wtorek, 25 września 2018

Powrót Mrocznego Rycerza: Ostatnia Krucjata. Miller/Azarello/Romita Jr



Nie jestem wielkim fanem Franka Millera. Niemniej, chcąc nie chcąc, muszę przyznać, że stworzył dwa bodaj najważniejsze komiksy o Batmanie: „Rok Pierwszy” opowiadający o początkach bohatera i legendarny „Powrót Mrocznego Rycerza” traktujący o „złotej jesieni” Nietoperza, który po latach, już w zaawansowanym wieku powraca do walki o Gotham. Niniejszy tom zatytułowany „Powrót Mrocznego Rycerza: Ostatnia Krucjata” jest prequelem tego drugiego komiksu, opowiadającym o ostatnich akcjach Batmana, przed tym nim na lata odwiesił kostium do szafy. Rzecz ukazała się na trzydziestolecie pierwszej publikacji arcydzieła Millera.



Komiks ten to niewielka książeczka w której pojawia się jednak cała menażeria znana z komiksów o Batmanie: jest Poison Ivy, Catwoman, Robin i Joker. Każda z tych postaci odegra jakąś rolę w całym dramacie, który ma doprowadzić do odwieszenia kostiumu. Od tej strony wszystko gra i buczy i nawet pochwalę Millera za to, że upchał to wszystko w tak krótkim komiksie.

Co więc jest z tym albumem nie tak? Jest nikomu niepotrzebnym fidrygałem. No, chyba, że potrzebny jest samemu Millerowi jeśli planował tą pozycją po prostu skok na kasę czytelnika (bo wiadomo, że są tacy którzy zbierają wszystko co Miller stworzy). Nie zrozummy się źle. To nie jest zły album, ale jego głównym problemem jest zderzenie z tak epicką i ważną pozycją jak oryginalny „Powrót Mrocznego Rycerza”. Najzwyczajniej do niego nie dorasta. Owszem, trzeba pamiętać, że mało który (a może i żaden) komiks z Batmanem może się mierzyć z arcydziełem Millera. Niemniej „Ostatnia Krucjata” to taki drobiazg, że zdaje się jedynie kwiatkiem do kożucha całego Millerverse. Ok, nie było źle bo oczy mi od lektury nie krwawiły - Romita Junior, który zilustrował ten komiks jest w niezłej kondycji, ale niewiele więcej mogę dobrego o tym albumie powiedzieć ponad to, że jest poprawny. Nie robi też wielkiego wrażenia ani od strony fabularnej, ani w warstwie psychologicznej, która nie jest porządnie rozbudowana i nie możemy uczestniczyć w traumie przez którą Batman wycofał się ze swojej działalności – poznajemy jedynie wydarzenie przez które to się stało. Swoją drogą, to znając charakter uszatego, strzelałbym, że raczej by się porządnie wkurzył niż wycofywał, ale to temat na inną dyskusję. Nie chcę spoilerować tego komiksu, bo już całkiem bym Wam popsuł zabawę. 



Szczerze powiem, że nie rozumiem jak wyglądała praca przy tym albumie, bo jako współscenarzysta wymieniony jest tu Brian Azzarello. Czyżby Miller był już w tak złym stanie (już od kilku lat chłop źle wygląda), że dyktował treść? Napisał szkic fabuły a o dialogi rozbudował ją Azzarello? No bo tak króciutki i zdawkowy scenariusz, że nie kumam przy czym Frank potrzebował pomocy. Na końcu komiksu jest umieszczony przykładowy scenariusz ale nie jest wyjaśnione jaki wpływ na niego miał Azzarello.

Wiem, że część z Was zbiera wszystkie komiksy o Batmanie i co bym nie napisał to i tak go kupicie. Reszta, jeśli nie czytała jeszcze oryginalnego „Powrotu Mrocznego Rycerza” niech wyda na niego swoje zaskórniaki. „Ostatnia krucjata” to pozycja tylko dla komplecistów. 


poniedziałek, 24 września 2018

Hellboy. Tom 4. Mike Mignola/ Richard Corben




Czwarty tom Hellboya zbiera historie które powstawały w okresie przejściowym dla całej franczyzy. Mignola zajęty był pracami przy ekranizacji swojego komiksu (notabene, według mnie nieudanej) i to pożerało jego uwagę– jak wspomina spędzał więcej czasu w pokojach hotelowych niż w pracowni. W treści widać, że wpłynęło to na serię.

W przeciwieństwie do poprzednich niniejszy tom nie eksploruje wcale mitologi Piekielnego Chłopca i nie wnosi nic do głównego wątku fabularnego. To niepowiązane ze sobą historie o misjach jakie bohater wykonywał podczas pracy dla BBPO. Nie przepadam za szortami o Hellboyu, nie są złe, ale nie są tym za co kocham tą serię. Najbardziej cieszą mnie więc dłuższe historie: „Lichwiarz” drążąca wiejskie legendy Appalachów (owa miniseria zgarnęła nagrodę Eisnera w 2009 roku) i „Makoma”, opowieść w której Hellboy symbolicznie wciela się w Afrykańskiego herosa. To one stanowią trzon tego tomu i raczej z nimi będę tą odsłonę kojarzył. To dobre opowieści, więc prócz tego, że główna fabuła stoi w miejscu nie można zarzucić tej części, że jest zła. 



Wato zaznaczyć, że to ten moment w historii serii gdy Mignola zaprosił do współpracy innych grafików. Zdawałoby się, że trudno sobie wyobrazić Hellboya ilustrowanego przez kogoś innego niż jego tatuś, ale pałeczkę po nim przejęli naprawdę znakomici graficy. Najważniejszym z nich jest legendarny twórca komiksu niezależnego Richard Corben. To właśnie on zilustrował wspomniane wyżej dłuższe historie i dzięki jego talentowi zmiana grafika przebiegła dość bezboleśnie. Corben nie chce naśladować Mignoli i robi Hellboya zupełnie po swojemu, przedstawiając charakterystyczne dla swojego stylu obłe, miejscami zakropkowane (tak kładzie cienie) postacie. Jest świetny w tym co robi i okazał się właściwą osobą na właściwym miejscu. To kolejny komiks ilustrowany przez Corbena jaki przeczytałem w ostatnim czasie (pierwszym był „Cage” do scenariusza Briana Azzarello) i muszę przyznać, że staję się fanem tego rysownika. Przychodząc do mainstreamu Corben miał wspaniały pomysł, bo jego obskurny, undergroundowy styl znakomicie uatrakcyjnia komiksy majorsów czyniąc z nich niebanalne dzieła. Po za tym ukazuje go jako znakomitego rzemieślnika, a to wcale nie jest regułą wśród artystów niezależnych.



Mignola zapowiada w posłowiu, że w następnym tomie historia ma wrócić na właściwie tory, i powinniśmy spodziewać się długiej, epickiej opowieści z Piekielnym Chłopcem w roli głównej. Ja się cieszę z tego faktu i bardzo czekam na ten tom, bo jak wspomniałem – dłuższe opowieści z Hellboyem to właśnie to co lubię najbardziej.


wtorek, 18 września 2018

Conan. Narodziny legendy. Tom 1. Kurt Busiek




W kioskach króluje ostatnio kolekcja zbierająca stareńkie komiksy o Conanie. Chciałbym ją zbierać (co za nazwiska pracowały przy tej serii! sami klasycy!), ale za bardzo nadszarpnęło by to mój budżet i nie miałbym kasy na nowości. Cóż, kupię całość gdy wygram w totka. Tymczasem Egmont wprowadził na półki księgarskie nowocześniejsze spojrzenie na Conana. Tworzoną w poprzedniej dekadzie serie, którą pisał Kurt Busiek.

Jestem fanem Conana, ale nie czytałem książek o nim – zawsze obcowałem z nim za pomocą innego medium, filmu lub komiksu. Z tego co zrozumiałem, Busiek adaptuje oryginalne opowieści o Conanie, ale ingeruje w treść sprawiając by sprawiały wrażenie ułożonych w chronologicznej kolejności. Poznajemy więc Conana, jako kilkuletniego dzieciaka żyjącego wraz ze swoim ludem w Cymerii, a potem kolejno, jako coraz starszego nastoletniego awanturnika, niewolnika w Hiperborei a w końcu jako złodzieja. Wszystko zostało połączone bardzo zgrabnie i szczerze powiem, że nieźle bawiłem się w trakcie lektury. Busiek podszedł do pracy nad tym komiksem od bardzo literackiej strony i jego narracja jest gęsta od tekstu, który jednak trochę spowalnia akcje w scenach w których Conan robi rozpierduchę. Dla jednych będzie to plusem, bo dzięki temu komiks ten czyta się długo, innych nawał literek może denerwować, ale zaznaczam, że nie wpływa to na narrację obrazem, która jest przyzwoicie poprowadzona. 



Już w trakcie lektury wiedziałem, że pisząc o warstwie graficznej będę rozdarty. Rysunkami zajęło się kilku twórców, wszyscy prezentują przyzwoity poziom, ale szczerze przyznam, że to nie jest album po który sięgnąłbym ze względu na grafy. To trochę boli, bo wydaje mi się, że Conan zasługuje na więcej. Najlepiej ze wszystkich wypadają realistyczne rysunki Carla Norda, które doprawione zostały ciemnymi kolorami, ale do jakości, dajmy na to Frazetty jest mu bardzo daleko. Skoro już jesteśmy przy barwach to nakładał je Dave Stewart – to nazwisko mnie elektryzuje, bo to jeden z najlepszych rzemieślników (Hellboy, Czarny Młot) którzy za wielką wodą pracują przy nakładaniu kolorów. Niestety, aż musiałem sprawdzić czy to ten sam Dave Stewart, bo wyszło po prostu tragicznie. Autor zmienił technikę i na Conana nałożył komputerowe barwy imitujące malarski styl. Nie udało się. Nawet ślepy nie nabierze się na to, że te kolory są nałożone farbami. Wszystko śmierdzi cyfrą i wychodzi bardzo nienaturalnie. Najgorzej jest w środkowej części niniejszego tomu (historia dziejąca się w Hiperborei), gdzie kolory to po prostu okropny, drażniący kicz, którego nie da się już odzobaczyć. 


Mimo marudzenia, muszę przyznać, że podobał mi się ten komiks. Umiarkowanie, ale jednak podobał i na pewno sięgnę po następne tomy. A jak już jesteśmy przy Conanie, to ostatnio niusy zelektryzowało info, że Cymeryjczykiem teraz ma zająć się Jason Aaron. Mam nadzieję, że Egmont to wyda i na ten komiks czekam jeszcze bardziej, niż na następny tom wersji Busieka.


wtorek, 11 września 2018

Moebius. Ślepa cytadela. Przystanek na Faragonescji. The Long Tomorrow

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Wirtualnej Polski



Eksperymenty mają to do siebie, że potrafią być nieudane. Niniejszy album to właśnie zbiór takich nieudanych eksperymentów. Nie zrozummy się źle. To dalej album boga komiksu, ale niestety słabszy niż inne. Nikomu nie radziłbym zaczynać przygody z twórczością Girauda od tego zbioru.

 Zmarły w 2012 r. Jean Giraud, podpisujący się często jako Moebius, to jeden z bogów komiksu, który miał wpływ na to medium na całym świecie. Najnowszy album zaprezentowany przez Egmont jest nietypowy. Bowiem oryginalnie komiksy te ukazywały się w czerni i bieli, a pokolorowane zostały przez Marvela, by wydać je na rynku amerykańskim, gdzie barwy są standardem. Album stał się za oceanem kultowy i w końcu ktoś wpadł na pomysł by w tej formie wydać go we Francji. Dziś trafia również do nas. 



 Album zbiera trzy cykle noszące podtytuły: "Ślepa cytadela", "Przystanek na Faragonescji" i "The Long Tomorrow". Zaprezentowane tu komiksy są dziełami autorskimi Moebiusa, które tworzył odpoczywając po pracy nad słynną westernową serią Blueberry i Diuną – nigdy niezrealizowanym projektem filmowym Alejandro Jodorowskiego, do którego Moebius tworzył konceptarty.  

To niczym niepowiązane ze sobą krótkie formy, dające mu szansę na chwilę wytchnienia i wolność artystyczną, której brakowało mu przy mrówczej pracy (wszak komiks o Blueberrym cechuje się bardzo realistyczną kreską i genialnym odwzorowaniem czasów Dzikiego Zachodu). Tematyką jest głównie szeroko pojęta fantastyka, ale ujęta w ramy mocno surrealistycznych, alegorycznych opowieści. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że treść dla Moebiusa miała drugorzędne znaczenie. 



Komiksy te tworzone były często bez scenariusza (wyjątkiem są dwie historie z końca tomu– jedna do storybordów Dana O' Banonna, druga do scenariusza Philipa Druilleta), przez co wyraźnie kuleją fabularnie. Ba, Moebius nie robił nawet szkiców. Od razu nakładał tusz. Owszem, od strony formy to pokaz siły i graficznie oraz narracyjnie album prezentuje się genialnie. Jednak chyba za stary jestem, żeby doceniać takie eksperymenty i bronić tych komiksów ze względu na warstwę plastyczną, podczas gdy fabuła przypomina narkotyczne majaki.  

Nawet wtedy, gdy Moebius chce podjąć jakiś poważniejszy temat, to tylko się po nim prześlizguje pozostawiając po sobie jedynie puste frazesy. Brak tu najzwyczajniej jakiejś głębi, a znając inne prace mistrza (np. genialny cykl plansz "Arzach" czy epicki "Świat Edeny"), wiem, że potrafił opowiedzieć coś, co ma ręce i nogi. Najwidoczniej przy tamtych dziełach miał więcej czasu, aby się przygotować.