bardzo szybko, ale to zdecydowanie rzecz do której można wracać wiele razy.  W internecie pojawiły się opinie, że to próba wyłudzenia pieniędzy od kolekcjonerów Moore'a. Jest w tym na pewno trochę racji, ale nie można odebrać tej broszurce tego, że jest niezwykle urokliwa. To nie są drudzy "Strażnicy", nie jest to nawet nowy "Zabójczy Żart", ale wystarczy dostroić się do niej, by przestać uważać wydane na nią pieniądze za stracone. Niemniej, jest to zdecydowanie rzecz dla komplecistów.

*[spoiler - w rzeczywistości zapina gardło, bo owej scenie czas się cofa. Ale nie mogłem się powstrzymać żeby tego nie wykorzystać, bo to idealny przykład, a gdybym zaczął bredzić o czasie i przestrzeni, to minął bym się z meritum]

niedziela, 3 marca 2013

... a potem przyszedł Tolkien i wszystko popsuł. Notatki na marginesie "Bone" Jeffa Smitha


Wielu z nas ma w głowach swoje listy komiksów które chcielibyśmy nadrobić. Klarują nam się po lekturze wszelkich branżowych rankingów, spisu tytułów nagrodzonych w Angouleme, czy wyróżnionych Nagrodą Eisnera, pozycji polecanych przez znajomych, krytyków, forumowiczów etc. Zapewne wielu z was ma na tych listach "Bone" Jeffa Smitha. Do niedawna gościł on również na mojej -   teraz już stoi na półce.


"Kości", zostały rzucone po raz pierwszy ponad dwadzieścia lat temu, w 1991 roku. Do dziś komiks doczekał się wielu wznowień i uznawany jest wręcz za legendarny. Seria Jeffa Smitha to też prawdziwy tytan - czy jak kto woli "Titanic" - jeśli o branżowe nagrody chodzi. Gdy przeglądam ich listę, to nie przychodzi mi na myśl tytuł, który otrzymałby ich więcej.



Seria startowała we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Smith, jak wielu twórców z ówczesnego pokolenia komiksiarzy, próbował swoich sił na niezależnej scenie, która rozkwitła po serii autorskich komiksów publikowanych w poprzedniej dekadzie. Sam przyznaje, że największym impulsem by na poważnie zająć się komiksem był dla niego "Dark Knight Returns" Franka Millera, "Maus" Arta Spiegelmana i "Watchmen" Alana Moore'a. Jednak prócz tego, że owe tytuły otworzyły mu oczy na możliwości, jakie daje medium, nie sposób w "Bone" szukać stycznych z tymi nowatorskimi (nieraz prowokującymi w formie i treści) pozycjami dla dorosłych. I mimo iż Smith zapewnia, że swoją serie kierował do dojrzałego czytelnika, to stworzył komiks noszący wszelkie cechy tego, czym zaczytywał się w dzieciństwie. W pierwszych zeszytach składa hołd klasycznemu komiksowi "Pogo" autorstwa Wallta Kelly'ego - narysowane mocno cartoonową kreską animorficzne postacie do złudzenia naśladują jego styl. Innym twórcą który wywarł wyraźny wpływ na "Bone"  jest Carl Barks. W owych nawiązaniach nie chodzi tylko o zgrabne łączenie komedii z komiksem przygodowym - charakter jednego z bohaterów, najbogatszego mieszkańca Boneville, jest bowiem wyraźnie inspirowany Sknerusem McKwaczem. Sam autor opisując swój komiks stwierdził: "Byłem... wielkim fanem Carla Barksa i Pogo, więc było to dla mnie naturalne by rysować stylem będącym połączeniem prac Walta Kelly'ego i Moebiusa".

Początkowo "Bone" wywołało we mnie zachwyt. Dawno nie czytałem tak oryginalnego, świeżego komiksu, będącego wręcz uosobieniem rozrywkowego potencjału tkwiącego w historiach obrazkowych. Humor sytuacyjny sąsiaduje tu z nostalgiczną, fantastyczną wiejską gawędą i powieścią drogi trochę w stylu "Wodnikowego Wzgórza"...

... a potem przyszedł Tolkien i wszystko popsuł.


Świat wykreowany przez Smitha w pierwszych tomach jest uroczy, przaśny i bajkowy. Jednak z każdym następnym zeszytem czuć, że autor chce przenosić ciężar historii - najpierw wprowadza narysowane semirealistcznyą kreską ludzkie postacie, potem stopniowo zmienia scenerię, a uniwersum przeistacza się z postdisnejowskiej bajki (tu wyjątkowo disnejowskość jest zaletą) w mroczne, średniowieczne fantasy inspirowane ponoć "Władcą Pierścieni". Smith nadaje opowieści epickiego rozmachu, lecz tym samym czyni ją coraz bardziej konwencjonalną i przewidywalną. W pewnym momencie komiks staje się wręcz nudny. Paradoksalnie, ratowanie świata przed zagładą okazuje się znacznie mniej intrygujące niż doroczne wyścigi krów, czy wyprawa bohaterów na wiejski jarmark.


Jak wspomniałem we wstępie, "Bone" uważany jest za klasyka i pojawia się w wielu rankingach najlepszych powieści graficznych. Komiksowy kanon jest mniej zdradliwy niż listy "1001 filmów, które musisz zobaczyć nim odwalisz kitę", ale jak widać i on zawiera pozycje popularne, trafiające w masowe gusta, a niekoniecznie faktyczne arcydzieła. "Bone" to komiks dobry, może nawet bardzo dobry, ale nie wybitny. Jest najzwyczajniej nierówny, szkodzi mu serialowość i to, że gdzieś w połowie serię dotknęło zmęczenie materiału, które odbija się również na jakości grafik Smitha. Z czasem dewaluuje się tu nawet znakomita narracja, a autor, ewidentnie zmęczony pracą, popada w marazm.

Zanim Smith zajął się na poważnie komiksem, pracował przez kilka lat w małej firmie produkującej reklamowe filmy rysunkowe i to, co najbardziej interesujące w warstwie formalnej "Bone", to elementy, które udało mu się przeszczepić właśnie z tego medium. Mimika bohaterów- zarówno tych cartoonowych, jak i tych bardziej ludzkich - posiadała cechy starej szkoły amerykańskiej animacji. Z czasem jednak autor poległ, przygnieciony comiesięcznym cyklem wydawniczym i zapewne nie był już w stanie poświęcić na to tyle czasu i wkładać w to tak dużo energii jak na początku. Tła robią się coraz mniej ciekawe, a z pozoru spektakularne sceny opowiedziane są w dość oszczędnej formie  - i nie mam tu na myśli minimalizmu, tylko bidę wywołaną ewidentnym pospiechem.


The Changing Face of Comics?

Wielu krytyków zachwycając się "Bone" podkreśla, że Smith na pracę nad tym tytułem poświęcił aż 13 lat swojego życia, że zajmował się sam wszystkimi aspektami tworzenia opowieści (nie tylko pisał scenariusz, ale też rysował i robił liternictwo ), że była to iście tytaniczna robota... Gdy trzymamy w rękach jednotomowe wydanie, jesteśmy faktycznie pod wrażeniem. Warto jednak pamiętać, że w anglosaskim komiksie jest kilku większych madafakerów. Stan Sakai tworzy "Usagi Yojimbo" nieustannie od prawie trzech dekad i odkąd rozpędził serię trzyma wyrównany poziom (wyjątkiem jest chyba tylko "Yokai"). Warto również zwrócić uwagę na Dave'a Sima, autora w jakimś sensie bratniego dla Smitha, bo tworzącego cartoonowy komiks fantasy. Gdy startował ze swoją serią "Cerebus the Aardvark" (który dziś liczy 6000 stron stron i jest najdłuższym komiksem amerykańskim tworzonym przez jednego artystę) był twórcą jeszcze nieporadnym, ale z czasem coraz bardziej rozwijał warsztat. U autora "Bone" jest wręcz odwrotnie. Oglądając dokument-laurkę "The Cartoonist: Jeff Smith, Bone and the Changing Face of Comics" i mając w pamięci tych twórców - do których Smith naprawdę nie dorasta, było mi przykro słyszeć, jaki to jest wielki, jedyny i niepowtarzalny. Co ciekawe, Sakai pojawiał się ze Smithem na archiwalnych zdjęciach - jednak jego nazwisko nie padło w filmie ani razu.



Nie jestem wielkim miłośnikiem komiksu fantasy, ale bez problemu odnajduję w pamięci pozycje z tego gatunku które wygrywają z Bone - od razu przychodzi na myśl wydawana u nas we wczesnych latach dziewięćdziesiątych seria "Hugo", "Szninkiel", czy te bardziej skłaniające się w stronę fantasy tomy "Sandmana" (odnajdziemy tu sporo zbieżności z "Zabawą w Ciebie" - i tu, i tu kraina snów odgrywa ważną rolę). Najskuteczniej problem, jaki tkwi w "Bone", obrazuje zestawienie go z wydanym kilka lat temu przez Kulturę Gniewu komiksem "Trzy cienie". Jego autorem jest twórca z podobnymi doświadczeniami zawodowymi - współpracujący onegdaj z Disneyem Ciril Pedrosa, który za pomocą cartoonowej kreski stworzył dzieło zbliżone tematycznie, ale bardziej konsekwentne, skondensowane, spójne i soczyste od strony artystycznej.


Wiem, że wielu ludzi uważa "Bone" za arcydzieło, ale ja zaryzykuję tezę, że swoją sławę tak naprawdę zawdzięcza on niezwykle dobrej dystrybucji (którą z początku zajmowała się żona autora, a później firma księgarska odpowiedzialna za promocję "Harry'ego Pottera"), i przyjaznej dla czytelnika formie wydania - komiks doczekał się wielu wersji, ale czarno-białą, jednotomową edycję (1300 stronicowe monstrum) można kupić za stosunkowo nieduże pieniądze. Na pewno nie będzie to jednak kiepska inwestycja. To  świetna rozrywka, skierowana do wszystkich grup wiekowych, komiks momentami rewelacyjny, ze świetnie napisanymi dialogami i zapadającymi w pamięć postaciami, sprawiający czytelnikowi dużo przyjemności przez kilka długich wieczorów. Niemniej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Smith nie wykorzystał całego potencjału, jaki tkwił w tej historii.