poniedziałek, 30 lipca 2012

Criminal - The Dead and The Dying



Faktem jest, że w konwencji noir - i w nurtach z niej wyrosłych - zapewne niewiele nowego dziś można powiedzieć. Jednak Brubaker to niezwykle utalentowany scenarzysta, mający szerokie, bardzo mądre spojrzenie na rozwój swojej serii i jak na razie nie ma mowy o zmęczeniu materiału. Wprowadził do "Criminal" wiele ciekawych drugoplanowych postaci i teraz nie musi się specjalnie gimnastykować, by zaintrygować czytelnika - wystarczy, że odsłania karty leżące na stole. We wcześniejszych tomach sygnalizował, że przeszłość ma duże znaczenie dla jego uniwersum. Nic dziwnego, że w końcu postanowił to wykorzystać i w "The Dead and The Dying"  ze współczesności cofa się o kilka dekad do pewnego istotnego dla całej serii zdarzenia.


"Sin City" było szalonym, rozbuchanym w formie eksperymentem, dającym kopa na rozpęd zarówno medium komiksowemu, jak i konwencji neo-noir. Ale jako seria było też komiksem nierównym, wpadającym na mielizny i dryfującym w stronę pulpy o przygodach napakowanych barbarzyńców. Zestawiając dzieło Millera z "Criminal" (które jest na wielu poziomach bardzo bliskim mu tworem) zobaczymy od razu, że w porównaniu z "Sin City" jest niezwykle wyważoną, precyzyjną i przemyślaną konstrukcją. Jednak mimo tego, że obcujemy tu z czymś, co jest niezwykle spójną całością, to Brubaker nie trzyma się jednego modelu opowiadania i w każdym tomie snuje historie za pomocą odmiennych sztuczek narracyjnych. Przez co - mimo, że po dwóch TP czujemy się w świecie "Criminal" jak w domu - to w kolejnych odsłonach cyklu znów dostajemy do rąk coś nowego, świeżego i zaskakującego. 





Szukając porównań w filmie ( bo gdzieżby indziej) można przytoczyć kilka obrazów z różnych części świata. W czasie lektury same przyszły mi na myśl cztery tytuły: "Rashamon" Akiry Kurosawy,  "Człowiek na Torze" Andrzeja Munka, "Killing" Stanleya Kubricka i "Jackie Brown" Quentina Tarantino, który - ze względu na podobieństwa gatunkowe i obecne w komiksie elementy jawnie nawiązujące do kina blaxploitation - będzie chyba najbliższym skojarzeniem. Jednak nawet jeśli któryś z tych filmów był inspiracją dla "The Dead and The Dying", to w żadnym wypadku nie jest to scenariusz epigoński. Strukturę uzupełniających się opowieści Brubaker ułożył na swój sposób, a przy tym znakomicie podporządkował ją formatowi komiksowej, amerykańskiej serii. Ograniczenia i minusy comiesięcznych dwudziestokilkustronicowych wydań potraktował jako siłę, a nie ułomność i po mistrzowsku wykorzystał ich konwencję. Przedstawia wydarzenia z perspektywy trzech stron, kładąc szczególny nacisk na motywacje każdej z person zamieszanych (mniej lub bardziej) w sprawę pewnego napadu. Opowieść jednak nie snuje się wkoło owego wydarzenia czy jednej konkretnej postaci i trudno byłoby wskazać nam protagonistę.  Każdemu z bohaterów scenarzysta poświęca tyle samo uwagi - dokładnie jeden akt dramatu, czyli jeden zeszyt. Na dwudziestu kilku stronach każdego odcinka Brubaker pomieścił znakomite, naszpikowane wydarzeniami historie, które dla innych twórców mogłyby być osobną powieścią graficzną, filmem lub pełnowymiarową książką. Mimo tego, że tematyka każdej z odsłon jest odmienna - w pierwszym przypadku wszystko kręci się wokół nieszczęśliwej miłości, w drugim chodzi o próbę wydostania się z niewygodnych długów, w trzecim jest to zemsta - to wszystkie historie zazębiają się. Co ciekawe, mimo całkowitej spójności można je z powodzeniem czytać w oderwaniu od siebie, jako autonomiczne opowieści nie wymagające ani zapoznania się z poprzednimi numerami serii, ani też epizodami wchodzącymi w skład runu "The Dead and The Dying".


Sean Philips wraz z Brubakerem stworzyli duet na miarę mojego ulubionego bat-tandemu Loeb/Sale. To już trzeci tom który mam okazję recenzować i trzeci raz musiałbym wrócić do rysunków, postanowiłem więc odesłać Was po prostu do poprzednich recenzji, a skupić się na pomijanym do tej pory koloryście. Jak już wspominałem poprzednio, nie lubię komputerowych kolorów - ale trudno nie docenić pracy Vala Staplesa. Mimo tego, że przy pobieżnym kartkowaniu wszystkich części możemy uznać, że w tym aspekcie nie różnią się za nadto, to podczas lektury całości na pewno dostrzeżemy, że barwy są przemyślnie dostosowywane do charakteru danej opowieści. Staples przełamuje rysunki Philipsa, w których czerń pełni istotną role. Podkreśla też oddalanie się od ekspresjonistycznego oblicza noir, kierowanie się ku uwspółcześnionym wariacjom na temat tej konwencji. Pierwszy TP miał stylistykę kina lat siedemdziesiątych, drugi utrzymany jest głównie w mrocznej atramentowej kolorystyce podkreślającej wyobcowanie w wielkiej asfaltowej dżungli, a trzeci powraca znów do jesiennych barw, które w kontekście fabuły możemy odebrać jako naśladujące estetykę charakterystyczną dla kina blaxploitation. Najciekawsze zabiegi odnajdziemy w drugim tomie ("Laweless"), gdzie w niektórych scenach przemyślna gra kolorów podyktowana miejscem akcji oświeconym migającymi światłami policyjnych lamp kojarzy się z zabiegami stosowanymi w "Zabójstwie Chińskiego Maklera" i staje się istotnym elementem dramaturgicznym. 

  (kliknij aby powiększyć)

Bartek Biedrzycki w którymś odcinku K-poka postulował, by ludziom nie obeznanym z komiksem nie dawać rozbestwionych formalnie arcydzieł, tylko takie opowiedziane w klasyczny, nienachalny sposób. To w jakiś sposób uzasadnione, ale osobiście mam inne zdanie na ten temat. Jeśli mamy wyrobionego odbiorcę kultury zarazić opowieściami obrazkowymi, to powinniśmy pokazać mu coś, co ukaże unikalność języka komiksu i sprawi, że czytelnik uzna je za medium autonomiczne - nie oszukujmy się, musi chcieć do niego wracać ze względu na sposób opowiadania - inaczej będzie sięgał po inne, tańsze formy rozrywki oferujące podobne historie. "Criminal" to chlubny wyjątek. To przystępny formalnie komiks jednocześnie będący brawurowo skonstruowanym arcydziełem deklasującym niemal wszystkie współczesne filmy w swoim gatunku (a ze względu na precyzję konstrukcji i kondensację fabuły mógłby pewnikiem stanąć w szranki z uznanymi serialami, których cechy też przecież posiada). Jeśli znacie miłośnika opowieści gangsterskich, konwencji sensacyjnej czy noir i chcielibyście zarazić go komiksem  - wciśnijcie mu "Criminal".



Criminal: The Deluxe Edition Volume 1

Jako, że zaczęło się bardzo dobrze, a z każdym następnym tomem seria zwyżkuje, to nie boje się powiedzieć, że po zakończeniu lektury vol 1, "Criminal" stało się moim ulubionym współczesnym amerykańskim cyklem komiksowym. Trzecią odsłonę przeczytałem już w zbierającym wszystkie części twardo okładkowym Deluxe Edition. Nie zwykłem płacić tak dużych pieniędzy za komiksy, ale przedruki okładek zeszytów  (których wydanie w TP było pozbawione) ostatecznie przekonały mnie do zakupu. Niestety, utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że nie warto sobie jedzenia od ust odejmować. Jest to co prawda edycja oversized, ale obszerne marginesy sprawiają, że plansze nie są wiele większe. Zresztą, Philips operuje takim stylem, że jego rysunkom powiększenie nie nadało wiele uroku. Niewątpliwym plusem tego wydania jest duża ilość dodatków graficznych - obszerna galeria z obrazami Philipsa, na których znalazły się ikony kina sensacyjnego, policyjnego i gangsterskiego. Miłośników konwencji ucieszą takie rarytasy jak portrety bohaterów filmów Johnny'ego To, czy piękny obraz inspirowany mało znanym u nas filmem "Blast of Silence". Smuci natomiast fakt, że do wydania ekskluzywnego nie dostały się wstępy do pojedynczych TP i literackie dodatki, które znaleźć możemy tylko w zeszytach. Wydanie owszem, polecam - ale tylko wtedy, gdy zmuszeni jesteście zapłacić za TP ceny okładkowe. Jeśli macie trochę cierpliwości, to radzę jednak polować na serwisach aukcyjnych na pojedyncze tomy, a jeśli zależy Wam na dodatkach, to najlepiej będzie zainwestować kasę w wydanie zeszytowe.


czwartek, 26 lipca 2012

www.cormacmccarthy.pl


 Twórcy strony  poświęconej Cormacowi MaCarthy'emu zapytali mnie dziś o możliwość przedruku mojej recenzji "Suttree". Oczywiście zgodziłem się i przyznaję, że zawsze cieszą mnie takie propozycje - tym bardziej, że towarzystwo, w jakim tekst został opublikowany jest zacne. Przedruk zbiega się niedawnymi urodzinami autora i moimi wczorajszymi imieninami. Z tej okazji dałem upust swojemu hipsterstwu piwnemu i kupiłem kilka wynalazków (poniosło mnie w sklepie - nie mam pojęcia po co mi grejpfrutowe pszeniczne, chyba tylko do popijania wódki). Właśnie się chłodzą.

( Na zdjęciu załapała się też dzisiejsza przesyłka z Centrali)

Zdrowie!

niedziela, 22 lipca 2012

Somnambule - Anke Feuchtenberger

Recenzja ukazała się na łamach portalu księgarskiego ksiazka.net.pl. Możliwe, że jeszcze czasem coś się tam mojego pojawi - niekoniecznie o komiksach. Album do recenzji udostępniła Centrala. Bardzo dziękuję. 


Jak zaznacza autorka, ważnym punktem tych prac jest dla niej cielesność przedzierzgnięta w metaforę. W wywiadzie/posłowiu próbuje jednak odwieść czytelnika od prób interpretacji - "nie chciałabym, żeby obrazy stały się psychoanalitycznymi symbolami". To zapewne bardzo osobiste prace, więc prawdopodobnie taką obronną reakcję powoduje u niej lęk przed emocjonalnym obnażeniem się. Ale nawet bez rozkładania ich zawartości na części pierwsze dojdziemy do dość prostych, kryjących się właśnie w jej podświadomości komunikatów. W trakcie lektury dostrzegamy, że grafiki nawiedzają takie symbole jak drzwi, kapelusz czy inne, zdecydowanie bardziej jednoznaczne elementy, jak nagość, genitalia czy odpadające głowy. W tematach prac można doszukiwać się związków z twórczością surrealistycznych malarek takich jak Leonora Carrington czy Remedios Varo.




środa, 18 lipca 2012

ETALABEL - Wyprzedaż.




Oficyna ETALABEL do końca miesiąca sprzedaje muzykę 50% taniej. W ofercie CD i mp3. Jako, że wszystko co ostatnio wydali było bardzo dobre to jestem pewien, że ta kasa pomoże zaistnieć nieznanym a dobrze zapowiadającym się artystom. Etalabel ma już plan wydawniczy do końca roku, ale bez funduszy będzie trudno. W czasie Euro kibicowaliście wszyscy, i wspieraliście Polskę - a drużyna sobie nie radziła. W tym przypadku powiedzieć, że twórcy Etalabel sobie radzą to mało - tworzą muzykę na światowym poziomie więc mamy być z czego dumni - ale ze względu na niszowość nie ma ich kto wspierać. 


Niektórych płyt zostały już tylko pojedyncze sztuki. Warto się pospieszyć!
Hasło uprawniające do zniżki to "etasale".

niedziela, 15 lipca 2012

Low Moon - Jason




Jasona polskiemu czytelnikowi przedstawiło Taurus Media, wydając w krótkim odstępie czasu – co zdarza się na naszym rynku niezwykle rzadko – aż cztery jego komiksy. Z albumów tych wyłonił się obraz niezwykle dojrzałego artysty skutecznie operującego minimalizmem. Jego prace, z jednej strony przynoszące skojarzenia z gazetowym stripem, z drugiej z egzystencjalnym kinem, zgarniały bardzo pozytywne recenzje nawet poza środowiskiem komiksowym. Niestety, po tym sporym jak na polskie warunki wysypie, zaległa cisza i mimo wcześniejszych zapowiedzi próżno szukać w katalogach wydawców nowych tytułów sygnowanych przez Jasona. Zastanawiałem się dłuższy czas, czy może mimo zachwytu krytyki artysta po prostu nie trafił w gusta polskich czytelników, ale śledząc blogi i fora natykam się zazwyczaj na pozytywne opinie. Jakiś czas temu wypłynęła za to informacja, że powód jest prozaiczny – rosnące kursy walut spowodowały, że wykupienie kolejnych licencji stało się nieopłacalne. Nie czekałem już dłużej i zaopatrzyłem się w „Low Moon” – kilkusetstronicowy zbiór komiksów Jasona wydany przez Fantagraphics.

Album otwiera „Emily Says Hello” – dekadencka, niepokojąca miniatura noir, zaaranżowana tak, by przypominała kameralny film rozgrywający się w jednym pomieszczeniu. To komiks mogący być wizytówką potęgi, jaka drzemie w pracach Jasona. Za pomocą kilkudziesięciu paneli autor rozrywa serce czytelnika na strzępy. Drugą opowieścią jest publikowany na łamach „Timesa” „pierwszy w historii western szachowy”, tytułowy „Low Moon”. Autor zmienia tonację, kierując się w stronę komediowej, ale niepozbawionej głębi parafrazy „W samo południe”. To jego kolejny popisowy numer – za pomocą prostej historii potrafi ukazać skomplikowane stosunki międzyludzkie. Następną odsłoną jest znakomicie skonstruowany i przewrotnie odnoszący się do filmowego montażu równoległego hitchcockowski thriller, korespondujący ze swoim enigmatycznym tytułem „&”. Do klasyki kina odwołuje się też w prześmiewczym, ale niesamowicie trafnym „Proto film noir”. Album zamyka historia z bardzo dosłownie zastosowanymi elementami SF, która tak naprawdę opowiada o braku bliskości między ludźmi i niemożności pogodzenia się ze stratą. Mimo że to nie najlepsza z wszystkich zawartych w „Low Moon” prac, to jej gatunkowe tło najbardziej kontrastuje z treścią, przez co uwypukla intencje twórcy. Jasona nie interesują wielkie, spektakularne tematy – coś z pozoru tak efektownego jak podróż w kosmos jest tylko pretekstem, bo tak naprawdę liczą się dla niego wewnętrzne dramaty jednostek, co sprawia, że bardzo zbliża się emocjonalnie do swojego czytelnika. Trzeba przy tym zaznaczyć, że mimo tego, że mistrzowsko gra na naszych uczuciach, to nigdy nie popada w tani, hollywoodzki sentymentalizm czy moralizatorstwo.



Jason w swojej twórczości bardzo chętnie obnaża kinofilskie zapędy. „Low Moon” jest właśnie zbiorem tego typu prac. Cechą łączącą wszystkie zawarte tu historie jest gatunek. Jego komiksy to jednak twory stricte artystyczne, korzystające z konwencji w taki sposób, w jaki użyli jej Jerzy Kawalerowicz w „Pociągu” albo Cassavetes w „Zabójstwie chińskiego maklera”. Odwoływanie się do podstawowych gatunkowych paradygmatów – pojedynków, męskiej przyjaźni (western), zbrodni, zdrady (noir) czy pozaziemskich cywilizacji i podróży w kosmos (SF) jest tylko punktem wyjścia, bo Jason chce nam zazwyczaj opowiedzieć o czymś zupełnie innym, bardziej skomplikowanym i bolesnym. Wyjątek w tym zbiorze stanowi „Proto film noir” – jako jedyny z całej kolekcji wydaje się być tylko zabawą z czarnym kryminałem i nie posiada egzystencjalnego ciężaru – ale trzeba zaznaczyć, że nabiera go w kontekście innych zawartych tu opowieści.

Narracje Jasona są proste, ale obdarzone przekonującym, wyważonym, inteligentnym stylem. Dialogi stosuje bardzo oszczędnie, a monologów wewnętrznych w jego komiksach nie uświadczymy wcale. Mimo różnic gatunkowych, jakie znajdziemy w poszczególnych odsłonach, ostatecznie do rąk dostajemy zbiór prezentujący całkiem spójną myśl – studium człowieka próbującego walczyć z losem, ale koniec końców zawsze przegranego. Podobnie ma się sprawa z warstwą graficzną. Z mordek bardzo konsekwentnie i niezmiennie rysowanych oszczędną kreską post-disnejowskich animorfów (porównywanych często do Bustera Keatona) bije szczerość, prawda, jaką spotkać możemy na twarzach aktorów naturszczyków. Mimo że Jason często bywa dla swoich bohaterów okrutny, to nie stawia się w pozycji wszechmogącego demiurga. Jest w tych komiksach duża doza współczucia i głębokiego zrozumienia dla człowieczeństwa – znajdziemy tu coś, co zbliża poetykę jego prac do twórczości Toma Waitsa. Szukając innych analogii, umiejscowiłbym je między wczesnym kinem Jima Jarmuscha a wierszami i miniaturami Charlesa Bukowskiego. Podobnie jak oni, Jason nie odwołuje się do symbolizmu i natchnionych poetyckich metafor – język jego komiksów jest bardzo prosty, ale przy tym dotykający sedna sprawy. Często poruszany temat bezsensowności działań jednostki przywodzi mi też na myśl wczesne arcydzieło Krzysztofa Kieślowskiego „Spokój”.

Pisząc o Jasonie używałem głównie porównywań ze świata filmu. Muszę jednak przyznać, że – pomijając takie oczywistości, jak to, że stosuje kojarzącą się z Hergém technikę ligne claire – osobiście trudno byłoby mi zestawić go z jakimkolwiek znanym mi twórcą komiksowym. Zapewne połączenie oryginalności stylu z uniwersalnością przekazywanych treści stało się kluczem do jego światowego sukcesu. Mimo tego, że Jason pochodzi z Norwegii, to na hermetycznym amerykańskim rynku w ciągu zaledwie dekady od pierwszej publikacji uzyskał status artysty stawianego w jednym szeregu z Danielem Clowesem, Charlesem Burnsem czy Jimem Woodringiem. Nie dziwię się, sam uważam go za jednego z największych mistrzów współczesnego komiksu – ale daleko mi do bezkrytyczności. Znając już sporo jego prac, wiem, że zdarzają mu się słabsze historie. Sam artysta zafascynowany jest mocno francuską nową falą i w wywiadach przyznaje, że tak jak przedstawiciele tego filmowego nurtu, lubi improwizować w czasie tworzenia – co w jakiś sposób musi odbijać się też na jakości. Nie każdy eksperyment jest w końcu udany, tak jak nie każdy dźwięk jest trafny podczas jazzowej improwizacji. Akurat „Low Moon” się to nie tyczy i wszystkie zaprezentowane tu historie są wysokiej próby. Jeśli tak jak ja tęsknicie za pracami Jasona, sięgnijcie po ten zbiór. To obok „Pssst!” i „Stój!” najlepszy jego album, jaki trafił w moje ręce.

piątek, 6 lipca 2012

Chrześcijanin tańczy czyli o Halfway i Wovenhand.



Halfway nie miał w tym roku szczęścia. Śmierć perkusisty Sun Kil Moon pozbawiła festiwal jednej z gwiazd, a ostatni dzień imprezy zbiegł się z finałem Euro. Większość fanów głównej atrakcji festiwalu - amerykańskiego zespołu Woven Hand nastawiła się pewnie na warszawski koncert projektu, który miał się odbyć dzień wcześniej - ostatecznie został jednak przeniesiony na wrzesień.  Jednak nie wyglądało na to, żeby wpłynęło to znacząco na frekwencję w Białymstoku. 

Ja sam, zawiedziony brakiem zespołu Marka Kozelka i nie znający realiów białostockiego festiwalu, przedłużyłem podlaskie leśne wojaże o dwa dni, rezygnując tym samym z piątkowych i sobotnich koncertów. Gdy dotarłem na miejsce plułem sobie w brodę. Halfway to niezwykle kameralny festiwal, na którym chciałbym spędzić znacznie więcej czasu. Przede wszystkim jest pozbawiony wszelkich minusów tego typu imprez. Z racji rozsądnej ilości wykonawców koncerty nie są limitowane czasowo, miejsce urzeka też miłą atmosferą, tanim piwem i kapitalnie nadającym się do kameralnych występów amfiteatrem umiejscowionym za nowo wybudowaną białostocką Operą.

Na miejscu zjawiłem się wczesnym wieczorem, gdy na scenie grały Haydamaki. To kapela bardzo odległa moim gustom muzycznym, więc od razu udałem się na z góry upatrzone pozycje - do ogródka piwnego. Przysłuchiwanie się stamtąd koncertowi utwierdziło mnie w przekonaniu, że wybierając się na Halfway dobrze zrobiłem. Przede wszystkim nagłośnienie zdawało się w porządku. Późniejszy koncert indie-folkowego Great Lake Swimmers - którego wysłuchałem już jak należy, z wnętrza amfiteatru - tylko to potwierdził.


Niestety, czar prysł po wyjściu na scenę tak oczekiwanego przeze mnie Woven Hand. Zespół zagrał bardzo rockowo, przez co muzyka zbiła się w jeden wielki chrzęst. Przez ścianę gitarowego dźwięku ledwo przebijał się wokal Edwardsa, który w efekcie brzmiał jak szczekanie. Z trudem rozpoznawałem następujące po sobie utwory. Powoli czułem jak zaczyna boleć mnie głowa. Trochę lepiej zrobiło się, gdy lider chwycił za banjo - co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że problem polegał na tym, że nagłośnienie słabo znosiło rockowe granie. Gdy Edwards ponownie przerzucił się na gitarę, po raz pierwszy w swoim życiu postanowiłem "uczyć ojca dzieci robić" i udałem się do nagłośnieniowca. Okazało się, że nie zna polskiego, więc strzelam, że przyjechał właśnie z Woven Hand. Wymieniliśmy kilka słów, łamaną angielszczyzną powiedziałem mu "when they play rock, it's just harsh sound". Wzruszył bezradnie ramionami i wskazał na konsoletę. Wydaje mi się, że mimo wszystko wziął sobie do serca moje słowa, bo potem było odrobinę lepiej. Koncert uważam jednak za nieudany. Do tego bardzo smutny wydaje się fakt, że zespół odmówił bisowania. Co prawda audytorium było niewielkie, ale słychać było, że w amfiteatrze znajdują  się oddani fani. Sam mimo, że nie byłem zbyt ukontentowany (nie tylko brzmieniem ale i setlistą) darłem się wniebogłosy, licząc w duchu na jakiś pożegnalny ochłap-rarytas... na próżno. Edwards nie wyszedł nawet nas pobłogosławić. Niedosyt był wielki, więc postanowiłem go sobie jakoś wynagrodzić - wlazłem na scenę i gwizdnąłem przyczepioną do wzmacniacza setlistę:


No cóż. Po zespole który słynie z tego, że gra wybitne koncerty, spodziewałem się jednak czegoś więcej. Nie jestem nagłośnieniowcem i pewnie nie do końca jestem w stanie powiedzieć co było problemem - ale uszy mam i ze smutkiem stwierdzam, że wyszło fatalnie. Może chodziło o prozaiczne podkręcanie ma maxa gałki głośności dla gwiazdy festiwalu, może o coś zupełnie innego, jak wspomniana zmiana stylu gry na rockowy, który odebrał muzyce cały urok. Możliwe, że nastąpiły ostatnio jakieś niekorzystne zmiany nie tylko w stylistyce, ale i w składzie -  na scenie zabrakło Pascala Humberta, zastąpił go jakiś młody człowiek. Sam Edwards grał na stojąco, pląsając po scenie i robiąc jakieś mormońskie moonwalki czy insze obertasy - widać było, że rozpiera go energia, szkoda tylko, że cała para poszła w gwizdek. Inna sprawa, że - sądząc po fantastycznie, ciepło i subtelnie brzmiących Great Lake Swimers - zespół, jeśli świadom był tego, jak słychać ich na widowni - mógłby łatwo dostosować się do wymagań miejsca w którym gra, przerzucić się na bardziej akustyczne brzmienie. Niestety, nic takiego nie nastąpiło, więc nie mam zamiaru winić organizatorów, bo wszystko wskazuje na to, że wina mogła leżeć po stronie zespołu. Aż nie chce mi się  wierzyć, że to piszę, bo jestem wyznawcą WH, ale na to wygląda. 

Mimo stosunkowo krótkiego pobytu w Białymstoku sam festiwal oceniam bardzo dobrze i jeśli lineup będzie mnie interesował, to na mur beton tam wrócę. W przyszłym roku chętnie zobaczyłbym na Halfway neofolkowe projekty - może udałoby się zorganizować jeden dzień luźno kręcący się wokół tej stylistyki? Byłoby pięknie, bo operowy amfiteatr zdaje się idealnym miejscem dla tego typu przedsięwzięcia.