czwartek, 30 grudnia 2010

Hugo Race - Fatalists (2010)



Przeglądam płyty kwalifikujące się do podsumowania roku, piję piwo, robię notki, a widzę, że ponad tydzień wpisu nie było. Na początku chciałem napisać o płytach, które do topu mi się nie zmieszczą, ale stwierdziłem, że zrobi mi się z tego jakiś koszmarnie długi tekst, którego i tak nie skończę (może uda się po Nowym Roku ). Więc zamiast tego postanowiłem rozliczyć się z płytą, której słuchałem dużo, ale mam co do niej mieszane uczucia.


O Hugo Race (to pan z pierwszego składu Bad Seeds, jakby kto nie wiedział) Henry Rollins powiedział kiedyś, że to skarb narodowy Australii. Jak słucham Fatalists, to mam ochotę przypiąć do niego inny cytat z Rollinsa, a dokładnie sparafrazować fragment z piosenki Liar : And I'll tell you things that you already know, bo Race uderza w mojego Mamonia i gra dokładnie to, co chcę usłyszeć, gdy relaksuję się i piję piwo. Ładne folkowe piosenki, zaśpiewane z manierą mogącą przypominać Lanegana, nasączone poetyką Nicka Cave'a i wyczarowane zdolnościami realizacyjnymi godnymi Von Tilla. Niestety, mam wrażenie, jakby materiał była kalkulowany na przebojasy i wyszło po prostu nieszczerze. Żeby nie było - to nie jest zła płyta, nie słuchał bym złej płyty (przynajmniej) kilkanaście razy . Ale jeśli mam być szczery - zabrzmię pewnie śmiesznie - wsłuchałem się dość uważnie i doszedłem do wniosku, że najchętniej wywaliłbym stąd całą piosenkowośc i zostawił wszystko to, co nieśmiało pobrzmiewa na drugim planie. Owe tło stanowią ambientowo-dronowe przestrzenie, kojarzące mi się najbardziej z jednym z solowych wcieleń Von Tilla - Harvstmanem ( o z tym , o z tym). Najmniej mnie tu interesuje sam Race, który jest na tyle bezkrytyczny, że strzela sobie w stopę zestawiając swoje piosenki z parafrazą In the Pines (Billem Callahanem to on nie jest).

Nie będę sprawdzał, kto go tu prowadził za rączkę, pamiętam, że jakiś czas temu kolaborował bodaj z Chrisem Brokawem z Codeine. Strzelam, że w tym kierunku powinniśmy się udać, szukając tajemnicy drugiego planu...


edit: Ok. Jednak dla spokojności sprawdziłem. To nie Chris Brokaw. Race był wspierany przez jakichś hiszpańskich muzyków. Na pierwszy rzut oka, oprócz Lilium, nie kojarzę projektów, w których się udzielali. Pewnie warto sprawdzić co wcześniej porabiali . klik

próbka

próbka 2

(A tu jego głos brzmi w ogóle jak Lanegan albo Till z A Grave Is A Grim Horse.
Swoją drogą to chyba najlepsza piosenka z płyty)





niedziela, 19 grudnia 2010

Alan Moore. Wywiady


Książkę do recenzji podesłało wydawnictwo Miligram. Wielkie dzięki!





Nie wiem, czy może być lepsza rekomendacja Wywiadów niż to, że o 3 w nocy robiłem sobie kawę, żeby mimo zmęczenia ciężkim dniem i innymi, mniej wdzięcznymi lekturami, móc je czytać dalej. Nie zdarzyło mi się to od wielu lat. Oczywiście target zostanie mocno zawężony przez fakt, że przepytywany jest znany głównie jako twórca komiksów, ale to książka nie tylko dla fanów Moora. To książka nie tylko dla komiksiarzy. To książka dla każdego, kto tworzy lub interesuje się tworzeniem jako takim.


J
eden z cytatów znajdujących się na rewersie książeczki charakteryzuje Moora jako "Orsona Wellesa komiksu". Ciekawe stwierdzenie. Przyznam, że kiedy przeczytałem je pierwszy raz zacząłem rozmyślać nad jego zasadnością. Nie wiem, na ile jest ono wyrwane z kontekstu, bo może być trafne, gdy spojrzymy na to w kategoriach walki z przemysłem rozrywkowym w imię wolności i poszanowania Autora. Jeśli popatrzymy od strony poszerzania języka medium - też może być trafne, bo obaj panowie dla swoich "muz" zrobili wiele (niektórzy nawet powiedzą że zrobili wszystko). Jednak o ile zabiegi formalne, które do kina wprowadził Welles stały się normą, to to, co z medium wyprawia Moore jest unikalne i w większości przypadków nieosiągalne dla innych twórców. Dla mnie jego komiksy często bywają wręcz definicją dojrzałej sztuki, albo inaczej... są tym czego w sztuce szukam, a szukam w niej Boga... Boga? No właśnie. To, co ja umownie "z braku laku" nazywam Bogiem, Moore nazywa Magią i bezpośrednio utożsamia ją z aktem kreacji.



Fragment filmu The Mindscape Of Alan Moore.
Wypowiedź między innymi nt Magii.


To właśnie temat tworzenia, kreacji i jej wpływu na otaczający nas świat jest głównym (ale nie jedynym) tematem pierwszego z dwóch przeprowadzonych na przestrzeni poprzedniej dekady wywiadów. Sam Moore - człowiek kojarzący mi się do tej pory z mrocznym mistykiem, okazuje się bardzo otwarty i bez skrępowania opowiada o swojej pracy w najdrobniejszych szczegółach. Możliwe, że to zasługa przepytującego go Billa Bakera, bo dokumenty i video-wywiady, które do tej pory widziałem (np Mindscape of Allan Moore) mitologizowały i kreowały go na "samotnika z Northampton". Jednak postrzegany przez pryzmat Wywiadów okazuje się zupełnie inną osobą, która, mimo wielkiego uduchowienia, nie jawi się jako ogarnięty twórczym amokiem szaleniec, tylko całkowicie świadomy swojego warsztatu rzemieślnik, który - wg jego własnej definicji geniuszu - kręci gałkami którymi nikt nigdy jeszcze nie kręcił.

W drugiej części książki bardzo dużo miejsca poświęcono zatargom Moora z gigantami przemysłu rozrywkowego. To zabrzmi jak żart rodem z Monty Pythona (Dwie Szopy), ale główny bohater tej farsy powinien mieć pseudonim Alan "Pięć Komiksów" Moore . Pięć komiksów! Zaledwie do tylu, spośród dziesiątek napisanych przez siebie tytułów, posiada pełne prawa autorskie! Współczesna branża komiksowa, a raczej jej część biznesowa, wypada na jego ustach wręcz odrażająco a i tak zdaje się być jedynie zakompleksionym cieniem prawdziwej Sodomy i Gomory (czyt. Hollywood). Gdy czyta się szczegóły na temat tego jak FOX i DC go potraktowały, to raz straszno, raz śmieszno. Niby czasy się zmieniają , twórcy stają się bardziej świadomi, ale na pewno identyczny scenariusz powtarza się teraz na rynku gier komputerowych*, więc to cały czas aktualna sprawa. Przy okazji wątku o ekranizacjach oberwało się zarówno widzom, jak i nieoduczonym recenzentom filmowym, którzy nie sięgają po pierwowzory.

Oprócz wspomnianych przeze mnie tematów przewodnich znajdziemy tu wiele pomniejszych informacji i anegdot związanych nie tylko z pracą Moora, ale też z historią komiksu. Czyta się to jednym tchem, jak snutą przy piwie opowieść, przez co książka błyszczy wśród dominującego w polskiej literaturze fachowej akademickiego nadęcia. To ważna pozycja - zarówno dla odbiorców aspirujących do pisania o medium, jak i dla twórców. Może nie aż tak, jak Truffaut/Hitchcock dla filmu, ale ważna.



Gdy światło padnie na okładkę pod kątem, na twarzy Moora pojawi się naniesiony znakiem wodnym pentagram. Zachęcam do kupna bo nakładu zaraz nie będzie.







* Oj będzie płacz! Może nigdy nie poznamy nazwisk wielu wizjonerów - tylko dlatego, że są zatrudniani na zasadzie szarego mużdynienia w wielkich korporacjach.

sobota, 11 grudnia 2010

Agalloch - Marrow of the Spirit (2010)



Nie będę ściemniał - ta płyta ma u mnie pewne fory. Sprzyja jej wszystko, od pogody za oknem, przez stan mojego ducha, po renesans na okołometalową muzykę, który przeżywam od jakiegoś roku. Ale na początku nie byłem do niej przekonany...

Z dość dużej dyskografii Agallocha nałogowo słuchałem właściwie tylko jednej pozycji - znakomitej, doskonale balansującej między postrockiem a neofolkiem EPki White. Może dlatego moje pierwsze spotkanie z Marrow of the Spirit nie było zbyt udane, bo gdy wybrzmiało wiolonczelowe intro najbardziej klapnął mnie w uszko blackmetalowy wokal. Potem (tzn. w trakcie tamtego odsłuchu) płyta już nie zaabsorbowała mnie wcale. Jakiś wielki fart sprawił, że nie miałem w kolejce do playera nic ciekawego, czy może nie miałem czasu zmienić repertuaru i tak się Marrow zapętliło... tak po prawdzie już nie pamiętam. W każdym razie po jakimś trzecim odsłuchu zwariowałem na jej punkcie i dłuższy czas nie słuchałem nic innego. Sam metal jest tu tylko pretekstem, bo tak naprawdę wszystko dzieje się tu na przecięciu kilku stylistyk. Na początku nie dostrzegłem tego, że to bardzo rozbudowane i mimo, że ładne, to jednak nie tak łatwo przyswajalne kompozycje. Najpierw instynktownie szukałem pozostałości po White EP - i znalazłem. Są tu neofolkowe gitary i bębny, jest i postrock, a oprócz tego: ambient, moogowe przestrzenie, grane na granicy dobrego smaku progowe solówki, słodkie shoegaze, doom, hołd pruski... po jakimś czasie zaakceptowałem też blackowe wokale, które działają tu jak nadająca pikantności przyprawa. Tak, jasne, z jednej strony to stylistycznie zajebista sraczka, do której można się bez problemu przyjebać - z drugiej po prostu zajebista płyta, która na ową chwilę broni się sama. Jak będzie za 10 lat ? Czas pokaże. Kończy się dekada i całkiem możliwe, że to znak czasu czy też rzecz schyłkowa dla postmetalu z blackowym rodowodem. Oczywiście można uznać, że w porównaniu do poprzedniej EPki Marrow of the Spirit jest jednak krokiem w tył, ale ja i tak będę się upierał, że to dobry materiał.

Wiem, że fanów Agallocha nie muszę zachęcać, zerknąłem na Rym bom ciekaw był, co myślą i tam jest istny mandess! Ale chciałbym zwrócić na ten album uwagę ludzi, którzy skreślą ją za to, że to atmosferik mjetal ( Lilandra!). Jeśli pierwszy odsłuch was od niej odrzucił, to warto ją jeszcze kilka razy raz sprawdzić. Diabeł z lasu krew z dupy.

Spóźnione Imagine...



I wish I had a gun
Which set us all free
This is my dream, that one day
Everyone will have an absolute armistice
Unconditionally

wtorek, 7 grudnia 2010

Bird From The Abyss - III




Medytacyjny, gitarowy dron, odwołujący się przy okazji do folków, psychfolków, etno-krautów, amerykańskiego prymitywizmu(Fahey) czy nawet do industrialu. To intuicyjna, grana duszą muzyka, może nie do końca dojrzała i przemyślana, do tego brzmiąca, jakby była nagrana "na setkę" - ale na pewno szczera i bezkompromisowa. Skojarzenia z Harvestmanem (tym com go słuchał - klik) są trafne, ale Bird from The Abbys wypada zdecydowanie oszczędniej, bo jest mniej przestrzenne i bardziej klaustrofobiczne. W każdym razie to dalej podobna transcendentalna muzyka, jednak grana z oczami zwróconymi raczej w sufit niż w niebo. Numeracja wskazuje, że to 3 płyta tego projektu - innych nie słyszałem, ale na pewno sprawdzę.

Download
(zespół udostępnia za free)

próbka

KUP/BUY

środa, 1 grudnia 2010

"Strażnik sadu" Cormac McCarthy




Książkę do recenzji podesłało Wydawnictwo Literackie. Bardzo dziękuję.




Nie mogę napisać dużo o tej książce, bo byłoby to jak pisanie naukowego eseju o pękającej w upale ziemi. Wolałbym ją Wam po prostu polecić, albo sięgać po karkołomne metafory i napisać, że jest jak muzyka Johna Faheya, albo że gdyby ta książka była ambientową płytą, podświadomie nazywałbym ją Music for Mill Ponds. Nie mniej to tylko karkołomne metafory, a taka moja rola, że napisać o niej muszę - i nie chodzi o to, że nie czuję się na siłach, bo pisać pięknie o pięknej książce to żaden wyczyn- chodzi o to, że mam świadomość, że cokolwiek nie napiszę, zabrzmi pretensjonalnie i nie ukaże prawdziwego oblicza prozy McCarthy'ego.


McCarthy od dawna znajduje się na mojej liście "muszę przeczytać", ale z racji ukierunkowania kolekcji nie miałem jeszcze okazji zdobyć żadnej jego książki. Ale chyba dobrze się stało, bo dzięki temu mogę teraz poznawać jego prozę od niedawno wydanego w naszym kraju debiutu - od Strażnika sadu.

Bohaterami książki są: wychowujący się bez ojca chłopiec, starzec mieszkający w opuszczonym, zaniedbanym sadzie i przemytnik alkoholu. Mimo, że McCarthy dla pozoru przecina ich losy, to tak naprawdę najbardziej łączy ich to, że mieszkają pod jednym niebem. Niebem wznoszącym się nad głęboką, jeszcze nie do końca wyrwaną dzikiej naturze amerykańską prowincją. Lecz wbrew pozorom, McCarthy'ego kompletnie nie interesuje Ameryka, a i sam człowiek zajmuje go tylko w niewielkim stopniu. Najbardziej interesuje go metafizyka i pewna ulotność chwili, którą zdaje się łapać niczym poeta lub malarz próbujący uchwycić nieuchwytne. Jego długie zdania są jak obrazy błotnistych pól, z których zrywają się stada kruków. To swoiste miniatury, tak poetyckie i metaforyczne, że mogłyby funkcjonować w oderwaniu od całości i często zawierające w sobie zamknięte narracje i dramaturgie, kończące się tak trafnie postawioną kropką, że mogłoby po niej nie nastąpić już żadne słowo. Sam autor w tym wszystkim zdaje się być Bogiem, istotą wszechmogącą, która za pomocą jednego zdania tworzy i unicestwia mikro-wszechświaty. Jego proza to tekst tak gęsty, dźwięczny i efektowny, że mimowolnie chce się go przeczytać na głos, żeby usłyszeć jak te słowa brzmią - a wyartykułowane brzmią naprawdę pięknie i jeszcze długo wiszą w powietrzu, zupełnie jak zapach niedawno wypalonego tytoniu w gęstą letnią noc. Magia.



Mam wydanie miękko okładkowe ( jest też wersja HC), ale jak najbardziej wszystko z nim OK. Co do przekładu - zapewne dość trudno było przetłumaczyć tak poetycki język, do tego mamy tu masę gwary, ale tłumaczowi wręcz w brawurowy sposób udało się utrzymać zarówno poetyckość jak i melodyjność tekstu. Brawo.