wtorek, 30 listopada 2021

Flex Mentallo. Człowiek Mięśniowej Tajemnicy. Morrison/Quitely

 


Jak pewnie pamiętacie z poprzednich recenzji komiksów Granta Morrisona, nie jestem jego fanem, chętnie jednak sięgam po wykreowane przez niego tytuły. Po „Doom Patrolu” robię sobie swoiste Z kamerą wśród zwierząt” i nie tylko czytam to, co u nas wychodzi, ale i oglądam serial (ostatnio zaliczyłem trzeci sezon). Bawię się średnio, ale wszystko jest tak pojebane, że wydaje się bardzo interesujące z punktu widzenia kogoś, kto dużo pisze o komiksie. Taki też jest dla mnie recenzowany poniżej komiks ze świata „Doom Patrolu”: „Flex Mentallo”.

W warstwie fabularnej był to tytuł bardzo interesujący, ale nie sprawił mi ni krzty przyjemności. Jest przeintelektualizowany, trudny w odbiorze i jednocześnie frapujący. Morrison nie tylko wie, jak budowane są superbohaterskie eventy, ale też i mądrze odczytuje fakt, że mają sporo wspólnego z mistycyzmem, gnozą i ideami Junga. Wszak te wszystkie rozpadające się wszechświaty opisywane na łamach serii superbohaterskich, w trakcie eksploracji idei wieloświatów ("Kryzysy na nieskończonych ziemiach" i tym podobne), można porównać do sposobu, w jaki niedoskonałą rzeczywistość pojmują gnostycy, instynktownie odsuwając się od niej jako od złej, wykreowanej przez fałszywego Boga. Morrison odnosi się do tego jednak nie pierwszy raz i szczerze powiedziawszy w regularnej serii o „Doom Patrolu” podobało mi się to bardziej.


Zajebistym pomysłem jest przedstawienie zdarzeń jako efektu wytworu umysłu pewnego załamanego nerwowo muzyka rockowego, który naćpany jak bąk, u kresu sił psychicznych i fizycznych, dzwoni na telefon zaufania i zaczyna nawijać niestworzone rzeczy, które związane są głównie z superbohaterami i komiksami rysowanymi przez niego w młodości. To z jednego z nich właśnie wyszedł na świat tytułowy Flex Mentallo. Czyżby jego egzotyczne imię, odczytane dosłownie, miało być związane z elastycznością wyobraźni niezbędną przy tworzeniu fabuł? Prawdopodobnie tak jest i na tym poziomie to komiks podobny do tego, co twierdzi o magii wielki antagonista Morrisona (wiele się w środowisku mówi i przy okazji mitologizuje temat rzekomego sporu dwóch wielkich osobistości), również komiksowy mag Alan Moore, według którego kreacja sztuki ma silne związki z mistycyzmem. To wszystko to fajne, ciekawe tropy i książkę można o tym napisać, ale niestety w praktyce i na papierze moim zdaniem za cholerę to nie działa i w przypadku Morrisona wszystko jest puste, stricte symboliczne i najzwyczajniej nudne. Zupełnie inaczej jest w przypadku Moore'a, ale to temat na zupełnie inny tekst. 

 



Odmiennie wypada strona graficzna i trzeba przyznać, że Morrison ma farta, bo przez lata zgadzali się z nim pracować nie lada fachmeni. Jednym z nich jest właśnie rysujący „Flexa” Frank Quitely. To szkocki rysownik, w którego pracach można wyczóć ducha twórczości Moebiusa, co zresztą podkreślają nieco zgaszone kolory Petera Doherty. Na tym poziomie komiks ten jest, w przeciwieństwie do fabuły, bardzo satysfakcjonujący. 

 

 



Ominął mnie wydany nie tak dawno na naszym rynku „Animal Man” Morrisona. Trochę żałowałem, ale gdy czytałem „Flexa” żal minął. To nie są komiksy dla mnie, mimo iż jestem dość pokręcony, mocno siedzę w kontrkulturze, coś tam z wiedzy o mistycyzmie też liznąłem i teoretycznie powinny mi się podobać. A może właśnie dlatego, że rozpoznaję rzucane przez autora tropy i spotykałem się z nimi już wcześniej, to wszystko wydaje mi się tam mało satysfakcjonujące? Istnieje możliwość, że komiks zrobiłby na mnie lepsze wrażenie, gdyby te motywy były dla mnie jedną wielką zagadką.


 


Pułkownik Weird. Zagubiony w kosmosie. Czarny młot. Jeff Lemire

 


 „Black Hammer” to jedna z tych serii, które obrały sobie za cel subwersję superbohaterskiej sztampy. Dzięki talentowi Jeffa Lemire nie wzięła się za tę robotę jedynie z garścią narzędzi charakterystycznych dla oklepanej już dekonstrukcji. Dostaliśmy za to trendy rynku komiksowego przekute w historię o życiu bohaterów wyrwanych z kontekstu swojego świata, dosłownie i w przenośni. Jedną z rzeczy typowych dla trykociarstwa są też spin-offy, więc i tu nie mogło ich zabraknąć. Część z nich była (zgodnie z tradycją) mocno średnia, ale „Pułkownik Wierd. Zagubiony w kosmosie” daje radę utrzymać się na orbicie głównej serii.

Bardziej łopatologicznie nie dało się tytułem streścić zawartości, no chyba, że czytelnicy byliby zainteresowani zakupem komiksu nazwanego „Pułkownik Weird, czyli ten dziwny astronauta z Czarnego Młota, zagubiony w kosmosie, czasie i swoich wspomnieniach”. Nie wiem jak wy, ale ja bym rzucał gotówką bez zastanowienia. W gruncie rzeczy chodzi tu o to, że po uwolnieniu kompanów z udręki normalnego życia, podstarzały dziwak miota się nadal po różnych kątach rzeczywistości w poszukiwaniu… no właśnie, kij wie czego.



Siłą głównej serii było dla mnie zawsze wyważenie między ekspozycją psychiki i genez postaci i głównym wątkiem, w którym bardziej introspekcyjne informacje znajdywały zastosowanie. ”Pułkownik Weird” działa trochę na odwrót – mniej więcej wiemy, co się działo, teraz mamy okazję spojrzeć na sprawy z perspektywy gościa pojawiającego się wcześniej bez kontekstu w pozornie przypadkowych momentach. Czy ten komiks skutecznie ułatwia zrozumienie świata „Czarnego Młota”? Troszeczkę, ale przede wszystkim dokłada do całości wędrówkę postaci, której w centralnym wątku z konieczności nieco zabrakło. Okazuje się, że Randall Weird również, a nawet znacznie bardziej dosłownie od innych, musiał poradzić sobie z oderwaniem od rzeczywistości. Zajebiście podoba mi się to, jak jego historia wpisuje się w komentarz całej serii na temat zmian fikcji superbohaterskiej.

Cieszy mnie też zrozumiałość pozornego chaosu fabuły. Gdy ktoś pokroju Granta Morrisona snuje opowieść o zagubieniu między strunami rzeczywistości, często już po kilkunastu stronach nie mam pojęcia gdzie jest góra, a gdzie dół. Lemire uznał, że zagubiony bohater nie musi od razu oznaczać zagubienia w odbiorze przez czytelnika i choć nie zawsze byłby to dobry wybór, w tym przypadku to działa. Randall Weird to tragiczna postać, przejrzysta narracja odsunęła komiczną dziwaczność na dalszy plan i uczyniła z tego komiksu, w porównaniu do pozostałych rzeczy z młotowego uniwersum, dzieło chyba najbardziej podobne do pozostałych autorskich tytułów scenarzysty. Podobnie jak one nadal uroczo nawiązuje do fantastyczno-naukowych sztosów złotej i srebrnej ery, więc nostalgia pozostaje nakarmiona.



Nie pykło mi za to zaskoczenie. Muszę mocno rzucać ogólnikami, by uniknąć spoilerów, ale epickość starań udręczonego kosmonauty nie przekłada się na wagę zwieńczenia jego poszukiwań. Komiks bezpośrednio stara się nas przekonać, że jest inaczej, ale praktyczne ukazanie tej istotności w toku wydarzeń nie jest przekonujące. Z drugiej strony, w zależności od interpretacji, rozwiązanie może być nawet zbyt oczywiste. Nawet odsuwając jednak na bok te niejasne dla was w tej chwili zarzuty i drugie dno, „Pułkownik Weird” jest całkiem udaną, pokręconą fuzją dramatu i przygodowego science-fiction. Te, z zasady, nie muszą być nawet do końca zrozumiałe, by bawić.

Brakuje mi Deana Ormstona. Styl jego grafik na tyle mocno wpisał mi się w mózgu w kontekst „Czarnego Młota”, że powiązane tytuły rysowane inną dłonią zawsze wyglądają dla mnie początkowo dziwnie. Tyler Crook (znany nam głównie z „Hrabstwa Harrow”) to jednak wyjątkowy talent, zdecydowanie chciałbym zobaczyć więcej fabuł Jeffa Lemire z rysunkami tego artysty. Facet potrafi, nawiązując do dezajnów ikonicznej klasyki, ukazać ogromną gamę emocji. Brakuje tu trochę kosmicznego rozmachu, ale nikogo nie powinien dziwić raczej intymny charakter grafiki w komiksie tego scenarzysty, Crook na pewno musiał dopasować się do oczekiwań. Zawsze zresztą będę chwalił rzeczy tak doskonale pokolorowane, zwłaszcza w tradycyjny sposób, daleki od płaskiej komputerowości. Ta, robi się ze mnie zgred.



Fajnie, że Lemire dał mi kolejny powód do fanbojowania – na kupce jego średnio udanych dzieł zrobił mi się już lekki tłok. „Pułkownik Weird” okazał się serią poboczną, która (w opozycji do norm rynku) nie powstała na siłę. Dopisuje do „Czarnego Młota” kilka brakujących elementów i leciutko nakreśla kształt kontynuacji. Wysoki poziom ilustracji i konsekwentnie ciągnięty podtekst wpadają co prawda lepiej od faktycznej fabuły, ale to wciąż kolejna, solidna cegiełka w konstrukcji jednego z ciekawszych uniwersów ostatnich lat.




 Autor:Rafał Piernikowski 

poniedziałek, 29 listopada 2021

Blade Runner 2019. Johnson/Green/Guinaldo

 


Na tle innych dużych filmowych marek czasów „kina nowej przygody” z wora ogólnikowo zwanego „fantastyką” „Blade Runner” wydaje się dość mało wydojony. Lubię tę markę, podobały mi się bardzo oba filmy, więc dość entuzjastycznie podchodziłem do komiksowej, luźnej kontynuacji tych kinowych hitów.


Na opasły tom zatytułowany po prostu „Blader Runner 2019” składają się trzy powiązane ze sobą powieści graficzne. Wszystkie zostały napisane przez Michela Greena i Mike'a Johnsona a narysowane przez Andresa Guinaldo. Rzecz traktuje o najlepszej łowczyni androidów, działającej w czasach, gdy rozgrywała się pierwsza część filmu, czyli w 2019 roku. Kobieta, z pozoru bezwzględna handlarka częściami androdupków, dostaje zlecenie, które przewartościuje zupełnie jej spojrzenie na androidy i sprawi, że sama zacznie być ścigana przez prawo. Wszystko zostało podane nam jak bozia nakazała, w świetnie napisanej noirowej narracji. 

 




Nie będę was zwodził i napiszę to od razu, zanim jeszcze dobrze posłodzę autorom – zebrane tu trzy odsłony serii to na większości poziomów dobre komiksy. Zajebiście oddano w nich duszną atmosferę filmów, świetnie podrobiono neonoirowy feeling, jaki przyświecał twórcom oryginalnych scenariuszy, w których klimat wpasowano się również graficznie. Rysunki zresztą zasługują tutaj na specjalną uwagę. Czynią z tego komiksu album mocno europejski w stylu. Nic dziwnego, Guinaldo jest Hiszpanem i cieszmy się wszyscy, że to właśnie on dostał tę fuchę, bo byle amerykański rzemieślnik na bank spartoliłby sprawę. W warstwie formalnej album ten cieszy oko, począwszy od fragmentarycznie (spluwa!) lakierowanych okładek, na wnętrzu, designie pojazdów, broni i strojów kończąc. Wszystko jest tu doskonale przemyślane i skomponowane. Nie da się na tym poziomie absolutnie do niczego przyjebać. Nawet komputerowe kolory sprawiają dobre wrażenie i ktoś postarał się, żeby dobrać je odpowiednio do atmosfery oraz kolorystyki filmowej macierzy. 

 



Nie jest jednak tak, że to dzieła pozbawione całkowicie minusów. Cały cykl kończy się bowiem dość pokracznie i widać wyraźnie, że autorzy zupełnie nie mieli pomysłów na zamknięcie tych historii a ostatnia część została domknięta w pośpiechu i na siłę. Osobiście wolałbym, żeby rozdmuchano intrygę, bo chętnie przeczytałbym następne części i bardziej przemyślane zakończenie. 

 



Czytając „Blade Runner 2019” czuć niemniej, że nie mamy do czynienia z franczyzą waloną od sztancy. To komiksy napisane i narysowane z sercem, więc każdy fan „Blade Runnera” powinien po nie sięgnąć. Pomijając jakieś niedociągnięcia (zjebana końcówka) to dość satysfakcjonująca lektura. I tylko takich komiksowych rozwinięć wielkich, fantastycznych marek sobie i Wam życzę.

Koniec Lipca. Maria Rostocka.

 


Rzadko zdarza mi się pisać o polskim komiksie, tym bardziej jestem zadowolony, że mogę o nim pisać dobrze. O Końcu lipca Marii Rostockiej wystarczyłoby powiedzieć, że jest komiksem pięknem, gdyby nie to, że pod skromną fasadą, ukrywa on sporo wymagających rozwinięcia sugestii. Zapewne także dzięki temu pozycja ta znalazła się w oficjalnej selekcji jednego z największych festiwale komiksowych a Angoulême.  

    Trudno powiedzieć, gdzie konkretnie rozgrywa się obyczajowa historia snuta przez autorkę. Obrzeża wielkiego miasta, wieś, jakaś prowincja – innymi słowy nigdzie. Prosta, wręcz ascetyczna sceneria zamyka arenę zdarzeń i relacji niewielkiej ilości bohaterów. 



Poznajemy młodego chłopaka, który mieszka razem z mamą w domu babci. Starsza pani nie jest osobą specjalnie miłą, diametralnie odróżnia się od rozpowszechnionego w kulturze popularnej wizerunku raźniej i uśmiechniętej seniorki rodu. To po prostu stare, zgryźliwe i egoistyczne babsko, uzależnione od pierdół emitowanych w tv oraz wiecznie czepiące się swego wnuka o rzeczy mało istotne.

Główny bohater nie ma wiele do roboty. Jeździ na rowerze, lub wychodzi z psem na spacer. Podczas przechadzki często natyka się na swego rówieśnika, z którym pozostaje w dosyć luźnych stosunkach. Ten aspekt wydaje mi się zresztą kluczowy dla wymowy całości Końca lipca. Relacje międzyludzkie rozbijają się tu bowiem o niewidzialną barierę komunikacyjną, stając się dosyć powierzchownymi i pozbawionymi głębszej serdeczności. Bohaterowie nie żyją ze sobą, tylko się mijają. Dlatego prowadzone rozmowy często zmieniają się w wypełniające próżnię oddzielne monologi. Rodzi to specyficzny dla gatunku obyczajowego cichy dramat, który jest dla nas czytelny, mimo iż nie ma w nim żadnego rozdzierania szat, czy też stawiania spraw na ostrzu noża.

Równoległą bohaterką dzieła jest matka chłopca. Z każdą kolejną stroną komiksu coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z jej trudnej sytuacji życiowej, chociaż nie zostaje ona przedstawiona czytelnikowi wprost. Nie chciałbym zdradzać zbyt wielu szczegółów, ponieważ sugestywna narracja Marii Rostockiej, w sposób stopniowy przekazuje nam pewne wrażliwe informacje, bez reszty wciągając nas w odmalowany przez siebie świat.  

 



„Koniec lipca” owiany jest aurą tajemnicy. Dodać jednak należy, że nie chodzi tu ani o trupia w szafie, ani o UFO, czy cokolwiek w tym guście. W niedopowiedzeniach autorki kryje się najsilniejszy przekaz emocjonalny jej dzieła. Prawda w odsłanianiu charakterów poszczególnych postaci oraz ich wzajemne uwikłanie, zdradza duże doświadczenie życiowe, które Maria Rostocka pragnie nam przekazać w sposób zarówno subtelny, jak i niezwykle śmiały. Mało jest dzieł tego typu - nawet jeśli pod uwagę weźmiemy rozliczne pozycje filmowe czy literackie - które sprawiałby wrażenie tak dużej wiarygodności.

Mimo nagromadzenia sporego ładunku emocjonalnego, z warstwy graficznej komiksu emanuje niezwykły spokój. Stosunkowo duże, namalowane kadry są uproszczane, pozbawione nadmiernej ilości szczegółów, co ma zapewne pobudzić naszą wyobraźnię. Pod prostymi i grubymi pociągnięciami pędzla, możemy bowiem odkryć całe światy różnorodnych przeżyć. Wszystko zależy od naszej wrażliwości. Niebagatelne znaczenie ma także pejzaż – niezwykle ascetyczny, z linią horyzontu majaczą gdzieś w dali – który zatapia w sobie bohaterów komiksu, podkreślając tym samym ich dojmujące odosobnienie.  

 



W Końcu lipca coś się kończy. Kończy się pewien czas, a wraz z nim pewne relacje, emocje, specyficzna sytuacja wewnętrzna protagonistów. Komiks Marii Rostockiej nie jest jednak jakimś skowytem przegranej, obrazem psychicznej pułapki bez wyjścia. Przeciwnie - autorka pozostawia nam oraz swym bohaterom iskierkę nadziei. Koniec lipca to przecież także potencjalnie nowy początek, narodziny nowego układu zdarzeń i międzyludzkich więzi burzących samotność.  



Autor: Jakub Gryzowski

Hellblazer. Jamie Delano i inni. Tom 2.

 


Kolejny weekend spędzam ze słuchawkami na uszach i nad edytorem tekstu. Osłuchuję ostatnią płytę gigantów doom jazzu – Bohren & der Club of Gore – a sam na klawisze znów biorę „Hellblazera”. Tym razem jednak nie narzekam. Trafił mi się drugi tom zbiorczy pisany przez Jamiego Delano, czyli gościa odpowiedzialnego za zdefiniowanie Constantine'a. To chyba nawet ważniejsza osoba dla tej postaci niż Alan Moore, który przecież stworzył ulicznego Maga na łamach „Sagi o potworze z bagien”.


Niniejszy tom to niezły grubas, zbiera nie tylko regularną serię, ale też annual „Krwawy Święty” i dwuczęściowy spin-off „Horrorystka” narysowany przez mistrza Davida Lloyda, czyli twórcę grafik legendarnego „V jak vendetta”. Jak już wspominałem kilka razy, przygody Constantine'a rzadko są udanie rysowane. „Horrorystka” to chlubny wyjątek i szczerze powiem, iż z rysunkami Lloyda i talentem literackim Delano dostajemy dzieło co prawda niewielkie ale wybitne. Narracja obrazem to mistrzostwo świata, a fabuła i budowanie napięcia są na poziomie prawdziwych majstrów od horroru. Jeśli więc marudzicie na rysunki w „Hellblazerze” i tylko dlatego nie kupujecie kolejnych tomów przygód Johna, to macie dobry powód, by w końcu sięgnąć po opowieść o nim. 

 



Niestety reszta warstwy plastycznej odstaje jakościowo od rzemiosła Lloyda. I tylko momentami (świetnie sprawdzający się przy horrorze Talbot, acz w porównaniu do Lloyda to i tak druga liga) grafiki cieszyły moje oko.


Inaczej jest z fabułą, która jest równa jak blat. Trzon niniejszego woluminu stanowi długi run zatytułowany „Maszyna Strachu”. Wspominałem o tym już w recenzji pierwszego tomu – bardzo czuć tu wpływy twórczości Davida Cronenberga. Podobnie jak w przypadku „Potomstwa” czy „Skannersów” Kanadyjskiego mistrza horroru, Delano odwołuje się do new age'owych, kontrkulturowych tematów i eksploatuje je, plotąc misterną siatkę strachu podszytą teoriami spiskowymi. To bardzo ciekawe przedstawienie tego typu motywów, odmienne od dobrotliwego, hipisowskiego ukazywania tych tematów. Obecna jest tu też mocno warstwa społeczno-polityczna. Constantine przyłącza się bowiem do grupy będącej swoistym squotem na kółkach. Do kontrkulturowców przemieszczających się niczym cyganie, pracujących zarobkowo głównie na polach uprawnych i z powodów rozrywkowych wcinających cały czas grzybki halucynki(sic!). Motyw jedzenia przez Johna muchomora i halucynacji z tym związanych będzie zresztą tematem jednego z ciekawszych zeszytów w tym tomie. Delano wyraźnie wie, o co chodzi i pewnie prawdą jest, że w tamtych czasach chodził cały czas naćpany. Co ciekawe scenarzysta podarował Constantinowi też coś na kształt rodziny. Coś, o co ten gość, często nazywany cynikiem i zimnym draniem, musi walczyć. Coś, co pokazuje, że nie przehandlował jeszcze duszy, że skurwysyn ma jeszcze serce. 

 



Drugi tom „Hellblazera” jest na wielu płaszczyznach inny i nie tak ważny dla historii Vertigo jak jedynka, ale to cały czas świetne opowieści i dobrze, że Egmont zdecydował się wydać cały run Delano. Z utęsknieniem czekam na trzeciego grubasa, bo to wszak ten autor najdłużej pisał serię o Constantinie, więc jeszcze trochę materiału zostało. Osobiście ciekaw jestem, czy nadchodzący zbiór będzie zawierał również powieść graficzną „Pandemonium”, którą Dealno napisał po latach rozłąki z serią. Fajnie by było. W końcu jak komplet, to komplet. 

 



Klezmerzy. Tom 3. Sami złodzieje. Joan Sfar

 


Już chyba mówiłem, że ta seria to sztosiwo. Powtórzę się więc przy recenzji tomu 3 – to sztos nad sztosami. „Klezmerzy” nie są co prawda moim ulubionym cyklem Joana Sfara, bo wygrywa z nim bardziej wycyzelowany graficznie i pulpowy fabularnie „Profesor Bell”, ale stoją zdecydowanie drudzy w kolejce. To trochę tak, jakby Kusturica zrobił komiks (coraz bliżej jego twórczości to wszystko się prezentuje w warstwie fabularnej), a rysował go sam Pan Chagall, do którego Sfar bezczelnie nawiązuje w warstwie plastycznej. No po prostu mistrzostwo świata w swojej kategorii. 

 



Rzecz opowiada o kilku żyjących w międzywojniu Klezmerach – wędrownych grajkach, żydowskich, cygańskich i Polskich (baron jest Polakiem? Dobrze pamiętam?), którzy tworzą nie lada menażerię i co rusz pakują się w różne kłopoty. Wydostają się z nich tylko dlatego, że trzymają wszyscy ze sobą sztamę. Oprócz dynamicznej opowieści o muzykach dostajemy więc historię będąca pochwałą przyjaźni, pełną barwnych bohaterów, iście komiksowych osobistości, drużyny nie gorszej od jebanych „X-Menów”, Doom Patrolu” czy „Ligi niezwykłych dżentelmenów”. Taką pokręconą załogę przedstawioną z nie lada werwą i fantazją widziałem ostatnio chyba w wybitnym „Zdarzeniu 1908” Świdzińskiego. Trudno porównywać oba komiksy, to unikalne twory, ale w obu drzemie jednak schowana gdzieś pod płaszczykiem retro punkowa energia, która napędza wszystkie perypetie głównych bohaterów. Nie boję się zresztą nazwać dzieła Sfara punkowym. Bowiem, jak twierdzi sam Jelo Biafra, w punku nie chodzi tylko o rocznik 77, a o zbiór pewnych bratnich motywów, które wielokrotnie powtarzały się w sztuce na przestrzeni wieków (według niego na ten przykład noir jest nurtem mocno podszytym punkowymi wartościami). W gruncie rzeczy więc bez problemu można nazwać komiks Sfara anarchizującym, wszak przedstawia nic innego, jak żyjącą na własnych zasadach komunę. Czyż podobnie nie jest ze wspominanym „Doom Patrolem” w ujęciu Granta Morrisona?

 



Również grafiki, dalekie od akademickiej poprawności, są w tym dziele dość buntownicze. A to, że mają tyle stycznych z malarstwem Chagalla? Może sam Chagall należał więc do punkowców swojego okresu! Przy tym jednak narracja Sfara nie jest szczególnie udziwniona i służyć ma głównie popychaniu opowieści do przodu, a nie robieniu jakiegoś niestrawnego, awangardowego, trudnego dziełka. Ot, po prostu robota mistrza komiksu. Jednego z największych żyjących.

środa, 24 listopada 2021

Najlepsi wrogowie - 3 - Historia relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Bliskim Wschodem. Część trzecia 1985–2013.

 


Pomysł na geopolityczny komiks o historii stosunków USA – Bliski Wchód wydaje się frapujący. Chociaż to mało popularny kierunek eksploatowany przez te medium, forma opowieści rysunkowej jest na tyle pojemna, że powinna sobie poradzić z budowaniem narracji tego typu. Sukces można osiągnąć tylko wówczas, gdy nieszablonowy historyk trafi na równie oryginalnego rysownika. Tak też po części się stało w komiksie „Najlepsi wrogowie” autorstwa Jeana-Pierre Filiu i Davida B. 

 



Pierwszy tom historii snutej przez obu Panów obejmował lata 1783 – 1853, drugi 1953 – 1984, obecnie zaś dostajemy trzecią część opisującą okres 1984- 2013. Jak widać pod lupę brane są coraz krótsze odcinki czasowe, jednak istota zaproponowanej narracji nie zmienia się, pozostając idealnie spójną, co przy próbie konsumpcji całości, może się wydać dosyć męczące. Z racji iż obecna publikacja dotyczy wydarzeń stosunkowo niedawnych - nawet laik ma o nich jako takie pojęcie - uznaję ją za stosunkowo najbardziej przystępną.

Dla znających poprzednie odsłony cyklu, nie będzie dużym zaskoczeniem zaproponowana przez autorów specyficzna metoda snucia opowieści. Mamy tu bowiem te same skróty i niesamowitą wprost kondensację faktów i prawdopodobnych przypuszczeń, które często mieszczą się zaledwie w jednym satyryczno-metaforycznym kadrze. Dla Filiu historia jest czymś żywym i podlegającym ciągłej interpretacji, dlatego szereg ujawnianych w komiksie rewelacji, dla kogoś studiującego historię, przybierze zapewne charakter polemiczny. Osoba mało zainteresowana problematyką Bliskiego Wschodu, poczuje się tu nieco zagubiona i być może także lekko znużona, gdyż dzieło – jeśli chcemy za nim nadążyć i w pełni zrozumieć - wymaga poświęcenia mu maksimum uwagi. 

 


 

Oryginalność Najlepszych wrogów osadza się na sposobie przekazu skomplikowanej problematyki historycznej. Uderza ironiczny dystans w obrazowaniu obu stron konfliktu oraz subtelne utajenie ewentualnych uprzedzeń i sympatii twórców. Nie można jednak powiedzieć, że mamy tu do czynienia z obiektywną próbą ujęcia tematu. Jedno jest pewne – interpretacje polityczno-hisoryczne Filiu obywają się bez powszechnie panujących wśród mas (a także wśród innych komiksów o tematyce historycznej) naiwnych wyobrażeń podsycanych przez dyplomatyczną propagandę wielkich mocarstw. W optyce tego historyka: pozorne lub rzeczywiste ruchy wojsk, chwiejne sojusze, działania służb, „niespodziewane” zamachy i sztucznie kreowane konflikty są elementami skomplikowany gry, pozbawionej sentymentów strategi obliczonej na zysk jednej bądź drugiej strony. Wydaje się, że ta refleksja jest naszemu społeczeństwu bardzo potrzebna, szczególnie teraz, kiedy spontaniczne reakcje emocjonalne zakłócają analityczne myślenie (oparte o geopolityczną i historyczną świadomość), a co za tym idzie - przewidywanie prawdopodobnego rozwoju wypadków oraz powzięcie pragmatycznych działań zaradczych.

Przechodząc do strony graficznej, trzeba z całą stanowczością stwierdzić, że nie jest ona szczytem możliwości autora takich wybitnych dzieła jak „Rycerze św. Wita”, czy „Uzbrojony ogród”. Choć niewątpliwe bez Davida B. cały koncept spaliłby na panewce, czyniąc lekturę zupełnie niestrawną, a wręcz nieczytelną. Tylko rysownik z nieograniczoną wyobraźnią jest w stanie suchy fakt polityczny przedstawić za pomocą surrealistycznej grafiki, która często przyjmuje postać zawoalowaną, bądź wieloznaczną. Dla niektórych sporym rozczarowaniem może się okazać to, że w Najlepszych wrogach prawie nie ma bożyszcza narracji komiksowej, czyli serii kadrów, w których rozgrywa się pewna sytuacja dramaturgiczna. Na ogół spotykamy tu pojedyncze rysunki, które są dla siebie całym światem, tj. samodzielnie opisują jakieś wydarzenie, bądź stanowią metaforę skomplikowanej relacji politycznej. Kolejny kadr odróżnia się podjęciem innej kwestii w odmiennej czasoprzestrzeni.

 



„Najlepsi wrogowie” nie są lekturą dla każdego. Osoby obojętnie odnoszące się do historii oraz analiz geopolitycznych, nie mają specjalnie tutaj czego szukać. Nie wydaje mi się również, aby była to lektura pomagająca przetrzeć szlaki i zachęcić do tego typu zagadnień. Autorzy oczekują od czytelnika pewnej podstawy wiedzy o relacjach Blisko Wschodnich, dzięki której możemy podważać wysnuwanie niekiedy zbyt śmiałych tez oraz zwyczajnie czerpać satysfakcję z czytania. Dla zainteresowanych tematem zaproponowana skrótowość może pozostawiać spore wrażenie niedosytu. Pomysł na kondensację takiego ogromu zagadnień i kontekstów na stosunkowo niewielkiej ilość stron, mógł się zakończyć mniejszą, lub większą porażką. Niemniej ambicja tej próby zasługuje na szacunek, gdyż jakby nie patrzeć, otrzymujemy na naszym rynku lekturę stanowiącą absolutny precedens.

Autor:Jakub Gryzowski

 

czwartek, 18 listopada 2021

Blacksad. Tom 6. Upadek - Część pierwsza. Diaz Canales/Guarnido

 


Przed chwilą skończyłem pisać o „Goonie”, który jest jednak bardziej quasi-noir, a chwilę potem biorę się za reckę „Blacksada”, będącego pełnokrwistym przedstawicielem nurtu. Czarnym jak dupa szatana. Pomysł jest taki, żeby zamiast ludzi powsadzać w główne role animorfy i przez pryzmat tych przerysowanych charakterów opowiadać o problemach społeczno-politycznych epoki Maccartyzmu, ubierając wszystko w szaty czarnego kryminału. To nawet nie neonoir, tylko pełnokrwiste, czarne ścierwo, wręcz ociekające atmosferą kina lat 40 i 50. To jedna z najlepszych serii tego typu. Jedynym jej problemem jest fakt, że nowe tomy ukazują się raz na ruski rok. Na ten przyszło nam czekać circa 8 lat.


Jeśli teraz pierwszy raz dowiadujecie się o istnieniu „Blacksada”, to spieszę donieść, z czym to się je. To rzecz opowiadająca o tytułowym czarnym kocie, detektywie, narysowana przy tym totalnie realistyczną kreską, przedstawiająca tętniącą życiem betonową dżunglę, którą zaludniają (?) uczłowieczone, chodzące na dwóch nogach zwierzęta. Wszystko upodobnione jest do Ameryki przełomu lat 40/50. Od wspomnianego kina noir odróżnia ten świat przedstawiony tylko fakt, że świat mieni się feerią barw i całe tło opowieści jest odrysowane wręcz z zegarmistrzowską precyzją. To trochę jak z kinem braci Coen: przez to, że wkrada się tu pewne przerysowanie, epoka przedstawiona w tej opowieści jest jeszcze „prawdziwsza” niż w gruncie rzeczy była. Scenariuszem „Blacksada” zajmuje się Diaz Canales. Jak donosi zaprzyjaźniony z Arkham Krzysio Cuber, ponoć to autor, który robi teraz niesamowitą pracę przy nowych przygodach Corto Maltese. Jeszcze ich nie czytałem, ale ufam Krzysiowi i na pewno sięgnę również po te komiksy. 


Celowo nie streszczam Wam fabuły. Być może nie jest ona tylko pretekstem, żeby Guarnido sobie porysował, ale mieści się w szablonach czarnego kryminału i pewnikiem niczym nas nie zaskoczy. Nie jest oczywiście zła, jest zdecydowanie więcej niż dobra, ale „Blacksad” to głównie przeżycie estetyczne. Warto pochwalić więc grafiki, bo to jeden z najlepiej narysowanych komiksów w historii. Juanjo Guarnido, który pocisnął również wybitną „Indyjską Włóczęgę”, jest idolem wielu odbiorców mojego ukochanego medium i mimo świetnych fabuł, jakimi może pochwalić się ta seria, to właśnie rysunki wywindowały ją już do miana klasyka, choć ma dopiero 6 tomów.


Nie ma innego wyjścia, jak zakończyć taką hura optymistyczną reckę łyżką dziegciu. W tej części być może jakimś problemem są nieco ciasne, małe kadry, mało tu panoram i planów totalnych, ale dzięki temu upchano solidną porcję fabuły i dialogów. Na swój sposób jest więc wszystko w porządku. Największym zgrzytem jest jednak to, że niniejszy album to dopiero pierwsza część dłuższej historii. Diabli wiedza, kiedy zostanie narysowana dwójka i to chyba jedyne mankamenty tego przezajebistego komiksu, bo nie wiem, czy intryga potoczy się równie dobrze co otwarcie opowieści. Niemniej zapowiada się mistrzowsko. Czekamy.

Goon. Eric Powell. Tom 5

 


Od początku miałem mieszane uczucia co do tej serii. Przeszkadzała mi epizodyczność, powtarzalność i żarty o kupie. Eric Powell, tato Goona (aka Zbira), rysownik i scenarzysta, chyba musiał wiedzieć, gdzie schodzi na manowce, bo stopniowo odchodził od tych elementów. I oto jest. Ostatni tom Goona. Najlepszy jaki czytałem.


Największą zaletą zebranego tu materiału jest fakt, iż nie są to pojedyncze humorystyczne zeszyty, a dłuższe historie, powiedziałbym nawet odważnie, że to powieści graficzne na miarę bardzo dobrego „Chinatown”, które chwaliłem w poprzednich reckach. Do tego wszystkie są zgrabnie ze sobą powiązane, dzięki czemu dostajemy faktycznie większą, inteligentnie rozpisaną całość. Jeśli chodzi o gatunek, to autor mocno odchodzi od horroru. Wszystko utrzymane jest w atmosferze pulpowego noir, co tylko pomaga Powellowi w budowaniu znakomitych historii i gęstej atmosfery. Odważył się nawet podarować Zbirowi miłość, po czym brutalnie mu ja odebrał, czyniąc z tej bohaterki femme fatale godną tej serii. Bardzo się cieszę, że dałem szansę temu komiksowi i nie odpadłem od cyklu, gdy raziły mnie kawały o kupie (Brzoskwinek Walenty to najbardziej kuriozalny wykwit w historii mainstreamowego komiksu). Powell jawi się bowiem jako wrażliwy i mądry twórca a do tego umie rysować. 

 



Umie to mało powiedziane, on jest jednym z niekwestionowanych mistrzów komiksu. Jego semi-realistyczne postacie z napakowanym, często walczącym siekierą Zbirem na czele wyglądają we wnętrzu opowieści jak fragmenty mega pulpowych okładek. To rzecz, której brakuje większości komiksów we wszechświecie, co czyni Goona pozycją więcej niż wartą uwagi (o ile przełkniecie żarty o kupie z początków serii). Barwami tego komiksu w dużej mierze zajął się legendarny Dave Stewart. To facet, który kolorował „Hellboya”. W tym tomie, aby podkreślić związki historii z nurtem noir, postanowiono używać głównie sepii i popielastego, cyfrowego tuszu. Wyszło przegenialnie i dla mnie to jedna z najlepszych robótek, jakie Stewart wykonał w swojej karierze.


Niniejszy tom jest teoretycznie ostatnim odcinkiem, w którym wątki zostają domknięte, a Zbir opuszcza swoje kazamaty. Niemniej w 2019 roku, z okazji 20-lecia serii coś zaczęło się jeszcze ukazywać. Jest dostępne na comixology, więc niecierpliwi mogą sobie do tego dokupić dostęp. Ja mam nadzieje, że jeśli spokojnie poczekam, to dostanę kolejny piękny album od Non Stop Comics. Lubię trzymać te cegłóweczki w rękach, bo to jedne z najlepiej wydanych komiksów w naszym kraju. Dobra robota, panowie. Trzymam za Was i nowego Zbira kciuki.

Pinokio. Winshluss

 

 


„Pinokio” nie jest dla dzieci. Chociaż obrazek nierozgarniętego rodziciela kupującego swojej pociesze komiks Winshlussa, pasowałby jak ulał do serii wyrachowanych i okrutnych sytuacji tego antydisneyowskiego dzieła, którego drugie już polskie wydanie przygotowała Kultura Gniewu. Przeciętnego czytelnika może nieco zaniepokoić spora kondensacja zaproponowanego sadyzmu, który – o zgrozo - dobrze się sprawdza jako wciągająca rozrywka. Na szczęście ta cała karuzela przemocy, przyprawiona cynicznym poczuciem humoru, nie zamienia się w bezrefleksyjny odmóżdżacz. Autor, przez lata tworząc swoją powieść graficzną nagrodzoną w 2008 roku w Angouleme, zadbał o wyraziste i niegłupie przesłanie swojej pracy.


Komiks składa się z szeregu stosunkowo krótkich, kilku lub kilkunastu stronicowych epizodów, których część ma charakter dygresyjna. Niektóre sytuacje i postacie, które poznajemy na wstępie i wydają się nam przypadkowe, wracają w dalszej części dzieła, tym samym uzasadniając swoje istnienie. Całość sprawia wrażenie dosyć monumentalne (prawie 200 stron w dużym formacie). Swobodna gra wyobraźni oraz spontaniczność kreacji niektórych fragmentów, nie przyćmiewają precyzyjnie zaprojektowanej całości.

Historia zaczyna się nieco inaczej niż pierwowzór autorstwa Carlo Collodiego. Od pierwszych stron owiewa nas mrok i charakterystyczna dla tego komiksu ponurość beznadziei. Domniemany Geppeto, typowy przedstawiciel amerykańskiej klasy średniej, tworzy Pinokia nie jako drewnianą kukiełkę, tylko mechanicznego robota, który ma mu przynieść niebotyczne zyski od armii. Jego żona zaś wykorzystuje sztucznego chłopca jak instrument do masturbacji, co nie kończy się dla niej pomyślnie.

W dalszej części komiksu na Pinokia spada cała plaga nieszczęść, które on przyjmuje na siebie jakby bezwolnie, nie przejawiając uczuć (w końcu to maszyna). Tak więc z marszu trafia w zdeprawowane towarzystwo, ląduje w fabryce zabawek – obozie koncentracyjnym, gdzie pracę nieletnich wykorzystuje karykaturalny finansista, natyka się na perwersyjnych i złych siedmiu krasnoludków oraz dociera do rzekomo cudownie bajecznej wyspy, której wszelkie uroki gasną, gdy się do nich zbliżyć. Pamiętam, że nawet w animacji Disneya, te miejsce wyglądało nieco przerażająco, jednak w wydaniu Winshlussa mamy totalne piekło, gdzie totalitarne rządy w walce o władzę nad tym skrawkiem ziemi, szukają mięsa armatniego, oczywiście wśród dzieci, które poddawane są straszliwej indoktrynacji, przeobrażającej je w dzikie bestie.

Zdecydowanie nie są to wesołe obrazki, choć czarnego humoru tu nie brakuje. W dziele Francuza ze świecą szukać jakiś choćby najbardziej nikłych przejawów dobra, czy też postaci pozytywnej. Młody, ale już okaleczony duchowo chłopak, który zabiera Pinokia na wspomnianą wyspę, utracił szansę bycia dobrym, co autor ilustruje retrospekcją - horroru dziecięcej traumy i doświadczenia totalnej niesprawiedliwości - pod gorzko ironicznym tytułem „Natural Born Loser”.

Głównym tematem, czy też nieustnie przewijającym się wątkiem w Pinokiu, jest ludzkie okrucieństwo, które skłania poszczególnych bohaterów do bezwzględnego wykorzystywania słabszych od siebie w celu osiągnięcia swych partykularnych, lub czysto prywatnych - najczęściej zatrważająco małostkowych - celów. Jest to swoisty świat na opak, paraboliczna przypowieść o naszej rzeczywistości oraz historii. Można ją traktować także jako krytykę nowoczesności, która nauczyła nas traktować jednostkę ludzką jako materiał do manipulacji i eksploatacji. Ta konstatacja nie jest jakoś specjalnie oryginalna, dlatego urzeka nas przede wszystkim forma jej przekazu.

Powieść graficzna Winshlussa wyróżnia się stroną plastyczną, która jest bardzo zróżnicowana. Rysunek bywa bardzo gęsty, niektóre grafiki to namalowane na całą planszę obrazy, a czarno białe szkice informują o epizodach z przeszłości. Swoistą odskocznią od głównego nurtu narracji są najczęściej jedno lub dwustronicowe przerywniki przedstawiające przygody karalucha Jiminego, który mieszka w głowie Pinokia. Stylizowana na niedbałą kreska autora podkreśla groteskowy wymiar tych epizodów, które stanowią przeciwwagę dla Pinokiowych mroków i traum. Jiminy nie jest postacią pozytywną, ale jego przywary to betka w porównaniu z nieludzkim zachowaniem innych postaci komiksu. Wiecznie cierpiący na demencję twórczą, uzależniony od telewizji neurotyk i egocentryk, może stanowić autoironiczny obraz samego autora. Chyba gros społeczeństwa ma w głowie takiego karalucha, który jest wyznacznikiem naszej małości, w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Moim ulubionym odcinkiem przygód Jiminiego jest ten, w którym upija się on razem ze swym koleżką Teddym, snując przy tym pseudo filozoficzne rozważania, które z każdym kolejnym łykiem tracą swój sens. Bardzo prawdziwy obrazek.


Pinokio to prawdziwa uczta dla oka, owoc niezwykle ciężkiej pracy, talentu i kunsztu narracji komiksowej, w której nie pada zbyt wiele słów. Sam protagonista milczy. Tym, co go odróżnia na tle odrażającej galerii pozostałych postaci, nie jest jego obojętność, lecz straszliwa - kosmiczna wręcz samotność. Postać ta wpisuje się w kulturową tradycję bohaterów, którzy przeprowadzają nas przez mroki zepsutego i pogrążonego w upadku świata, będąc cały czas jakby poza nim (Lew Myszkin, Kaspar Hauser, Forest Gump). To co im się przytrafia, nie jest w stanie dotknąć ich nieodgadnionego wnętrza, lecz jak w pękniętym zwierciadle, odsłania gorzką prawdę kondycji ludzkiej. Winshluss przygląda się jej z oddaniem oraz okrutną satysfakcją cechującą bohaterów jego dzieła.

Autor:Jakub Gryzowski

sobota, 6 listopada 2021

Hellblazer. Wzlot i upadek. Tom Taylor i inni

 


 

Siedzę nad edytorem tekstu w sobotni wieczór i kombinuję. Nie chcę bowiem, żeby wyszło, że „(...)z nienawiści do sztuki on został krytykiem”. A bardzo mam ochotę efektownie dowalić Tomowi Taylorowi, australijskiemu scenarzyście (a ogólnie mam dobre skojarzenia jeśli o sztukę z tego kraju chodzi), który jest teraz chyba jakąś gwiazdką w DC. Nie wiem, może to i dobry chłopak, ale miał pecha. Ktoś kazał mu (a może sam wariat chciał? Bo kurde, kto o tym w końcu w tej branży nie marzy?) pisać w ramach Black Label uwspółcześnioną historię o Johnie Constantine, którego jestem wielkim fanem od przeszło dekady.


Chyba tylko cud mógł sprawić, by Taylor tego nie spierdolił. I oczywiście spierdolił, jak zazwyczaj polska reprezentacja w piłę nożną, ale trzeba mu przyznać – kilka elementów się udało, ale to raczej dla tego, że jest fanem Johna (i wie czego jego miłośnicy oczekują) a niekoniecznie dobrym pisarzem. Przede wszystkim, facet rozumie, jak powinna wyglądać dobra historia o Constantinie, trzeba ją przeciąć elementami noir i taką też prowadzić narrację. Zna różne drobnostki i smaczki związane z tą postacią – jak na przykład to, że John jest biseksualny – i dzielnie je wykorzystuje do fanserwisu. Z drugiej jednak strony czuć, że nie do końca wie, czy chce pisać rzecz dla oldskulowych miłośników Constantine'a czy dla ludzi, którzy sięgną po kolejną powieść graficzną z Black Label zachęceni madafakerem z fajurą na okładce i niskim progiem wejścia. Ci drudzy dostaną bowiem, prócz nijakiej kryminalnej fabuły, plaskacza w ryj, widząc w tym komiksie sceny jawnie homoseksualne, w które uwikłany jest główny maczo-bohater. A może w dzisiejszych czasach to właśnie ma przyciągnąć konkretnego czytelnika do tego komisu? Nie wiem. Nie mam ostatecznie pojęcia, dla kogo jest ten album, ale podoba mi się, że jest kontrowersyjny. Niestety strona fabularna – jak wspomniałem – jest miałka i nie trzyma się kupy. Postacie (jak na przykład Diabeł, który najwyraźniej sam ma ochotę zerwać Constantinowy gwint) zachowują się niedorzecznie, a intryga kryminalna jest najzwyczajniej pretekstowa i mało inteligentna. No bo jak nazwać zagadkę detektywistyczną kończącą się brawurowym pościgiem demona za taksówką? Prawdopodobnie stało się tak tylko dlatego, że autor fabuły nie umiał wymyślić na zakończenie nic mądrzejszego, a trzeba ją było jakoś domknąć.


Dochodzimy do grafiki i tu sobie pozwolę już jebnąć całkiem z półobrotu. Być może Darick Robertson jest dobrym rzemieślnikiem, ale wartość artystyczna jego prac porównywalna jest do malunków zdobiących chusty dawnych rezerwistów (swoją drogą to chyba wymarła tradycja, a szkoda, bo to jedyna pozytywna rzecz z całego wojskowego kramu). Facet umie rysować, ale nie koniecznie powinien. Do tego dochodzą kolory Pana który nazywa się Diego Rodriguez. Możliwe nawet, że to właśnie jego wina i przez jego efekciarskie barwy komiks wygląda tak kiczowato. Na obronę tego albumu mam tylko fakt, iż zeszyty o Constantinie niemal nigdy nie miały szczególnie dobrych rysunków. W tym wypadku jest podobnie.


Strzelam, że rzeczy z naklejką Black Label czytają już chyba tylko krytycy i przypadkowi czytelnicy z komiksowej łapanki. Wszystkie te powieści graficzne prócz „Wonder Woman. Martwa Ziemia” były bowiem żałośnie słabe. Z tym albumem będzie inaczej, bo sięgną po niego fani Constantine'a. Sam wciągnąłem go tylko dlatego, że jestem komplecistą „Hellblazera”. Szczere powiedziawszy, jako krytyk już bym się pisania o kolejnej rzeczy z Black Label nie podjął. I miałbym słuszność.

 

 

piątek, 5 listopada 2021

Spider-Man. Historia życia. Zdarsky/Bagley

 


 Po przewróceniu ostatniej strony „Spider-Man. Historia życia” miałem jedną myśl przewodnią – to w żadnym wypadku nie powinno dupy urywać, a mnie urwało. Pogadałem chwilkę z Krzychem (szacownym przewodnikiem tego bloga) i uświadomiłem sobie, że nie chodzi nawet o uwielbienie do Pająka i typowe „czym skorupka za młodu…”. Jestem po prostu łasy na uknute z premedytacją jazdy po nostalgii i przy kontakcie z nimi wypala mi się zdecydowana większość neuronów odpowiedzialnych za krytyczne myślenie. Te odpowiedzialne za wspomnienia grzeją za mocno. Dlatego też nie będzie to długi i analityczny tekst, co do mnie niepodobne. Z góry załóżcie sobie, że Chip Zdarsky zrobił mi pranie mózgu.

Dostajemy bowiem, tak z grubsza, zbiór najważniejszych wydarzeń z życia Parkera, wszystko upakowane w mocno skompresowaną formę jednolitej historii (w kontraście do resetów, multiwersów i innych wybojów oryginalnej historii). To Elseworld, o którym każdy z nas kiedyś myślał – Peter starzeje się w naturalnym tempie, zmiany postępują również w jego życiu osobistym. Dzięki temu zupełnie inny wydźwięk mają takie wątki jak ostatnie mordobicie z pewnym łowcą, rozwój Parker Industries, chryja z klonami i nawet groza przyniesiona przez pewnego złoczyńcę wyrwanego żywcem z „What We Do in the Shadows”. Ta ostatnia uderza już bardziej w rodzinę Spajdera niż w niego samego.



Ja to kupuję, oburącz utulam i wszelką krytyczność muszę wypluć z siebie od razu, bo mi smak psuje. Problem pierwszy – tempo narracji jest zawrotne. Zdarsky poświęcił każdemu z okresów odpowiednio dużo czasu, ale ich ilość jest ograniczona, a i przeskoki czasu bywają mylące. Problem drugi – kurde, przytłumiając trochę blask nostalgii da się dostrzec, że „Historia życia” to w gruncie rzeczy przeciętny komiks, pozbawiony nowatorskiego, odkrywczego podejścia, przekuwający jedynie obecne już idee w całkiem sensowną całość. Nawet nie wybiera zbyt krytycznie części składowych swojej układanki. Skąd więc zachwyt?

Bo poczułem się znowu jak dzieciak, który, czekając na rodziców w szkolnej świetlicy, wertuje z ogromnym oddaniem raz po raz przypadkowo wybrane zeszyty z gościem w pstrokatych, obcisłych rajtuzach. Peter Parker pod piórem Zdarsky’ego, pomimo upływu lat, pozostał tym samym gościem – sympatycznym everymanem, z trudnością stawiającym czoła nieludzkim trudnościom (nawet jeśli problemy związane ze starością okazały się dziwnie chwilowe). Nie ukrywam, jarały mnie też zabawy ze strojami, bo pies ze mnie na takie rzeczy, no i uwzględnienie w tym całym pierdolniku Scarlet Spidera. Miałem czasem wrażenie, że to komiks stworzony specjalnie dla mnie. Scenarzysta postawił bowiem na wątki, które społeczność fanowska często odbierała źle, a mi nigdy szczególnie nie przeszkadzały. 



Co zaskakujące, tym razem nie wadziły mi nawet rysunki Marka Bagley’a. Koleś jest dla mnie zwykle kwintesencją tego, co w trykotach mnie odrzuca – rzemieślnictwa poprawnego, ale obrzydliwie plastikowego, pozbawionego charakteru odmiennego od wszechobecnego syndromu błyszczących oczu. Nadal nie jestem fanem i uważam, że im mniej Bagley’a w komiksach, tym lepiej. W moim odczuciu „Spider-Man: Historia życia” to jedno z jego najlepszych dzieł. Swoje na pewno zrobiły tutaj solidne tusze i przede wszystkim kolory rozsądnie dobrane i położone przez Franka D’Armatę. Barwy komputerowe, ale osczędzające nam przesadnego gradientowania, dobrze wpisujące się w charakter komiksu bez uciekania się do stylistyki retro. Niby wycieczka w przeszłość, ale tylko jedną nogą.

Jaki wniosek? Jeśli nie jesteście mną, „Spider-Man: Historia życia” nie musi was zachwycić. Jeśli lubicie Spider-Mana, całkiem prawdopodobnie przynajmniej trochę Wam się spodoba. Zdarsky to zdolny scenarzysta, więc udało mu się sprawnie, choć bez wygórowanych ambicji, oddać hołd jednej z najpopularniejszych postaci popkultury. Mark Bagley, pomimo moich osobistych odczuć, beztalenciem też nie jest i wielu miłośników Pająka ceni sobie jego robotę. Jest więc szansa, że nawet bez idealnego wcelowania w mój gust, postawicie ten tom na półce z dumą. Zwłaszcza, że wydane toto jest przepięknie (kurdełe tłoczona okładka, taki tani chwyt, a złapał mnie jak pajęczynka).

Autor: Rafał Piernikowski 

 


Sandman. Tom 2. Dom Lalki. Neil Gaiman.

 


Odtrąbiłem już jakiś czas temu triumfalnie powrót „Sandmana” do księgarń, autorytarnie stwierdzając, że pierwszy tom jest dla mnie tym najlepszym i nie ma co z tym nawet dillować. Ale czy dwójka, czyli „Dom Lalki”, rzeczywiście jest słabsza? Muszę skapitulować, a przynajmniej przyznać – to trudne pytanie i chyba w gruncie rzeczy więcej będzie zależało od preferencji odbiorcy niż od faktycznej różnicy jakościowej.


Przede wszystkim dostajemy opowieść w diametralnie innym gatunku. „Preludia i nokturny” to rozbudowany, psychodeliczny, astralny, gnostycki horror a „Dom Lalki” to pełnokrwiste fantasy, z którym (na przekór pierwszej znakomitej odsłonie „Sandmana”, gdzie można by Gaimana okrzyknąć mianem „Majster of Horror”) autor jest dziś głównie kojarzony. Materiał jednak nie uległ jeszcze zmęczeniu i warstwa scenariuszowa, mimo iż jest tak odmienna i porusza inne tematy, dalej stoi na najwyższym poziomie. Gaiman znakomicie pogrywa z rodzajem opowieści, jakim jest (dziś już częściej wykorzystywany) scenariusz o rozpadającym się świecie alternatywnym. To taka jego wersja „Kryzysu na nieskończonych ziemiach” i co ciekawe, znów mocno sięga do gnostyckich założeń i według nich buduje uniwersum, nad którym przyjdzie mu się znęcać. Nie jest ono tym razem horrorowe i straszne, a baśniowe i utrzymane w konwencji bajkowego fantasy. Gdzieś podskórnie pojawia się w nim dopiero strach, jaki niesie zło (Kukułka), wnosząc element grozy do opowieści niczym Armia Wilków w równie bajkowym Panu Kleksie (sorry za z pozoru durne porównanie, ale serio mi się to z tym motywem z Kleksa kojarzy. Innym dobrym skojarzeniem będzie też „Niekończąca się opowieść”). Gaiman robi to wszystko po mistrzowsku i nie da się – mimo iż bym chciał bo wolę „Preludia i nokturny – wsadzić mu szpili i za cokolwiek krytykować. 

 




Co do warstwy graficznej, to stwierdzenie poziomu jakości jest jeszcze bardziej skomplikowane niż różnicowanie warstwy fabularnej. Trzeba zauważyć, że od roboty odpadł w tym tomie znakomity Sam Kieth, który po latach tak wspominał przerwanie swojej pracy przy Sandmanie: "[Neil] miał dokładnie ukierunkowane założenie i moja kreacja odstawała od tego uniwersum. Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu sobie uświadomiłem, że to nie byli źli ludzie; tylko potrzebowali kogoś, kto lepiej pasował do założeń.” I ja bym się z tym spierał, bo dla mnie najlepszy „Sandman”, to właśnie ten rysowany przez Kietha. Nikt z jego następców nie osiągnął już takiej skondensowanej atmosfery opowieści. Jedynie Zuli mógł go przerosnąć warsztatowo, ale na pewno nie jest autorem tak dobrze kreującym klimat. I tu moim zdaniem „Dom Lalki” zdecydowanie przegrywa z „Preludiami i nokturnami”. Z drugiej strony jednak zgodzę się z tezą, że tego typu opowieść faktycznie potrzebowała innych rysowników. Moim zdaniem jednak, nie są oni jakoś szczególnie utalentowani, a Kieth jest mistrzem komiksu. 

 



Nie wyłuszczam w swoim tekście, czym jest „Sandman”, bo wychodzę z założenia, że większość przynajmniej kojarzy, z czym to się je. Jeśli jednak dotarliście do tego momentu i ni cholery nic nie zrozumieliście z tego, co napisałem powyżej („gnostycki, astralny horror” lol, tylko ja to mogłem napisać) i zastanawiacie się, czy to komiks dla Was – współczesnych odbiorców, to śpieszę donieść: to jest rzecz, która może graficznie trochę nie działać na tle nowych komiksów i ja osobiście uznaję za nieudaną próbę unowocześnienia jej nowymi, komputerowymi kolorami. Ale to również rzecz bardzo ważna w historii komiksu, do tego ani trochę nie zestarzała się na poziomie scenariuszowym. Dla mnie to opus magnum Gaimana, który w młodości był jednym z reformatorów komiksu mainstreamowego, tworzącym w jego ramach dzieła trudne i dojrzałe, frapujące nie tylko od strony fabularnej, ale i formalnej. Dziś jest niestety tylko wyrobnikiem od populistycznego fantasy. Ubolewam nad tym i nie rozumiem, jak można było się tak zdegradować jako twórca. No ale czego ludzie nie zrobią dla pieniędzy. 

 



Invincible. Tom 12. Kirkman/Ottley

 


 

O tej serii pisałem dla Was wiele razy, więc recenzja ostatniego tomu nie będzie niespodzianką. Mam nadzieję, że przez pryzmat moich tekstów dzieło Roberta Kirkmana i Ryana Ottleya jawi się jako rzecz warta zachodu. Osobiście bowiem uważam ją za jedno z największych dokonań na polu superhero. Trudno było więc nie spierdolić końcówki, no bo jak niby zakończyć dzieło tych rozmiarów (12 otyłych tomów) i tego kalibru (ponadczasowa, wielowątkowa epopeja z masą twistów)?


Z jednej strony twórcom udało się domknąć to umiejętnie, z drugiej (podobnie jak w przypadku finału BBPO) brak mi tu odpowiedniego ładunku emocjonalnego. Co ciekawe, dwunastka to najbardziej upolityczniony tom. Niby gdzieś zawsze była to krytyka konserwatyzmu, ale dopiero przy okazji tej odsłony Kirkman wsadził palec w oko Korwinistycznej prawicy, w stanach pewnie kojarzonej w środowisku komiksowym z Frankiem Millerem. Fabuła ostatniego tomu „Invincibla” to bowiem przeciwieństwo Millerowskiego „300”. Triumfuje tu empatia, a Viltrumianie, ewidentnie będący takimi kosmicznymi Spartanami, ostatecznie zmieniają swoje podejście do rzeczywistości i czujących istot słabszych. Żeby nie być jednostronnym, Kirkman solidnie uderza też w socjalizm ukazany w tej sadze w postaci reżimu zaprowadzonego na ziemi przez Robota, dawnego kompana Marka Greysona. Jednak ustrój na ziemi zostaje zachowany, a jedynie nowy Stalin zostaje strącony z piedestału. 

 



Co do grafik, to pomysłowość obu Panów chyba się wyczerpała i poniekąd wszelkie zabiegi formalne jakie tu znajdziemy już widzieliśmy wcześniej. Mimo to Ottley po całej rozróbie jawi się jako współczesny mistrz komiksu i ze świecą szukać dziś równie sprawnych rzemieślników od kalesoniarzy. Widziałem, że ilustruje nowego Spidermana wydawanego przez Egmont i chyba będę musiał się teraz w niego zaopatrzyć, bo powiem szczerze – już tęsknię za grafikami Amerykanina.


Trochę nie wierzę, że to już koniec. Mocno zżyłem się z bohaterami sagi Kirkmana i będę na pewno za nimi tęsknił. Nawet za złolami bo napisani przecież zostali wyśmienicie. Jest co prawda jeszcze do wydania kilka spin-offów, ale ich pojawienie się stoi jeszcze pod znakiem zapytania, bo „Invincible” sprzedawał się podobno nieco poniżej oczekiwań. Mam jednak nadzieję, że zobaczymy je na naszym rynku. Ja chcę mieć komplecik rzeczy z tego uniwersum, nawet jeśli są trochę słabsze od głównej serii. No i muszę się w końcu zainteresować „Żywymi Trupami”, bo (wstyd przyznać) nie czytałem nawet jednego tomu, a zdecydowanie stałem się już wielkim fanem Kirkmana.