środa, 31 sierpnia 2011

Biblia - Simon Bisley


Mój niewielki tekst który ukazał się zbiorczo, wraz z opiniami innych osób na Kolorowych zeszytach.



Simon Bisley to jeden z bohaterów mojego dzieciństwa. Człowiek, który w dużym stopniu ukształtował moje gusta komiksowe, które jednak już dość dawno minęły się z tym, co prezentuje w swojej twórczości. Po "Biblię" mimo wszystko sięgałem bez obaw, bo już sama idea wydawała mi się bardzo bliska - po pierwsze uwielbiam sztukę sakralną, a po drugie bardzo interesują mnie prace komiksiarzy, odchodzących od typowo komiksowej sekwencyjności w stronę wymowy samej grafiki. Pod obydwoma względami album okazał się dla mnie zawodem.

Bisley, z niewiadomych powodów opowiada właśnie sekwencjami obrazów, a do tego, jeśli idzie o estetykę, to sięga raczej do okładek metalowych kapel i klasyków komiksu - od Gustava Dore po Franka Frazettę. Szczerze powiedziawszy, nie bardzo jestem w stanie zrozumieć ideę, jaka przyświecała autorowi przy tworzeniu tego albumu, bo właściwie jaki jest sens - gdy pracuje się nad ilustrowaniem Biblii - dosłownie kopiować prace Gustava Dore? W kilku momentach to naśladownictwo tak nachalne, że aż budzące niesmak. Poza tymi kalkami, trudno u Bisley’a odnaleźć chęć do jakichkolwiek poszukiwań czy poszerzania ram swojej twórczości. Bezpiecznie jest się nazywać rzemieślnikiem i rozumiem taką postawę w 100%. Ale gdy bierze się za rzecz stricte autorską, to chce się chyba odpocząć od tego, co się robi na co dzień... (Tak, bardzo udanie, kilka lat temu odświeżył swój styl Rosiński - mam na myśli głównie "Zemstę Hrabiego Skarbka".).

Nie oznacza to oczywiście, że Simon nie zostawił w tych pracach siebie. Wręcz przeciwnie. Ale są to rzeczy do niczego nie prowadzące artystycznie. Do tego całość wypada zadziwiająco grzecznie - nie wiem, czy rysownik jest wierzący czy nie, ale na pewno nie chciał nikogo obrazić. Nie widać tu heretyckiego zadęcia, a przy tym trzeba przyznać, że podszedł do tematu bardziej emocjonalnie niż Robert Crumb. Swoją drogą, gdy recenzowałem "Księgę Genesis", przyszły mi do głowy porównania z wczesnym bluesem. O dziwo, tu również znajduję pewne analogie: np. używając swojego autoportretu jako wizerunku diabła, Bisley przyjmuje podobną postawę, co świadomi swej grzeszności bluesmani (tak Simon, "będzie piekło!").

Podsumowując: dla zapatrzonego w umięśnionych herosów komiksiarza czy "szalonego rockmana", to może być nie lada gratka, ale dla kogoś żywo zainteresowanego sztuką album może okazać się kiczowaty, wtórny i niestrawny. No cóż. Ja stoję dokładnie pośrodku. Jeśli idzie o wartość artystyczną, to stawiałbym raczej na Crumba, a jako komiksiarz ucieszyłbym się bardziej z polskiego wydania "Bodycount". Jeszcze nic straconego, jeśli któryś wydawca się pośpieszy to może uda się go wydrukować na łódzki festiwal?


wtorek, 30 sierpnia 2011

Ja i Diabeł





"Nie będę więcej używał gitary przy nagrywaniu płyt Burzum.
Gitara to murzyński instrument." - Varg Vikernes


Wiadomo o nim niewiele - nawet to, gdzie dokładnie został pochowany pozostaje zagadką. Nazywany jest pierwszym i największym poetą bluesa. Romantyczne plotki o tym, że na rozstaju dróg sprzedał duszę diabłu, rozsiewał ponoć sam - marketing przypominający zabiegi Charlesa Bukowskiego i wielu mniej fajnych współczesnych celebrytów - a dziś wiemy już, że tak naprawdę uczył się gry na gitarze od znakomitego deltowca Charleya Pattona. Najwięcej o Johnsonie mówi nam po latach jego twórczość. Analizując tematy, które poruszał możemy szukać analogii w wizerunkach ponurych songwriterów pokroju Nicka Cave'a - dla którego zresztą wczesny blues, wczesny folk zdaje się być bardzo ważnym źródłem inspiracji. Niemniej, mimo, że to zapewne tematyka jego tekstów - diabeł, wieczna włóczęga, kobiety, picie - w kluczowych momentach przysporzyła mu największej popularności i przypieczętowała siłę jego mitu, to tak naprawdę współcześnie ceni się go najbardziej jako wirtuoza gitary. Jego gra od wielu dekad niezmiennie wpływa na zastępy gitarzystów w różnych częściach świata. (...)

Fragment mojego artykułu Ja i Diabeł - czyli słów kilka z okazji roku johnsonowskiego, który wraz z kilkoma innymi moimi tekstami okołomuzycznymi ukaże się w najbliższym numerze Ulvhel. Więcej szczegółów wkrótce.

sobota, 27 sierpnia 2011

III



Kolejna cisza w eterze, tym razem spowodowana moimi wakacyjnymi wojażami ( relacji z wakacji zapewne możecie spodziewać się na dniach ), a tymczasem Rękopisowi stuknął kolejny rok... Rok znowu szczególny i pełen wielu miłych zdarzeń związanych z moim bazgroleniem. Tutaj należą się podziękowania wszystkim, z którymi w ten czy inny sposób stykam się w swojej aktywności publicystycznej. Dziękuję przede wszystkim czytelnikom - bez Was to wszystko nie miałoby sensu. Dziękuję wszystkim wydawcom - czy to komiksów (szczególnie Kultura Gniewu i Timof i cisi wspólnicy !) czy płyt (Wrotycz). Dziękuję organizatorom koncertów, którzy zapraszają moją skromną osobę na tak wspaniałe imprezy(klik, klik). To dla mnie wielkie wyróżnienie. Dziękuję całej ekipie Kolorowych Zeszytów (Kuba, Marcin, Maciej - musimy się nabzdryngolić!), Tomkowi z Apostazji i współtworzącej Arkham Lilandrze. Bardzo się cieszę, że mogę z Wami współpracować.

Szczególne podziękowania należą się mojej dziewczynie, która nie dość, że jest pierwszym czytelnikiem wszystkiego, co nabazgrolę, to jeszcze robi mi korekty i wytrzymuje ze mną na co dzień, mimo, że często wszystko to niebezpiecznie przypomina skecz Monty Pythona o Beethovenie:




Cóż mogę dodać... Mam nadzieję, że wypijecie jakiś toast za Arkham.

Hail to the lions! For many and new years !

!!!KONKURS!!!




Z okazji rocznicy postanowiłem też ogłosić - pierwszy w historii Arkham - konkurs. Żeby otrzymać nagrody trzeba będzie zaprojektować logo ( edit: gdy pisałem "logo"miałem na myśli coś takiego: klik ) i baner dla mojego drugiego bloga - Songs For Lovers and Gangsters. Nie chcę nikogo dyskryminować, więc od razu zaznaczam, że nie muszą to być rysunki. Równie dobrze może to być jakiś kolaż wykonany w fotoszopie. Termin nadsyłania prac wstępnie ustalam na 27 września, chyba że nie nadejdzie więcej niż 5 zgłoszeń, wtedy przedłużę. Ale mam nadzieję, że frekwencja dopisze, nagrody są w końcu atrakcyjne. To dwa komiksy z Kultury Gniewu, których nakład się już dawno skończył - Pixy i Insekt ( klik - recenzja Michała Misztala). Do puli dorzucam również Księgę innych ludzi w której, oprócz opowiadań znajdziecie między innymi chyba jedyny opublikowany w Polsce komiks Chrisa Ware'a.

Prace proszę wysyłać na adres: krzysztof.ryszard.wojciechowski@gmail.com

Zapraszam do udziału!


środa, 10 sierpnia 2011

We wept, when we remembered Zion... Current 93 - Katowice 2011-08-04



Mamy za sobą koncert, po którym niemal każdy polski miłośnik neofolku obiecywał sobie wiele - a ja najwyraźniej obiecywałem sobie zbyt wiele. Tibet jest przecie na życiowym zakręcie i nawet płyt szczególnie dobrych ostatnio nie nagrywa... Lecz biorąc pod uwagę to, że niedawno cześć jego świata się zawaliła, to jest naprawdę godne podziwu, że nie zamienił się jeszcze w zgorzkniałego dinozaura undergroundu, że trzyma fason, nie zwalnia i dalej potrafi odstawić show z przyzwoitym pierdolnięciem. Zabrakło mi tu jednak przede wszystkim mistycyzmu... i mimo, że trudno ten koncert nazwać chałturą, to był to występ - jak na moje - dość odległy od tego, co sobie wymarzyłem.




(intro i pierwszy utwór)

Mimo, że zespół przywitał się wiele obiecującym, pasyjnym i złowieszczym "Ivocation of Almost", to pierwszą część koncertu oparto głównie o chwytliwe i zabawne aranże - od żywiołowego rock'n' rolla, po dźwięki przypominające materiał z "Real Gone" Toma Waitsa. Było w tym z jednej strony sporo groteski, od zawsze towarzyszącej Currentowi, z drugiej, był to zapewne ukłon w stronę przypadkowych festiwalowych słuchaczy (acz wydaje mi się, że tych raczej wprowadził w konsternację). Potem było już znacznie bardziej psychodelicznie (może nawet już progresywnie) i rockowo, przez co zespół brzmiał momentami jak rzecz wręcz hipisowska, odwołująca się raczej do stylistyk sprzed narodzin industrialu i neofolku.

Current twarzy ma wiele. Jasne. Ale bardzo dziwne i kompletnie nietrafione wydało mi się to, że (pojawiający się tu rzekomo tylko gościnnie) Michael Cashmore - którego kojarzę głównie z delikatniejszą stroną Currenta - został wypchnięty na scenę z przesterowaną gitarą w ręku. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że to raczej reszta zespołu dopasuje się do niego i usłyszymy delikatny, akustyczny neofolkowy koncert... okazało się być zupełnie odwrotnie i nie ma co ukrywać, że tak naprawdę tylko repertuar z "Aleph At Hallucinatory Mountain" - z wiadomych względów - wypadł w tych aranżacjach niezwykle korzystnie i jak dla mnie to on stanowił o jakości i sile tego koncertu... bo niestety na koniec, gdy zespół ewidentnie żegnał się już z publiką, stało się to jakimś quasi-rockowym tributem z kilkoma "przebojami" Currenta, które mimo, że zachowują linię melodyczną i są śpiewane przez Tibeta, to w jakiś sposób mijają się z tym, czym w zamyśle miały być.

Wiem, że nic nie stoi w miejscu, wiem, że teraz w obrębie neofolku panuje moda na takie aranże, na rockowe granie, ale ja osobiście cenię tego typu projekty za odejście od - jakkolwiek bliskie by te dziedziny nie były - widowiska rockowego w stronę sacrum. Nie chcę być źle zrozumiany, więc podkreślam raz jeszcze - koncert mi się podobał, ale to wszystko było dalekie od mojej wizji tego, czym takie przedstawienie być powinno. Czego innego tu szukam... a z płyt koncertowych wiem, że Current potrafił sceniczne występy oprzeć na czymś innym, niż rockowy hałas. Mogę tylko żałować, że nie dane było mi zobaczyć ich w bardziej sprzyjającym melancholijnemu graniu etapie twórczości... No właśnie, jak na stan ducha Tibeta, jakoś mało tu było bólu i zadumy. Pozostaje czekać na lepsze czasy, ja mimo wszystko nie wierzę - jak sugerował zawiedziony szoł pewien kolega - że Current 93 się skończył. W żadnym wypadku nie uznaję tego koncertu za ukoronowanie swojej znajomości z tym zespołem...
 





TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA STRONACH APOSTAZJI>>>

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Karuzela Głupców - Jason Lutes


Jak ostatnio przekonywałem kolegę - komiks wcale nie musi być drogą, elitarną rozrywką. Można czytać cały czas fajne, wartościowe tytuły i nie płacić za nie setek złotych. Do tego latem rynek wtórny bywa dla czytelnika naprawdę łaskawy. "Karuzela głupców" poza sezonem wakacyjnym chodzi czasem powyżej ceny okładkowej, a mi udało się ją niedawno kupić za śmieszną kwotę 10 zł... I uważam, że to jedne z lepiej zainwestowanych 10 zł w moim życiu.

środa, 3 sierpnia 2011

Carlos Gardel. Głos Argentyny



Początkowo chciałem tę recenzję zatytułować " O tym, jak Egmont dobił Zebrę...", ale doszedłem do wniosku, że Gardel jest tak naprawdę spełnieniem obietnic wydawcy i tym wszystkim, czym ta seria w zamyśle miała być. W końcu dostajemy coś, co jest "nowatorskie, a nawet awangardowe pod względem artystycznym" ale wydaje mi się, że czytelnicy i (o zgrozo) niektórzy dziennikarze komiksowi nie byli przygotowani na tego typu atrakcje...

CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>