wtorek, 15 kwietnia 2014

Komiks zwany Durango.




  Dementuję pogłoski, jakoby "Durango" inspirowany był "trylogią dolarową" Sergia Leone. Przynajmniej w pierwszym tomie nie dostrzegłem takich konotacji. Owszem, inspirowany jest włoskimi westernami, także trylogią Sergia, ale nie tego Sergia. "Psy zdychają zimą"  (cóż za pulpowa  poezja, aż ciarki przechodzą mi po plecach gdy to piszę) to nic innego, jak parafraza brutalnych westernów Sergia Corbucciego: "Django", "Człowiek zwany ciszą" i "Specjalista", nazywanych "trylogią krwi i błota". Są to filmy o zupełnie innym charakterze niż twórczość Leone: mniej poetyckie, stworzone za mniejsze pieniądze, brudne, dekadenckie i traktujące tradycje westernu z jeszcze większą nonszalancją. Co ciekawe, filmy Corbucciego trylogią okrzyknięto dopiero po latach, gdy zauważono wspólne cechy tych trzech tytułów. Zamiarem reżysera nie było też tworzenie własnego uniwersum.

 Motywy, plenery i postacie połączył w całość Yves Swolfs, zmieniając imiona bohaterów oraz lepiąc własną fabułę z różnych strzępków trylogii. Jednocześnie autor bardzo wyraźnie wskazuje czytelnikowi źródła swojej inspiracji. Tytułowy Durango to oczywisty odpowiednik legendarnego Django w interpretacji Franco Nero. Nietrudno zrozumieć ideę, jaka przyświecała Belgowi podczas kreowania postaci głównego bohatera komiksu. Po komercyjnym sukcesie najsłynniejszego obrazu Corbucciego, filmów z tajemniczym rewolwerowcem pojawiło się całe multum. Bezczelność dystrybutorów posunęła się tak daleko, że nawet obrazy niemające nic wspólnego z westernem wykorzystywały w tytule imię charyzmatycznego protagonisty. Wystarczy wspomnieć włoską odpowiedź na Spielbergowskie „Szczęki”, wyświetlaną jako „Django kontra rekin”.


 Album „Psy zdychają zimą” powstawał na początku lat 80., gdy z jednej strony w zasadzie nie realizowano już włoskich westernów, z drugiej natomiast ich zła sława („Żadnej historii, żadnych scen. Tylko zabijanie: 50 lub 60 trupów na film” – tak definiował je reżyser Burt Kennedy) rozpalała wyobraźnię widzów żądnych mocnych wrażeń. W czasach, gdy supremacja wypożyczalni wideo miała dopiero nadejść, seria skazana była na sukces. Tak też się stało, wszak cykl „Durango” składa się z szesnastu odcinków (ostatni powstał w 2008 roku).

 Fabuła pierwszego tomu jest do bólu pretekstowym zlepkiem motywów, które Swolfs zaczerpnął od Corbucciego. Bohater, podobnie jak protagoniści wielu westernowych wersji „Straży przybocznej” Akiry Kurosawy, pojawia się w miejscu, gdzie rywalizują ze sobą dwie grupy uzbrojonych mężczyzn. Nie zjawia się tam jednak bez wyraźnego powodu, bo kierują nim prywatne pobudki, które dzieli z bohaterem wspomnianego „Specjalisty” – chce pomścić swojego brata. Akcja rozgrywa się w scenerii żywcem wyjętej z zimowego westernu „Człowiek zwany Ciszą”. Również główny przeciwnik rewolwerowca – sadystyczny, cyniczny zabójca, paradujący po śniegu ze szmatką pod kapeluszem – to rysunkowy wariant postaci, którą u Corbucciego grał Klaus Kinski. Sam Durango zresztą także sprawia wrażenie zimnego mordercy. W pierwszym tomie dowiadujemy się o nim niewiele, ale nie mamy wątpliwości, że jest człowiekiem od brudnej roboty i wszędzie, gdzie się pojawia, trup ściele się gęsto.



 Chociaż „Durango” to niepomiernie mniej przebojowy utwór niż filmy Quentina Tarantino, efekt, jaki wywołuje u czytelnika obeznanego z włoskim westernem, jest podobny: pozostawia go z uśmiechem na ustach. Mam świadomość, że pomysł na takie rozwiązania zaczerpnięty jest z komiksów o Blueberrym i że Swolfs nie jest prekursorem, ale to bardzo ciekawe, iż „Psy zdychają zimą” mają tak wiele wspólnego z twórczością amerykańskiego reżysera. Nie tylko ze względu na tematykę, jawnie nawiązującą do spaghetti westernów, ale też na beztroski sposób łączenia ich elementów. W finale Belg poszedł na całość i w jednej scenie przywołał wszystkie trzy filmy zaliczane do „Trylogii krwi i błota”.

 Siląc się na obiektywizm, musiałbym stwierdzić, że pierwszy tom „Durango” nie jest szczególnie dobrym komiksem. Niezgrabne lepienie fabuły z cytatów wydaje się bardzo atrakcyjne z punktu widzenia czytelnika, ale prowadzi donikąd (filmy Corbucciego jednak niosły jakieś przesłanie). Swolfs rysuje nieźle, ale musi zrobić jeszcze kilka kroków, by jego warsztat osiągnął naprawdę wysoki poziom. Warto jednak pamiętać, że jest to pierwszy autorski album zaledwie dwudziestokilkuletniego artysty-rzemieślnika, który w przyszłości stanie się jednym z tuzów europejskiego komiksu.




Podobnie jak w przypadku kina klasy B, o atrakcyjności albumu „Psy zdychają zimą” decyduje coś innego niż sztywne trzymanie się warsztatowej poprawności. Mimo niewesołej tematyki (wszak dekadencki, depresyjny spaghetti western to nie są rurki z kremem) komiks Yves’a Swolfsa jest na swój sposób uroczy. Niektóre rysunki wyglądają niezgrabnie i nienaturalnie, a pojedyncze kadry były zapewne przerysowywane z gazetek filmowych czy plakatów (jakież to rozczulające!). Dobitnie muszę więc zaznaczyć, że wszelkie potknięcia autora nie będą przeszkadzały ani miłośnikom starej szkoły realistycznego komiksu europejskiego, ani wyznawcom włoskiego kina gatunku.

W dzieciństwie uwielbiałem oglądać filmy o kowbojach (nieważne, czy był to kolejny odcinek „Lucky Luke’a” czy „Siedmiu wspaniałych”), by po kolejnym seansie przelać na papier wszystkie swoje wrażenia, tworząc własne rysunkowe opowieści o Dzikim Zachodzie. W pewnym momencie, niestety, mi przeszło. Autorowi „Durango” nigdy. Jedną z najwspanialszych cech tego komiksu jest fakt, że czuć w nim pasję i autentyczną namiętność do włoskich westernów. Pewnie dlatego nie jestem w stanie nisko ocenić tego albumu. Być może na rodzimym rynku komiksowym są w tym momencie o wiele lepsze frankofońskie serie, ale z pewnością nie ma takiej, której kibicowałbym bardziej.