piątek, 21 listopada 2014

Mysia Straż #1 - Jesień 1152






Miłośnikiem Davida Petersena stałem się jeszcze zanim przeczytałem jakikolwiek jego komiks. Łatwo było mu ukraść moje serce.  Po pierwsze dzielę z nim dość nietypową jak na dorosłą osobę miłość do animorficznych postaci. Po drugie jest wspaniałym grafikiem który nie dość, że wyrobił sobie znakomity warsztat, to jeszcze operuje cyfrowymi technikami tak, że nawet ja - zagorzały przeciwnik komputerowego kolorowania komiksów - nie tylko nie mam się do czego przyczepić od strony estetycznej, ale jestem wręcz urzeczony efektem jego pracy. W tym roku do rąk polskich czytelników trafił najsłynniejszy komiks tego autora: obsypana nagrodami seria „Mysia Straż”.


   Dla swojej opowieści autor obrał bardzo specyficzną formę, w której komiksowe historie o animorfach są dość rzadko przedstawiane. Niewiele odnajdziemy tu kreskówkowej estetyki, to raczej wzorcowy realizm nawiązujący zarówno do starej szkoły ilustracji dziecięcej, jak i klasyki grafiki fantasy. 


 Prócz rysunków największą zaletą komiksu Petersena jest wykreowany przez niego świat. Najprościej będzie mówić o nim w kategoriach fantasy, ale nie jest to typowa, baśniowa odmiana gatunku – to raczej realia mrocznego średniowiecza zaludnionego przez (pardom, w tym przypadku to chyba jednak „zamieszkałego”)  inteligentne myszy. Gryzonie uzbrojone są po zęby w broń białą, noszą płaszcze i chodzą na dwóch łapkach. Tytułowa Mysia Straż to sławna elitarna jednostka do zadań specjalnych pilnująca porządku w tej krainie. Nie straszne im żadne zadanie i prędzej zginą niż go nie wykonają. Czasy, w których rozgrywa się akcja to okres gdy w świecie myszy panuje pokój. W pierwszej odsłonie serii trzej członkowie straży wyruszają na błotniste jesienne trakty, nie wiedząc jeszcze, że wplątają się w wielką intrygę, która może zakłócić dotychczasowy ład i porządek.



Uniwersum stworzone przez Petersena obmyślone jest w najdrobniejszych szczegółach, a do tego jest cały czas rozbudowywane. Każdy album został uzupełniony ciekawostkami na temat życia codziennego wojowniczych gryzoni.  Myszy mają swoją kartografię, historię, rzemiosło i legendy. Nic więc dziwnego, że doczekały się poświęconej im papierowej gry fabularnej, pozwalając uniwersum rozwijać się poza kartami opowieści.

Gdy pierwszy raz „Mysia Straż” wpadła mi w ręce, sięgałem po nią z wypiekami na twarzy, sądząc, że będę obcował z czymś niezwykłym zarówno od strony graficznej, jak i fabularnej. Niestety, łyżką dziegciu w beczce miodu okazał się sam scenariusz. Nie mam zamiaru stwierdzać, że jest źle napisany, bo minąłbym się z prawdą – jest najzwyczajniej bardzo sztampowy i pretekstowy. Pod względem fabularnym to po prostu opowieść fantasy jakich wiele. Odkładając książeczkę, pozostałem więc z wrażeniem, że mimo iż wyobraźnia Petersena jest bardzo bogata, to jego talent literacki nie równa się z jego zdolnościami plastycznymi.



Po komiksy fantasy sięgam znacznie chętniej niż po powieści. Z prostej przyczyny – książki tego typu to najczęściej masowo produkowane czytadła, często grafomańskie, skupiające się jedynie na narracji i pozbawione jakiejkolwiek warstwy intelektualnej ( są oczywiście wyjątki np. Saga Ziemiomorze autorstwa Urszuli Le Guin). Natomiast w komiksach wspaniałe grafiki, tworzone przez znakomitych rzemieślników, najczęściej rekompensują wszelkie niedostatki  fabularne. Tak też jest w przypadku albumu Petersena. Jak wiadomo dzieciaki kochają fantasy, więc jeśli chcecie, żeby wasze wyniosły cokolwiek po lekturze tego typu opowieści, wręczcie im komiks. Ze względu na walory estetyczne „Mysia Straż” będzie bardzo dobrym wyborem. 


poniedziałek, 10 listopada 2014

Zapiski na marginesie komiksu "Pięć tysięcy kilometrów na sekundę".





Temat  rozpadu związku jest dziś dość niezgrabnie podejmowany. Patrząc przez pryzmat popkultury: kobietom podaje się historyjki w stylu powieści Grocholi, mężczyznom zazwyczaj jakieś schematy z opowieści Charlesa Bukowskiego. Przepraszam z góry za niezamierzony seksizm i uogólnienie – nie mam zielonego pojęcia o „literaturze kobiecej”, i od razu się usprawiedliwię, że nie znałem w życiu ani jednej kobiety czytającej Grocholę, za to wiele czytających Bukowskiego; służy mi to tylko jako przykład dwóch skrajności. Oba te wzorce, mimo iż wiele mówią o ludzkich pragnieniach, są jednak groteskowe i wręcz komiksowo (w złym tego słowa znaczeniu) przerysowane. Być może, błąkając się cały czas gdzieś na marginesach kultury wiele przegapiłem, ale ostatnie dalekie od banału twory opowiadające trochę inaczej o rozpadzie związku które jestem w stanie wyciągnąć z pamięci to turecko-francuski film „Klimaty” (2006) i znakomity komiks „Niedoskonałości” Adriana Tomine. W tym roku do tej skromnej listy dołączyło „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę”.

*
Manuele Fior, autor „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” z życia dwójki ludzi, którzy w młodości tworzyli związek, wybrał kilka momentów, którymi w niebanalny sposób nakreślił ich losy. Jest przy tym bardzo subtelny, daleki od dramatyzowania i szantażowania emocjonalnego czytelników. Co więcej, nie ustawił w centrum kulminacyjnych chwil w ich relacji. O takich rzeczach jak zbliżenie się do siebie czy ponowne spotkanie dowiadujemy się tylko z kontekstu i pozornie niewiele znaczących scen obyczajowych z ich życia prywatnego i zawodowego. Sam ich związek nie zostaje ukazany, ale ich losy przecinają się, mimo że niekiedy dzielą ich miliony kilometrów. 



Dzięki temu nietypowemu zabiegowi Fior wysnuł bardzo przekonujący, pozbawiony banału i dosłowności portret dwojga ludzi, którzy minęli się ze sobą w życiu. Nie poznajemy ich razem, poznajemy ich osobno, do obojga czujemy sympatię. Nie do końca wiemy czy popełnili błąd, widzimy tylko, że w głębi ducha tego żałują. Tęsknią za sobą, wspominają wspólne chwile, i newralgiczne momenty swojej relacji. Znamy pośrednie przyczyny rozpadu ich związku: między innymi odległość ich dzieląca (stąd zresztą tytuł nawiązujący do prędkości przekazywania sygnału w telefonie komórkowym), brak odpowiedniej komunikacji i pojawienie się „kogoś trzeciego”. Niemniej niejasny jest sam powód rozstania, co więcej bohaterowie sami nie bardzo wiedzą dlaczego to się stało, przez co ich rozgoryczenie i poczucie straty wydaje się większe. Wszystko to powoduje, że są bardzo zawiedzeni swoim życiem i późniejszymi relacjami (szczególnie miota się kobieta, która żyje w poczuciu, że urodziła dziecko „tego niewłaściwego”). Teoretycznie tak wielka tęsknota i nostalgia powinna spowodować ponowną próbę bycia razem, ale gdy bohaterowie zorientowali się jak dużo stracili było już za późno. Ich życia były już na zupełnie innych torach, a wszystkie błędy były nie do naprawienia. 

Fior również mówi o pragnieniach jednostki uwarunkowanych płcią, ale ostrzega też przed tym jak zwodnicze bywają nasze zachcianki. Niemniej szczęście jest ulotne i niewykluczone, że jakąkolwiek decyzję podjęliby bohaterowie - życie razem lub osobno - nie byliby i tak szczęśliwi. Z tego powodu „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” jest komiksem, który najchętniej odczytałbym jako opowieść o samej tęsknocie, towarzyszącej nam zawsze, bez względu na to na jakim etapie życia się znajdujemy. Bowiem najbardziej pożądamy tego, czego nie możemy mieć lub czegoś, co już utraciliśmy, co już nie wróci. 

*
Można spotkać się z opiniami, że komiks jest medium, w którym trudniej niż w literaturze podejmuje się wątki psychologicznie.  Ja twierdzę, że po prostu porusza się je inaczej. Każde medium gra wszak swoimi regułami. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś zarzucił płytkość psychologiczną filmom Antonioniego, tylko dlatego, że ich bohaterowie nie prowadzą kwiecistych dyskusji, czy nie mają wielkich wewnętrznych monologów. Prawdą jest, że powieść graficzna ma jakiś kompleks względem prozy i często bywa przeładowana warstwą literacką, ale istnieją pozycje, których ten syndrom wcale nie dotyka. „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” nie ma zamiaru udawać powieści. Dla autora – architekta i uznanego ilustratora – to rysunek jest tak samo naturalną formą wypowiedzi jak słowo. 



W komiksie Fiora oczywiście wiele dzieje się w dialogach, ale równie dużo energii i znaczeń zawierają subtelne grafiki. Mimo iż znajdziemy tu sporo szczegółowej sekwencyjności, nieraz ukazującej bardzo intymne sceny, to autor stroni od formalnej ekwilibrystyki. Można byłoby wręcz powiedzieć, że stawia na narracyjną prostotę, gdyby nie fakt, że cała magia i ładunek emocjonalny, stan duchowy bohaterów zawiera się w barwach. Kolorystyka podróżuje wraz z nimi, zarówno w różne części świata, jak i po etapach ich życia, stopniując się na wzór pór roku: od subtelnej letniej żółci scen rozgrywających się w ich rodzimych Włoszech; przez zimową, zilustrowaną w chłodnych tonacjach Norwegię; po zgaszony, niemal jesienny Kair, który mógłby być graficznym ekwiwalentem słynnej piosenki Stranglersów „Golden Brown”. Zatacza koło by ponownie doprowadzić do ich spotkania w rodzinnej Italii. Już tak odmiennej, ukazanej nocą, tonącej w deszczu i sportretowanej za pomocą ciemnego granatu. Aby w końcu znów wrócić do Włoch ich młodości, do tego za czym tak bardzo tęsknią.

*

„Pięć tysięcy kilometrów na sekundę” nie jest opowieścią dla każdego, ale wpuszcza trochę świeżego powietrza do pokoju, w którym kiszą się twórcy komiksów obyczajowych. Pisząc o powieściach graficznych, czasem wręcz zmuszam się do tego, by nie wytykać im sztampy, powtarzania schematów – bo wydaje się, że konwencja uległa już wyczerpaniu. Co jakiś czas trafiają się jednak perełki w tym nurcie. Komiks Fiora jest jedną z nich. Jeśli cenicie obyczajówkę i komiks artystyczny - niekoniecznie ten skłaniający się w kierunku awangardy - to zachęcam do sięgnięcia po „Pięć tysięcy kilometrów na sekundę”. Nie jest to mój ulubiony komiks z tego roku, ale na pewno zostanie u mnie na półce.


wtorek, 4 listopada 2014

Tramwaj zwany apokalipsą






Mam spory problem z dużymi, komercyjnymi filmowymi produkcjami. Po seansie zazwyczaj nic nie pamiętam. Nie odczuwam też zbyt wielkiej satysfakcji, nie potrafię się utożsamić z bohaterami, a mój mózg wyłącza się w czasie scen akcji. Nie ma też mowy o pozytywnych emocjach, większość tych filmów mnie irytuje albo wpędza w depresję. Gdyby ekranizować album Tomasza Grządzieli (kryjącego się pod pseudonimem Spell) to adaptacja musiałaby być właśnie wielkim blockbusterem. Rysunkowe opowieści rządzą się jednak innymi prawami niż filmy i jestem pewien że nigdy do takiej adaptacji nie dojdzie. Bowiem autor za miejsce akcji nie wybrał futurystycznych metropolii rodem z komiksu Moebiusa a protagonistami nie uczynił superherosów. Fabułę osadził na szynach polskiej komunikacji miejskiej, a główne role oddał ludziom o twarzach ciosanych z kartofla.  

Poranek. Trójmiasto. Miejsce akcji – wnętrze tramwaju. Zapełniają go liczne indywidua. Pot śmierdzi spod pach, dresy troglodytów szeleszczą, babcie w moherowych beretach stukają laskami o podłogę i próbują przepchnąć się jak najszybciej na miejsca siedzące, by przypadkiem nie podsiadła ich wykolczykowana młodzież. Motorniczy (kobieta motorniczy – zabijcie mnie, nie wiem jak to odmienić) ze skłonnościami do depresji siada za sterami. Nikt nie przypuszcza że zaraz nastąpi Hitchcockowskie trzęsienie ziemi „na miarę naszych możliwości”: do tramwaju wejdą kanary, a potem akcja zacznie nabierać tempa. Od tego momentu groteskowy rollercoster polskiej rzeczywistości zaczyna się rozpędzać, uzupełniany wciąż nowymi atrakcjami. Znajdziemy tu pojedynki żywcem wyjęte z mainstremowych anime, spektakularne sceny pościgów, kraksy, robota do zadań specjalnych (stworzonego w tajnych laboratoriach MPK) i wiele innych elementów wyciągniętych żywcem z  największych hitów (czasem dosłownie cytowanych) światowej popkultury.  Z tą tylko różnicą, że zostały okraszone sporą dawką turpizmu, zakazanych twarzy i twardo osadzone w naszej codzienności. Autor zapewne odżegnałby się od takich porównań, ale grający w tym komiksie pierwsze skrzypce tramwaj i pasażerowie, którzy znaleźli się na jego pokładzie, siłą rzeczy można odczytać jako metaforę naszego kraju i jego obywateli, którzy gnają jak banda lemingów nad skraj przepaści, przy okazji biorąc się między sobą za łby.   



Debiutancki album Grządzieli jest całkowicie pozbawionym dialogów (autor stroni nawet od onomatopei). Ten rodzaj wypowiedzi za pomocą medium obrazkowego uważany jest często za najtrudniejszą formę komiksową. Twórcy niemych opowieści rysunkowych, którzy wielbieni są dziś przez czytelników, zazwyczaj czerpią dużo z języka filmu, stawiają na szczegółową sekwencyjność, i te elementy znajdziemy również w warsztacie Grządzieli. Nie jest jednak tak, że autor zdradza komiks – tak jak Szwajcar Thomas Ott, którego nerwica natręctw zaprowadziła w warsztatową ślepą uliczkę i bliski już jest tworzenia „ułomnego kina”- bo u Spella proporcje są idealnie wyważone. Jest tu wykorzystywana duża doza skrótowości, piktogramu, komiksowej dynamiki, jedynie mądrze uzupełniona takimi elementami jak filmowe kadrowanie. Grędziela nie ma kompleksów związanych z tym, że tworzy w obrębie medium kojarzonego z historyjkami dla dzieci. Jego styl czerpiący na równi z estetyki głębokiego cartoonu i rysunku semirealistycznego, doprawiony wyrazistą, jaskrawą kolorystyką wręcz to celebruje. 

„Ostatni przystanek” nie jest objawieniem nowego wielkiego twórcy, ale jak na debiutanta to wyjątkowo dobry album. O niebo lepszy niż recenzowany ostatnio przeze mnie „Niedźwiedź”. Dlaczego wspominam o komiksie Kurta i Śledzińskiego? Ano dlatego, że komiks Spella wywodzi się z wprost z tradycji „produktywnych” i jest znakomitym przykładem na to, jak duży wpływ wywarł ów magazyn na następne pokolenie twórców, i ich podejście do komiksu rozrywkowego. Nie będę ukrywał, że chętnie zobaczyłbym Grządziela jako jednego z ludzi, którzy zajęliby się tworzeniem spin offów „Osiedla swoboda”.