piątek, 30 listopada 2018

Garfield. Tom 1. Jim Davies.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach RYMS.



Garfield narodził się czterdzieści lat temu, 19 czerwca 1978 roku. Z tej okazji Egmont wprowadził na rynek nowe wydanie słynnego komiksu tworzonego przez Jima Daviesa.Wszystko będzie publikowane po bożemu, chronologicznie, pasek po pasku – wcześniejsze wydania prezentowały paski wybrane i były czarno-białe, to jest w pełnym kolorze. Do sprzedaży trafił właśnie pierwszy „tłusty koci trójpak” zbierający trzy tom wydania oryginalnego.

Garfield to tłusty kocurek, łasy na lasagne, a na myszy polujący jedynie hobbystycznie (i bezskutecznie). Paski kręcą się wokół jego codziennych perypetii, naprawdę poważnych zmartwień (czy wstać i zjeść śniadanie, czy może dalej smacznie spać w legowisku?). Jego panem jest Jon Arbuckle, rysownik komiksów, nudziarz, który ma odwieczny problem z tym, że nikt nie chce się z nim umówić na randkę i prawdopodobnie jest to alterego samego Davisa. Z czasem do serii pasków wprowadzeni są inni bohaterowie, z których najważniejszy jest głupiutki piesek Odie, któremu Garfield często płata przeróżne figle.


Powiem szczerze, że jestem nieco zawiedziony tym tomem, bo Davis dość długo się rozkręcał, nim zaczął robić naprawdę śmieszne paski (zaczynają się pojawiać w okolicach trzeciego zebranego tu albumu). Niemniej jednak, kiedy wejdą już na wysoki poziom, to się na nim utrzymują do samego końca. Mimo wszystko i tak bardzo polecam ten komiks, bo wielką przyjemnością jest śledzenie rozwoju Garfielda (jego wygląd ewoluował na przestrzeni lat), pierwszych występów Odiego czy epickich koszy, jakie dostaje Arbuckle od kolejnych dzierlatek. To wszystko ma niebagatelną wartość historyczną i mimo tego, że może nie uśmiejecie się na tym komiksie jak norka, to warto posiadać go w swojej kolekcji. Tym bardziej, że to tylko zapowiedź prawdziwej czytelniczej uczty.

Trudno mi do końca stwierdzić, czy Garfield spodoba się dzieciom – acz ja w dzieciństwie, jako leniwy grubas szalałem za nim, utożsamiałem się z tym grubym kotem. Jeśli więc macie na pokładzie zaokrąglone wszystkojadki kochające włoską kuchnię (proszę nas nie oskarżać o propagowanie otyłości, ale duże jest piękne!), to z Garfieldem walcie do nich jak w dym. No, i raczej komiks ten wręczyłbym dziecku 10+, niż jakiemuś małemu szkrabowi.


Jak wspomniałem, od premierowego komiksu o Garfieldzie mija już czterdzieści lat. Jim Davies nieprzerwanie aż do dziś tworzy paski o nim. Na rynku anglosaskim ukazało się już dwadzieścia tomów. U nas komiks będzie się ukazywał co kwartał, w formie zbierającej po trzy albumy, co pozwala sądzić, że szybko dogonimy zagraniczną edycję. Cieszę się, że kolejna komiksowa klasyka doczekała u nas przyzwoitej edycji i liczę, że wydawcy częściej będą sięgali po zbiorcze wydania pasków. Marzy mi się polska edycja komiksów o „Nancy” Erniego Bushmillera, albo „Pogo” Walta Kelly'ego, które odegrały niebagatelną rolę w rozwoju sztuki komiksowej. Tymczasem przytulam Garfielda.


czwartek, 22 listopada 2018

Corto Maltese. Tom 8. Złoty dom w Samarkandzie. Hugo Pratt




Cykl o Corto Maltese to jedna z najsłynniejszych serii w dziejach komiksu europejskiego. Historia rozpięta na kilkanaście tomów opowiada o przygodach tytułowego nieustraszonego marynarza, dzielnego awanturnika wiecznie goniącego za skarbami, tajemnicami i wikłającego się w różne kabały. Często w tle opowieści o nim przechadzają się autentyczne, historyczne postacie, które bardzo uatrakcyjniają fabułę. Do księgarń trafiła właśnie 8 odsłona tego cyklu.

Tom „Złoty dom w Samarkandzie” rozpoczyna się na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku na wyspie Rodos, gdzie Corto szuka tropów mających doprowadzić go do zaginionego rękopisu Lorda Byrona. Stamtąd wskazówki powiodą go do afgańskiego Kafirstanu, gdzie jeszcze za czasów Aleksandra Macedońskiego podobno został ukryty wielki skarb. Przy okazji Corto będzie próbował uwolnić wiezionego w tytułowej Samarkandzkiej twierdzy swojego przyjaciela Rasputina. Tak, jedną z ważnych dla tej serii postaci jest nie kto inny jak sam Grigorij Jefimowicz Rasputin, który na kartach tej opowieści stał się rządnym skarbów awanturnikiem. Co więcej, jest wykorzystywany przez autora by wprowadzać do fabuły elementy specyficznego humoru. Według mnie, gdy tylko pojawia się na horyzoncie, bezwstydnie kradnie ten komiks głównemu bohaterowi.  


Uważam Hugo Pratta, autora serii o Corto Maltese za mistrza komiksu, ale muszę przyznać, że tym razem stworzył historię tak poplątaną i pełną zwrotów akcji, że nieomal się pogubiłem. Niemniej była to przyjemna lektura i jak zawsze cieszyłem się, że wracam do kreowanego przez niego świata pełnego zagadek, burzliwych konfliktów i ukrytych skarbów. Tło historyczne, jak to zwykle bywa w tej serii, jest bardzo istotne, ale tym razem zostałem tak przytłoczony informacjami, że niewiele z nich zostanie ze mną. Karty komiksu zapełniają różne armie i plemiona, a piłeczka w konfliktach między nimi odbijana jest tyle razy, że trudno się we wszystkim połapać.

Stronie graficznej tego albumu nie można nic zarzucić. Pratt miał wyrobiony swój niepowtarzalny styl, mocno opierający się na grubych krechach tuszu. Jest to co prawda realizm, ale okraszony tak unikalnymi cechami, że rysunki są od razu rozpoznawalne, głównie dzięki niebywałemu operowaniu czernią. Mimo iż twórczość Pratta próbowali podrabiać najlepsi (cechy jego stylu obecne są i u Franka Millera i Mike'a Mignoli), to nikomu ta sztuka się jeszcze nieudała. Jego nieco niedbała kreska przypomina wizualne notatki z kajetu dawnego podróżnika. 


Oryginalnie komiks drukowany był w czerni i bieli, my dostajemy wersję koloryzowaną. Na początku byłem zdecydowanie przeciwny temu zabiegowi, ale z każdym tomem coraz bardziej przekonuję się do tych kolorów i obecnie zupełnie mi nie przeszkadzają.

Niniejszy tom był już kiedyś opublikowany w naszym kraju przez wydawnictwo POST. Ominął mnie wtedy, i teraz czytałem go po raz pierwszy. Nie jest to mój ulubiony album z przygodami Corto, ale z lektury jestem zdecydowanie zadowolony.

Warto pochwalić też formę, w jakiej Egmont wydaje albumy o przygodach Maltese – twarda oprawa, dobry papier, świetne kolory. Brakuje w nich jedynie obszernych wstępów, które zawierało wydanie POSTu, i które pozwalały bardziej wczuć się w tło historyczne opowieści (może wtedy coś by pozostało w mojej głupiej głowie po lekturze tego tomu?). Niemniej to maleńki mankament i szczerze nakłaniam Was do kompletowania tej serii. 


Punisher tom 5. Ennis/Parlov




Punisher to najbardziej bezwzględny pogromca w świecie Marvela. Za jego mitem stoi tragiczna przeszłość. Bohater stracił rodzinę (żonę i dwójkę dzieci) podczas porachunków mafijnych. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Od tego momentu ten antybohater żyje wyrzucony poza nawias społeczeństwa i uzbrojony po zęby tępi z determinacją całe zastępy gangsterów, próbując (bezskutecznie, bo  ostatecznie jego wojna nie ma końca i nie przynosi mu to satysfakcji) zemścić się za doznane krzywdy.

W pierwszej połowie niniejszego tomu na jego drodze stanie niewidziany od jakiegoś czasu bandzior Barakuda, którego, o ile dobrze pamiętam, Frank kilka części temu zostawił na pożarcie rekinom. Gangster jednak przeżył, jest mocno wkurwiony i znajduje świetny, wyszukany sposób by zemścić się na Castle'u. Nie zdradzę jednak sedna opowieści, żeby nie psuć Wam zabawy. 



Następna część tomu mocno odnosi się do wojny Wietnamskiej, w której Frank brał udział i która pozostawiła na jego życiorysie głębokie ślady. Prócz tego ktoś wykorzystuje sympatie, jakie Castle żywi do amerykańskich żołnierzy i napuszcza na niego elitarny odział komandosów, wiedząc, że samozwańczy stróż prawa nie będzie chciał ich skrzywdzić.

Jeśli czytaliście poprzednie tomy autorstwa Gartha Ennisa, to wiecie czego się spodziewać. Irlandczyk odrzucił swój rubaszny, komediowy styl skupiając się bardziej na opowiedzeniu mocnej, sensacyjnej historii. Efekt jest znakomity i przedstawia Ennisa jako nieprzeciętnego rzemieślnika, który potrafił wczuć się w trochę inną stylistykę, niż ta, którą obiera zazwyczaj. To rzecz pisana z szacunkiem do starszych odsłon Punishera, niebagatelizująca jego wojennej przeszłości, udanie pogłębiająca rys psychologiczny i umacniająca mit największego twardziela w uniwersum Marvela.



Głównym ilustratorem tej odsłony przygód Punishera jest Goran Parlov. Jest świetny w tym co robi, a do tego jego prace przypominają nieco rysunki Joe'go Kuberta. To jest s mojej strony bardzo duży komplement, bo uważam tego twórcę za jednego z mistrzów mainstremowego rysunku. Ilustracjom Parlova nie zaszkodziły nawet komputerowo nakładane kolory, które zresztą też wypadają nieźle. To chyba najlepiej zilustrowana odsłona ze wszystkich pisanych przez Ennisa. Cieszy mnie fakt, że w końcu podczas lektury współczesnego, komercyjnego komiksu oczy nie krwawią od końskiej dawki kiczu.

Wraz z niniejszym tomem kończy się przygoda Gartha Ennisa z Punisherem. To był bardzo dobry ciąg zeszytów (łącznie 60). Będę tęsknił za tą serią, bo czytając ją dobrze się bawiłem. Chciałbym teraz zobaczyć na naszym rynku starsze odsłony przygód Franka, które na zachodzie Marvel wypuszcza obecnie w formacie Epic Collection, ale chyba dostaniemy teraz serię pisaną przez Jasona Aarona.  Czytałem ją kiedyś i wspominam chłodniej, niż wersję Ennisa, niemniej z radością przywitam polskie wydanie i chętnie ją sobie powtórzę.

czwartek, 15 listopada 2018

Człowieka, który zabił Lucky Luke'a. Matthieu Bonhomme



 Nie zbieram regularnych przygód Lucky Luke'a tworzonych przez Morrisa i Goscinnego, które obecnie ukazują się na rynku. Nie mam na to ani kasy ani czasu, bo jestem zajęty innymi komiksami. Jednak opatrzona niesamowitą okładką, współczesna interpretacja losów słynnego kowboja autorstwa Matthieu Bonhomme, która wyszła niedawno od razu wpadła mi w oko. Miałem ją sobie kupić, ale Egmont zrobił mi niespodziankę i dorzucił ten album do egzemplarzy recenzyjnych, o które prosiłem. Bardzo się ucieszyłem, mimo iż nie planowałem pisać o tym komiksie, bo nie jestem wdrożony w regularną serię. Skoro już tak wyszło, to spróbuję Wam o tym albumie opowiedzieć.

Nasz samotny jeździec przybywa do małej osady Froggy Town. Tak się składa, że niedawno miał miejsce napad na dyliżans transportujący złoto. Miejscowy szeryf nie przejawia dużego zainteresowania sprawą, więc mieszkańcy miasteczka postanawiają wynająć Luke'a, by odnalazł sprawców. Ślad prowadzi na posesję pewnego poszukiwacza złota. Przeczy to oficjalnej wersji, według której w sprawę podobno zamieszani byli Indianie. Intryga zaczyna robić się coraz ciekawsza, a do tego dochodzą miejscowi rewolwerowcy, którzy chętnie zmierzyliby się z Lukiem. Stanowi to tym większy problem, że w mieście nie było od dawna dostawy tytoniu, i naszemu kowbojowi na fajkowym głodzie trzęsą się ręce (uroczy wątek!). Czy ktoś skorzysta z okazji i w końcu naprawdę zabije legendę Dzikiego Zachodu? 



Serię o samotnym kowboju znam tylko z kilku albumów, które czytałem w dzieciństwie, ale wydaje mi się, że Bonhomme w swojej pracy w mniejszym stopniu niż w oryginale skupia się na komedii, a w większym na westernie. Mamy tu całą plejadę gatunkowych charakterów, począwszy od szalonych poszukiwaczy złota, poprzez rewolwerowców, na Indianach skończywszy. Jedną z głównych ról w całej historii odegra też postać inspirowana słynnym rewolwerowcem-suchotnikiem Dockiem Hollideyem – tu jest człowiekiem, którego zdrowie zrujnowały papierosy. Natomiast sam tytuł opowieści nawiązuje do klasycznego westernu „Człowiek, który zabił Liberty Valance'a”. 



  Warstwa graficzna „Człowieka, który zabił Lucky Luke'a” to prawdziwa perełka. Na kartach opowieści Bonhomme'a odżywa Dziki Zachód, małe osadnicze miasteczka, a w nich drewniane saloony i ich podejrzana klientela. Na pierwszy rzut oka widać, że autor nieco urealnia historię. Morris posługiwał się stricte cartoonową kreską, natomiast autor „Człowieka, który zabił Lucky Luke'a” rysuje semi-realistycznym stylem, acz dalej zachowuje pewną kreskówkowość, która jest nieodłącznym znakiem rozpoznawczym tej słynnej serii. Wszystko, łącznie z kolorystyką wypada fenomenalnie i album czyta się dzięki temu bardzo przyjemnie.

  Osobiście bardzo doceniam to, jak autor pogrywa sobie z mitami Dzikiego Zachodu i zapewniam, że komiks, mimo iż jest dość niezobowiązującą lekturą, to spodoba się fanom westernów.



Daredevil. tom 6. Brubaker/Lark



Dzięki niniejszej serii wydawanej przez Egmont i znakomitemu serialowi telewizyjnemu, którego możemy już oglądać trzeci sezon (jest zajebisty!) dostałem na punkcie Daredevila prawdziwego pierdolca. Oczywiście, to drugoligowy bohater Marvela, ale to, że nim jest daje twórcom dużą swobodę w pisaniu o jego losach i możliwość opowiadania niebanalnych historii. Zresztą, dzieje się to nie pierwszy raz, bo podobną wolność przy tworzeniu jego przygód miał przecież Miller, najważniejszy twórca w historii Diabła z Hell's Kitchen. Brubaker idzie jego śladem i tworzy cykl naznaczony tragediami rodem z kina noir, gangsterką i scenami akcji żywcem wyjętymi z filmów których tematyką są sztuki walki.

Nie ma tu wcale laserów z dupy, wielkich bitw o losy świata, które mogą być kojarzone z flagowymi tytułami od Marvela. Zamiast tego są tabuny ninja z klanu Dłoń, złowieszcza Lady Bullseye oraz znakomicie rozpisany Kingpin, który staje się na kartach tego komiksu bardzo niejednoznaczną, tragiczną postacią. Jest w końcu miasto, tętniące życie, pokryte śniegiem, brudne i zdeprawowane – duża w tym zasługa rysunków Michela Larka. Jest i on, diabeł w czerwieni mocujący się zarówno z bandziorami jak i z życiem prywatnym, w które ingerują źli ludzie, by jak najmocniej go skrzywdzić. To już standard, że łotrzy czepiają się bliskich Murdocka – to i ujawnienie tożsamości Daredevila zdaje się zresztą głównym tematem całego runu zarówno Bendisa jak i Brubakera. Istotna jest też „dzienna” praca Matta, który jest przecież prawnikiem i często ze złem musi zmagać się na wokandzie. 



Większością grafik w tym tomie zajął się Michael Lark. Już wspomniałem jak wygląda miasto w jego interpretacji i muszę tylko dodać, że jest znakomitym rzemieślnikiem. Bardzo dobrze obcuje mi się z jego kreską i mimo iż wszystko jest wykonane komputerowo – a nie przepadam za taką techniką – to muszę przyznać, że bardzo cenię jego krechę.

Niniejszy tom zawiera wszystko co fajne w ciągu zeszytów Dardevila oznaczanym jako vol 2., więc jeśli podobały wam się poprzednie odsłony serii to i ten komiks weźmiecie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Według mnie wart jest każdej złotówki i to jedna z najlepszych serii jakie ukazały się w tym roku w naszym kraju. 



Szóstym tomem wydawca kończy prezentowanie nam nowszych komiksów (jak wspomniałem oznaczonych w historii publikacji jako vol. 2) i teraz ma zamiar cofnąć się do czasów w których nad Diabłem z Hell's Kitchen pracował Frank Miller (czyli jeszcze vol.1). Oczekuję jego ciągu zeszytów, ale trochę żałuję, że nie dane mi na razie będzie poznać tego co dalej działo się z Murdockiem. Co prawda na ostatnich stronach tego tomu jest napisane „koniec”, ale jestem bardzo ciekawy jak inni współcześni twórcy obeszli się z Daredevilem i mam nadzieje, że po runie Millera doczekamy jeszcze kontynuacji tej serii. 


poniedziałek, 12 listopada 2018

Upgrade (2018) reż. Leigh Whannell


Wydawałoby się, że dobry film fantastyczny musi być podparty solidnym budżetem, robić duże wrażenie od strony wizualnej, kreować rozbudowany futurystyczny świat. Historia filmu pokazała jednak już nieraz, że da się opowiadać takie historie również w kameralnych warunkach, a niewielki budżet może stać się jedynie wyzwaniem dla sprawnych, ambitnych twórców. Australijski „Upgrade” napisany i wyreżyserowany przez Leigha Whannella (najbardziej znany jest jako scenarzysta i aktor) jest właśnie jednym z takich filmów science fiction, którym do zbudowania przekonującej opowieści duży budżet wcale nie był potrzebny.

Niedaleka przyszłość. Pewien mechanik samochodowy, który zdaje się dość nieufnie podchodzić do nowych technologii, podczas przejażdżki z żoną zostaje napadnięty przez bandytów. Kobieta ginie, a mężczyzna zostaje okaleczony i ląduje na wózku inwalidzkim. Pewnego dnia zgłasza się do niego jeden z jego dawnych klientów proponując mu wszczepienie chipu, który pozwoli mu znowu osiągnąć sprawność fizyczną. Mechanik się zgadza. Po zabiegu okazuje się, że bohater dzięki chipowi zyskuje nadludzkie możliwości. Postanawia wykorzystać je by się zemścić i rusza śladem bandytów, którzy zabili jego żonę.

Jak wspomniałem we wstępie budżet filmu wydaje się niewielki. Futurystyczna oprawa wizualna w większości ogranicza się do scenografii i kilku nowocześnie prezentujących się pojazdów. Twórcy jednak poradzili sobie z tymi elementami na medal i ostatecznie nie czuć tu tej niezwykłej oszczędności, a do tego wszystko zostało tu bardzo ładnie sfotografowane. Przykładowo siedziba hakerów, do której w jednej ze scen zawita główny bohater to tylko, zesquotowana postindustrialna hala. Tylko, ale w obiektywie twórców wypada w swej prostocie bardzo przekonująco. Zapewne duża w tym też zasługa scenariusza, bo to po prostu dobra historia, w którą można szybko się wciągnąć i przez to łatwo uwierzyć w proponowaną przez twórców konwencję.

„Upgrade” na jednym poziomie jest kinem zemsty, ale na drugim to również film mający coś wspólnego z noir (samotny, zadziorny detektyw na tropie), więc ze względu na pożenienie tego nurtu z science fiction śmiało można szukać w nim stycznych z „Blade Runnerem” i powiem szczerze, że mimo iż może mu nie dorównuje (mam na myśli obie części, które bardzo cenię) to wypada na jego tle całkiem nieźle. Inne skojarzenia prowadzą mnie wprost do filmu „Wideodrome” Davida Cronenberga. Co prawda cielesność w „Upgrade” jest niepokojąca w trochę inny sposób niż w arcydziele Kanadyjczyka, ale tak samo przeobraża bohatera w coś innego, nowego, być może dalece nieludzkiego. Niepokój związany z nowymi technologiami jest przynależny science fiction, ale ja szukałbym w „Upgrade” już elementów horroru, albo przynajmniej techno-thrillera. Na pewno znajdziemy tu wiele cech bardzo udanie podanego cyberpunka: cyberwszczepy, wmontowana w ciało broń palna i kierowane przez automatyczną nawigację samochody to tylko część nowoczesnej technologii, która otacza bohatera. Charakterystyczny dla tego nurtu jest też problem ingerowania cybernetyki w ciało i psychikę człowieka. Nie chcę zdradzać Wam zakończenia, bo byłbym zwykłą świnią psującą frajdę z seansu, ale zaznaczę, że ten element jest bardzo kluczowy dla ostatecznego odbioru tej historii i zapewniam, że na pewno będziecie zaskoczeni rozwojem wypadków.

W roli głównej został osadzony Logan Marshall-Green, który na swoje nieszczęście na ekranie prezentuje się jak klon Toma Hardy’ego. Cenię tego aktora, bo wiem jak dobrze grał w nieodżałowanym (zawieszonym po pierwszym sezonie) serialu „Quarry”. Po raz wtóry udowadnia, że ma wielki talent. Jego przekleństwem musi być fizyczne podobieństwo do słynnego aktora. No cóż, ja go dostrzegam i głaszczę.

Ten film będzie klasykiem cyberpunka. A może nawet już jest, biorąc pod uwagę to, jak szybko w czasach Internetu rozchodzą się wieści o dobrych produkcjach tego typu – to dla odmiany ta dobra strona nowych technologii.

piątek, 9 listopada 2018

Ultimate Spider-man. Tom 2. Bendis



Jak już kiedyś pisałem, od dzieciństwa nie czytałem aż tylu komiksów superbohaterskich co teraz. A może czytam ich nawet więcej niż wtedy. No ale wychodzi tyle ciekawych pozycji, że aż żal byłoby po nie nie sięgnąć. Pewnie jest coś niepokojącego w trzydziestolatku czytającym komiksy o gościach w rajtuzach (kiedyś nawet Moore o tym mówił, że to infantylizm i ogólnie wstyd przed Ryśkiem), no ale będę musiał z tym jakoś żyć, bo nie będę ukrywał, że często bawię się przy nich jak prosie. Sięgam nawet po tytuły adresowane do nastolatków – bo nie ma co się oszukiwać, to dla nich strwożony został Spider-man pisany przez Briana Michaela Bendisa.

W dzieciństwie byłem prawdziwym Spider-manowym świrem, dlatego jestem dość sceptyczny wobec nowych komiksów o nim. Najzwyczajniej boję się zniszczyć piękne wspomnienia jakie mam z tamtego okresu, więc po komiksy o Pająku sięgam z niepokojem (zawiódł mnie już między innymi KevinSmith). W przypadku Bendisa jest jednak inaczej, bo cenie go i ufam jego zdolnościom. Co ważne, już pierwszy tom Spider-mana pisanego przez niego mnie nie zwiódł (kliku klik), dlatego bez obawy sięgałem po drugi. 



Bendis bardzo sprawnie porusza się po mitologii Spider-mana, co rusz wyciągając z niej kluczowe dla niej figury: jest tu obecny zarówno Zielony Goblin, Doktor Octopus, Kraven Łowca ale też Gwen Stacy czy Mary Jane. W tym tomie wykracza nawet poza nią wrzucając do historii również Nicka Fury'ego z S.H.I.E.L.D. Wszystkie te elementy układanki powodują, że czytając ten komiks mamy wrażenie obcowania z wzorcową historią o Pajęczaku, która sprawia odbiorcy nie lada przyjemność. Również elementy obyczajowe są dobrze ulokowane i na tyle umiejętnie dozowane, że nie spowalniają akcji, wręcz przeciwnie, bardzo uatrakcyjniają i urealniają komiks. Mogę się tylko domyślać, jak utożsamiają się z nimi licealiści, ale podejrzewam, że są na tyle sprawnie poprowadzone, że dobrze sprawują swoją funkcję. 



Wielkim minusem tego komiksu są jednak rysunki autorstwa Marka Bagleya. Owszem, jest dobrym rzemieślnikiem, ale styl jakim się posługuje ma w sobie znamiona wszystkiego co było złe w grafice poprzedniej dekady. Jest nieznośnie kiczowato (co znamienne nieco mangowo – w złym tego słowa znaczeniu, to nie są nawiązania do Katsuhiro Ōtomo, nic z tych rzeczy) a do tego musimy dodać okrutne komputerowe kolory, od których aż oczy krwawią. Historia na szczęście jest opowiedziana na tyle przejrzyście, że da się na ten element przymknąć oko, niemniej jeśli kupujecie komiksy głównie dla rysunków, to ten album Was na pewno zawiedzie.

Scenarzysta skutecznie zmierzył się z dość trudnym zadaniem, i pokazał, że w Marvelu był właściwą osobą na właściwym miejscu. Tak jak w przypadku Daredevila, popisał się znakomitym zrozumieniem tematu i mimo iż tworzył historie nawiązujące do klasyki, to ostatecznie podawał je w bardzo smacznym, unowocześnionym stylu. Nie musiał przy tym deptać żadnych świętości i zapewniam, że jego komiksy o trykociarzach tworzone dla Marvela zadowolą zarówno początkujących czytelników, szukających dynamicznej rozrywki, jak i konserwatystów szukających w nich powrotu do historii które kochali w dzieciństwie. 


niedziela, 4 listopada 2018

Niech ciała się opalają (2017)



„Niech ciała się opalają” to trzeci film duetu scenariuszowego i reżyserskiego, który tworzą Hélène Cattet i Bruno Forzani, ale dopiero pierwszy bardzo dobry. Dla widzów znających ich poprzednie dzieła będzie nie lada zaskoczeniem, gdyż autorzy z kina artystycznego przeskakują do utworu niemalże typowo gatunkowego. Zazwyczaj takie posunięcie mogłoby być uznane za cofnięcie się w rozwoju. Nie w tym przypadku.

W swoich poprzednich filmach „Amer” i „The Strange Colour of Your Body’s Tears” para trawestowała włoski horror i giallo. Wizualnie z dobrym skutkiem: niebezpiecznie ostre przedmioty, bogata psychodeliczna kolorystyka, wszechobecny oniryzm i prawdziwa maestria formy. Niestety oba obrazy od strony fabularnej były wydmuszkami, bo to dzieła których treść usprawiedliwia jedynie poetyka snu. Mimo pewnej gatunkowości, obecnej w stronie wizualnej, oba ostatecznie musiały być postrzegane bardziej jako dzieła awangardowe czy surrealistyczne. Nie zrozummy się źle, doceniam te filmy, bo widać w nich było bardzo duży potencjał realizacyjny, ale brakowało w nich jakiejś konkretnej, twardej treści, która dałaby widzowi głębszą satysfakcję z seansu. Przy czym trzeba zaznaczyć, że oba obrazy nie posługiwały się metaforą na tyle sprawnie, by miały jakąś szczególną wartość jako kino autorskie, artystyczne, podejmujące ważkie (nawet jeśli istotne tylko dla jednostki) tematy. Dziś postrzegam te filmy jako warsztatowe wprawki, które prowadziły autorów do stworzenia ich najnowszego obrazu, który jest na wszystkich płaszczyznach dziełem kompletnym. To nie jest kino, które poszukuje, to kino, które znalazło: wizualną perfekcję, przebojowość oraz ostrą rozpierduchę.

W najnowszym filmie autorzy duchem pozostali w Italii, ale od strony estetycznej skłonili się bardziej w kierunku włoskiego westernu i na szczęście wzięli na warsztat już gotową fabułę (bo sądząc po ich poprzednich dokonaniach, treść to nie jest ich najmocniejsza strona), gdyż film ten jest ekranizacją powieści autorstwa Jeana-Patricka Manchette’a i Jen-Pierre Bastida. Fabuła jednak nie jest wprost przetworzeniem filmów o dzikim zachodzie, bo mimo nawiązań w treści sięga do konwencji sensacyjnej (można by więc zastanawiać się, czy nie kradli z poliziottesco, ale ostatecznie, od strony poetyki ślady tego nurtu są znacznie mniejsze niż westernu). Oto mamy malowniczy, stary pensjonat nad morzem, w którym schronili się rabusie, którzy złupili konwój wiozący 250 kilogramów złota. Odludne, skąpane w słońcu miejsce wydaje się idealną kryjówką, jednak po jakimś czasie pojawia się tam policja, nawiązuje się strzelanina, zostają wzięci zakładnicy. Fabuła rozgrywa się w ciągu dwóch dni, a ważne dla niej momenty przedstawione zostały minuta po minucie, co jest podkreślone za pomocą komunikatów czasowych wyświetlanych na ekranie w chwilach istotnych dla rozwoju wypadków. Na pewnym poziomie to rzecz podobna do „Wściekłych psów”, lecz mimo cech wspólnych nie jest trywialną kopią filmu Tarantino, który zresztą najwięcej czerpał z zupełnie innych rejonów, bo z sensacyjnego kina rodem z Hong Kongu (bodaj najwięcej z filmu „Płonące Miasto” Ringo Lama).

Oglądanie „Niech ciała się opalają” to niezwykłe doświadczenie. Z poprzednich swoich dzieł autorzy pozostawili najsilniejsze elementy – głęboką stylizacje obrazu, rytmiczność i kolorystykę. Na ekranie odżywają jednak nie oniryczne wizje znane z włoskich horrorów, a poetyckie zagrywki jakie stosował Sergio Leone i inni pomniejsi twórcy spaghetti westernu, przy czym czuć, że mamy do czynienia z nowoczesną wariacją na ten temat – jest tu pewna teledyskowość i montażowe fajerwerki, które genialnie uzupełniają gatunkową treść. Stylizacja jest na tyle udana, że nie ma wątpliwości do czego nawiązują twórcy, co sprawia, że miłośnicy włoskiego kina pulpowego ( a może i ci niedzielni, stylistykę znający tylko z obrazów Tarantino), widząc zastosowane tu środki, i słysząc charakterystyczną dla makaronowych klasyków muzykę, która żywcem została wyjęta z kilku uznanych włoskich gatunkowych filmów, poczują ciarki na ciele. To przepełniona intensywnymi barwami, filmowa ballada o wręcz zmitologizowanych przestępcach, którzy zatracają się w gorączce złota, nie mniejszej niż ta, którą odczuwali bohaterowie „Dobrego, złego i brzydkiego”.

Cattet i Forzani mimo ewolucji artystycznej nie zmienili do końca stylu – od razu czuć, że to film twórców „Amer”. W linii fabularnej „Niech ciała się opalają”, tak jak w poprzednich obrazach tego duetu, też pojawiają się ukochane przez autorów elementy surrealizmu, ale nie przytłaczają treści, bo są serwowane w takich dawkach, że historia nie zamienia się w bełkot, dzięki czemu obraz jest dużo bardziej zjadliwy od poprzednich dzieł tych twórców i można go w końcu traktować poważnie, a nie jako pseudoartystyczną bufonadę. I bardzo dobrze, bo to zdolny tandem, który jednak trwonił swój talent tworząc dzieła nieprzystające ani do standardów kina arthouse’owego, ani do potrzeb widzów kina gatunku. Dla mnie to najlepszy nowy film jaki widziałem w tym roku, a na pewno największe wizualne doznanie. Tarantino będzie im tego obrazu cholernie zazdrościł.

sobota, 3 listopada 2018

Mort Cinder



Niniejszy album udowadnia, że jeszcze są komiksowi klasycy, których dzieła nie ukazały się na naszym rynku. Publikowana w latach 60. w odcinkach w prasie opowieść, snuta przez dwójkę Argentyńskich twórców: scenarzystę Héctora Germána Oesterhelda i rysownika Alberto Braccie, to jedno z brakujących ogniw komiksu dla dorosłych, jakością zostawiająca w tyle większość cenionych tytułów z czasu bumu powieści graficznych dla dojrzałego czytelnika, który nastąpił kilka dekad później. Dzieło mroczne, wielowymiarowe i dojrzałe. Rzecz zupełnie niezwykła wśród graficznych opowieści w odcinkach.

W tajemniczych okolicznościach pewien stary, całym sercem zaangażowany w swoją pracę antykwariusz, spotyka na swej drodze tajemniczego Mort Cindera. Postać, która wstaje z grobu za każdym razem, gdy zostaje uśmiercona. Cinder zaczyna mieszkać u naszego bohatera i snuje swoje opowieści poprzez pryzmat przedmiotów, które trafiają w ręce antykwariusza. Odwiedzimy okopy I wojny światowej, poznamy historie ze statków niewolniczych, amerykańskiego więzienia, a nawet spod stóp wieży Babel. Cinder z każdą swoją opowieścią staje się jeszcze większą zagadką, a jego faktyczny wiek pozostaje nieokreślony. Co widział w swoim niebotycznie długim życiu? Przy jakich wielkich wydarzeniach akuszerował? W tym aspekcie jest w nim coś z Corto Maltese, bohatera stworzonego przez Hugo Pratta, który często miesza się w historyczne wydarzenia, ale na tym podobieństwa się kończą. Cinder zresztą nie jest żadnym herosem i zazwyczaj w wydarzeniach obserwuje wszystko z punktu widzenia szarego człowieka, nie grając w tych opowieściach głównych skrzypiec.

Strona fabularna komiksu płynnie przechodzi od horroru, opowieści awanturniczej do tematyki historycznej, którą twórcy z gracją potrafią pożenić z science fiction. Ogólnie jednak wydźwięk całości jest dość mroczny (w czym duża zasługa genialnych, niepokojących grafik Alberto Breccii) i zapewne dlatego publicyści doszukują się tu podskórnych przekazów, mających być komentarzem społeczno-politycznym. Nie bez powodu, bo komiks ten ma swój ponury kontekst w świecie rzeczywistym. Scenarzysta i zarazem dziennikarz Héctor Germán Oesterheld, był aktywny politycznie (również jako twórca, bo na koncie ma komiksową biografię Che Gevary „La Vida del Che”, stworzoną zresztą z Breccią) i skończyło się to dla niego tragicznie. W 1977 roku wraz z rodziną został aresztowany przez rządzącą Argentyną wojskową juntę i ślad po nim zaginął. Zostały po nim jednak dzieła takie właśnie jak „Mort Cinder”, którego w tym kontekście nie trudno dziś odczytać jako metaforę nieciekawych, burzliwych czasów w których przyszło żyć autorom.

Mimo, że fabuła komiksu jest w porządku, a i narracja wcale się nie zestarzała, to najważniejsze w tym albumie są jednak rysunki Breccii. Ekspresjonizm, dominująca czerń, realistycznie, ale jakby nieco niedbale narysowani bohaterowie, a do tego często pieczołowicie stworzone tła. Na okładce wydawca wspomina w kontekście twórczości Brecii Mike’a Mignole i Franka Millera (autora „300” z którym jednak komiks ten łączy tematyka z jednej opowieści, bo Argentyńczycy również opowiedzieli o bitwie pod Termopilami), ale styl Argentyńczyka jest jednak osobny i trudno szukać stycznych z ich pracami. Szczególnie odrębność tę widać właśnie przy „Mort Cinderze”, gdyż w tamtych czasach autor borykał się z kłopotami finansowymi i traf chciał, że tanio kupił ryzy śliskiego papieru, który źle przyjmował tusz. Zaczął więc eksperymentować z techniką i w tych poszukiwaniach doszedł do tego, że nakładał tusz nie tylko szczoteczką do zębów (to akurat standard), lecz także żyletką i brzytwą. Bóg jeden wie, jak to wyglądało w praktyce, ale efekt jest piorunujący i sprawia, że mamy wrażenie obcowania z czymś niecodziennym.

„Mort Cinder” na każdym poziomie wyprzedza swoją epokę i niczym nie przypomina typowych dla tamtego okresu opowieści awanturniczych w odcinkach, które ukazywały się w masowo drukowanych magazynach komiksowych. Podczas lektury nie czuć zupełnie naiwności, która charakteryzowała tytuły z tamtego okresu, a zebranie wszystkich odcinków w jednym opasłym woluminie daje poznać tę historię czytelnikowi na nowo, jako złożone, szalenie inteligentne dzieło. To utwór fabularnie, narracyjnie i (przede wszystkim!) graficznie dojrzały, ukazujący medium komiksowe jako wspaniały środek do snucia wielowymiarowych opowieści w latach 60., zwiastujące to, czym w komiksie będziemy się zachwycać dopiero kilka dekad później. Na rewersie książki możemy znaleźć notatkę od bardzo zdolnego rysownika Matta Fractiona (autora wydawanego u nas niebanalnego graficznie „Hawkeye”), który stwierdza, że komiks ten w 1962 roku „(…)musiał sprawiać wrażenie, jakby wypadł z cholernego statku kosmicznego”. Lepiej chyba tego nie da się ująć.

Mooreonomicon #6.2 Saga o Potworze z Bagien tom 2.



Potwór z Bagien został stworzony przez nieżyjących już Lena Weina i Berniego Wrightsona w latach 70. Robiona przez nich w trybie dwumiesięcznym seria dobiła zaledwie do 24 numerów. Po tym ciągu zeszytów ślad po Potworze zaginął i świat popkultury przypomniał sobie o nim dopiero w 1982 roku, gdy na ekrany kin weszła ekranizacja jego przygód autorstwa Wesa Cravena. Chcąc zarobić na odnowionej popularności Bagniaka postanowiono wznowić publikację cyklu. Nową odsłonę dociągnięto do 20 numeru i wtedy na scenę wszedł on. Cały w czerni, kudłaty, z długą brodą – młody angielski scenarzysta Alan Moore, który dziś uznawany jest za jednego z najważniejszych scenarzystów w historii komiksu.

Podobno Brytyjczyk wcale nie chciał pisać tej historii. Co bowiem można zrobić z tak niewiarygodnym od strony psychologicznej bohaterem jak inteligentny organizm stworzony z fragmentów bagna? To przecież postać żywcem wyjęta z jakiegoś kiepskiego odcinka o Scooby-Doo. Propozycja była jednak intratna, a scenarzysta chciał zacząć pracować na Amerykańskim rynku. Przejął więc serię i zaczął od sprzątania, a potem kreowania od nowa tła i psychologii bohatera – to właśnie te historie zawarte są w pierwszym tomie polskiej edycji, która zbiera dwa amerykańskie wydania zbiorcze.

Oryginalnie fabuła zakładała, że potworem jest naukowiec Alec Holland, który uległ wypadkowi w laboratorium, płonąc wpadł do bagna i w ten sposób zamienił się w roślinne monstrum. Na wstępie Moore postanowił dowalić bohaterowi, więc zabrał mu pozostałości człowieczeństwa. W zeszycie „Lekcja Anatomii” przedstawił teorię, według której Potwór nigdy nie był Hollandem, a tylko organizmem, który wchłonął jego świadomość i wspomnienia. Fakt, że nie był nigdy człowiekiem i nigdy już nie będzie, doprowadził bohatera do załamania i depresji, przenosząc historię o Potworze z Bagien na zupełnie inny poziom, na którym horror dekonstruowany jest przez pryzmat miotającego się wewnętrznie monstrum, które okazuje się wrażliwsze niż ludzie. To wszystko sprawia, że komiks ten to nie tylko botaniczny horror, bo odczytywany może być też jako traktat o szukaniu własnej tożsamości.

Drugi tom Polskiego wydania, w którym już bardziej świadom swojej natury Potwór kontynuuje mentalną odyseję, zbiera więcej krótkich opowieści, w których Moore odnosi się do różnych gatunków horroru – od opowieści o zombi, przez horror wilkołaczy, po opowieść o duchach. Warto też wspomnieć, że to właśnie w tych zeszytach debiutowała inna gwiazda komiksowego horroru – londyński mag Constantine znany z filmu i serii komiksowej „Hellblazer”, który zdaje się wiedzieć więcej na temat pochodzenia Potwora. Obiecuje zdradzić tajemnice, ale najpierw bohater musi wykonać dla niego kilka niebezpiecznych zleceń. Wszystkie te krótkie opowieści okazują się tylko preludium przed dłuższą historią, w której Brytyjczyk-okultysta odegra niebagatelną rolę. Nie będę zdradzał dokładnie o co chodzi, powiem tylko, że Potworowi przyjdzie odwiedzić samo piekło i stoczyć tam wielki bój o ratowanie wszechświata.

W opowieściach o Potworze z Bagien bardzo istotna jest warstwa narracyjna. Moore często korzysta przy swojej pracy ze strumienia świadomości, serwując czytelnikowi impresyjne, psychodeliczne sceny, które przedstawione są na znakomicie zakomponowanych planszach (z początku wydawały mi się nieco niedzisiejsze, ale przy drugim tomie doceniłem je już w pełni). To dzięki takim odważnym zabiegom komiks ten zyskał swoją sławę i w swoich czasach stał się kasowym hitem.

Trzeba też zaznaczyć, jak wielką rolę odegrał „Potwór…” w rozluźnieniu warunków publikacji komiksowych horrorowych historii, bowiem to w ramach tej serii ukazał się pierwszy zeszyt osadzony w uniwersum DC, który pozbawiony był znaczka Comics Code Authority – cenzurki, która miała świadczyć o tym, że to produkt przyjazny dla dzieci. Miało to dobitnie podkreślić, że czytelnicy obcują z produktem kierowanym bezpośrednio do dorosłych. „Potwór…” był też głównym powodem utworzenia imprintu Vertigo – linii komiksowej kierowanej do dorosłego czytelnika. Przez lata komiks ten był niedoścignionym wzorem tej marki, który naśladowali między innymi Neil Gaiman pisząc swojego „Sandmana” i Jamie Delano pracując przy „Hellblazerze”, ale to już zupełnie inna historia…

Mandy (2018) reż. Panos Cosmatos



Można było zachwycić się już jego debiutem. Panos Cosmatos (swoją drogą pochodzący z filmowej rodziny, bo to syn reżysera „Cobry” i „Rambo II”) ze swoim „Beyond the Black Rainbow” przebojem wdarł się do świadomości miłośników niezależnego kina grozy. Była to balansująca na granicy science fiction i horroru, halucynogenna, momentami bardzo abstrakcyjna, wizualna orgia z syntezatorową muzyką w tle, która nie pozostawiała żadnego widza obojętnym. Ten film albo się pokocha i kupi od pierwszych scen, albo znienawidzi i wyłączy go po kwadransie.

Teraz Cosmatosa czekał test, z którym nie radzi sobie wielu twórców – drugi film, który czy tego reżyser chce, czy nie, będzie porównywany do jego debiutu. Autor zaserwował nam „Mandy”, a główną rolę powierzył Nicholasowi Cage’owi. To historia opowiadająca losy pewnego drwala, którego dziewczynę, tytułową Mandy, zabija złowroga religijna sekta, z długowłosym guru na czele, mająca zapewne swoją genezę w lękach, jakie w społeczeństwie anglosaskim wytworzyła zmitologizowana już przez kino banda Charlesa Mansona. Jest tu też piekielny gang motocyklowy, który ma w swoim wyglądzie coś sadomasochistycznego i kojarzy się z istotami, jakie przedstawiane nam były w serii filmów „Hellraiser”. Drwal, wiedziony wściekłością, staje w szranki z obiema grupami, wymierzając desperacką, wręcz karykaturalną zemstę, sam w scenie przypominającej motyw zbrojenia się Asha w „Martwym Źle”, kuje w szopie siekierę, którą dokona vendetty. Zresztą udział aktora w tym przedsięwzięciu można odebrać dwojako, zarówno jako zaletę, jak i wadę, bo jego ekspresyjna gra sprawia, że w jego roli jest coś z autoparodii. Niemniej obraz ten bardzo ciekawie będzie się prezentował w jego filmografii, bo od strony wizualnej jest perełką, która mocno kontrastuje z kiczowatym komercyjnym kinem, do którego ostatnimi czasy przyzwyczaił nas Cage.

Cosmatos zdał egzamin na piątkę i stworzył dzieło równie interesujące i zapadające w pamięć co „Beyond the Black Rainbow”. „Mandy” to brutalny horror, ale w modny ostatnio sposób odważnie pożeniony z arthousem. Niektórzy mówią, że to „slow cinema”, ale Cosmatos swoim wizualnym stylem wyróżnia się nawet na tle innych ambitnych produkcji tego typu i nie do końca podąża w stronę filmowego ambientu, który tak intensywnie eksploatował w swoim debiucie. Są tu oczywiście elementy tego typu, ale wydaje mi się, że film ma więcej dynamiki i akcji, trudno więc oskarżyć autora o odcinanie kuponów. Niezmienne w stylu Cosmatosa pozostaje na pewno jedno – od strony formalnej to jedno wielkie wyznanie miłosne dla kina ery VHS.

Jak głupio by to nie zabrzmiało, to na ekranie widać wyraźnie, że Cosmatos jest Kanadyjczykiem, i jeśli istnieje jakiś styl horrorowy charakterystyczny dla kraju z listkiem klonowym we fladze, to właśnie ten autor jest jego dumnym reprezentantem. Tak się bowiem składa, że Cosmatos dzieli wrażliwość z innym tuzem kina z tego kraju – Davidem Cronenbergiem. Łączy ich podobne, niepokojące podejście do cielesności i traktowanie celuloidu jak materii, w której można rzeźbić mroczne, ekspresjonistyczno-surrealistyczne wizje. Film przecina też seria motywów przedstawionych jako film animowany, który estetycznie żywcem wyjęty jest z kreskówek dla dorosłych serwowanych w latach 80 i 90 (np. „Heavy Metal”).

Istotna w całym utworze jest też ścieżka dźwiękowa, tak się bowiem składa, że to bodaj ostatni film, do którego muzykę stworzył zmarły niedawno, uznawany za genialnego Johann Johannsson. To gęsty, mroczny ambient doprawiony pewną dawką industrialu, który znakomicie podbija atmosferę w filmie.

Drugi film Cosmatosa na pewno nie stanie się przebojem kinowym, mimo że jest na pewno łatwiejszy w odbiorze od jego debiutu, to dalej jest zbyt odważny, eksperymentalny i pokręcony. To dalej wielki sen, filmowa halucynacja, która będzie niezjadliwa dla większości widzów. Na pewno zapisze się jednak w pamięci miłośników dobrego (artystycznego? Bo chyba możemy już mówić o pewnej tendencji w kinie grozy, której kto jak kto, ale ten autor na pewno jest przedstawicielem) horroru.

czwartek, 1 listopada 2018

Invincible. Tom 1. Robert Kirkman




Nie czytałem jeszcze „Żywych trupów”. Wspominam o tym, bo głównie z tego komiksu znany jest u nas autor scenariusza do „Invincible”. Zastanawiam się, czy w ogóle czytałem coś wcześniej Roberta Kirkmana i nie przypominam sobie żadnego tytułu. „Invincible” jest więc pierwszą jego pracą z którą się stykam.

Główny bohater jest połączeniem Supermana (ma bardzo podobne moce) i Spider-mana (jest nastolatkiem, więc ma podobne do młodego Parkera licealne problemy). Swoje zdolności odziedziczył po ojcu, który pochodzi z innej planety, z której został wysłany na ziemię by chronić jej mieszkańców przed wszelkim złem. Na ziemi poznał kobietę z którą spłodził syna. Gdy bohater wchodzi w dojrzałość ( fabuła startuje gdy jest rok przed studiami) zaczynają się u niego objawiać niezwykłe zdolności, a co za tym idzie, podobnie do swojego ojca zaczyna robić super-bohaterskie wypady. Tak wygląda zawiązanie fabuły, ale Kirkman na początku nie odkrywa przed czytelnikami wszystkich kart i zapewniam, że w trakcie rozwoju wydarzeń zrobi się zdecydowanie ciekawiej i bajka w której żyje bohater pęknie niczym bańka mydlana.



Jak na razie „Invincible” nie jest przeintelektualizowany – a to przecież cecha tego dobrego, ważnego super-hero spod znaku uczniów Alana Moore'a – na chwilę obecną to głównie przewrotna zabawa konwencją. Od strony literackiej album nie jest też zbyt gęsty, przez co czyta się go bardzo lekko. Są tu też obszerne fragmenty obyczajowe, które sprawiają, że komiks ten jest jeszcze bardziej interesujący, ale nie przytłaczają sedna sprawy (a tak jest np. w Daredevilu czy Hawkeyu gdzie często stanowią główny filar opowieści).

Seria ta mogłaby być częścią uniwersum Marvela lub DC, ale skoro można to robić na własną rękę autorzy zdecydowali pracować dla Image, które zapewniało im wolność i prawa do tworzonego przez nich tytułu. Niemniej bardzo widać, że postacie są wzorowane na znanych herosach, momentami tak bardzo, że dziwię się, że (chyba) obeszło się bez pozwu. Jeden z bohaterów jest przykładowo bardzo wyraźną kopią Rorschacha, który podobnie do tej kultowej postaci z „Watchmenów” prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa super-bohaterów. Niemniej zabiegi te są bardzo udane i sprawiają, że każdy fan komiksów o trykociarzach poczuje się w świecie „Invincible” jak w domu. 



Narracja obrazem i rysunki (których autorami są Ryan Ottley i Cory Walker) są dość nowoczesne, dynamiczne i od strony formalnej nie ma na co narzekać. Wszystko jest klarowne i czyta się bardzo przyjemnie. Nawet kolory, pomimo tego, że są komputerowe to wypadają bardzo udanie, i nie kaleczą oczu co wrażliwszym na kicz czytelnikom.

„Invincible” często określany jest jako jeden z najlepszych komiksów super-bohaterskich. Mimo wysokiego poziomu jego genialność chyba się jeszcze w pierwszym tomie nie objawia – acz historia ma mieć 12 części, więc jeszcze wszystko może się wydarzyć. Jak na razie to tylko dobre, sprawne czytadło. Daleko temu komiksowi do arcydzieł Moore'a (na podobnej rozpiętości stron Alan stworzył wszak wybitne, zamknięte historie), acz z drugiej strony fajnie, że autorzy nie chcą odcinać kuponów (mimo jawnych nawiązań) od dzieł genialnego Brytyjczyka i robią wszystko po swojemu. To co najfajniejsze w tej historii to pewna radość, wyraźna frajda jaką mają twórcy z opowiadania o super-bohaterach. Mimo iż nie stałem się jeszcze fanem Kirkmana to na pewno będę śledził tą serię.