niedziela, 4 listopada 2018

Niech ciała się opalają (2017)



„Niech ciała się opalają” to trzeci film duetu scenariuszowego i reżyserskiego, który tworzą Hélène Cattet i Bruno Forzani, ale dopiero pierwszy bardzo dobry. Dla widzów znających ich poprzednie dzieła będzie nie lada zaskoczeniem, gdyż autorzy z kina artystycznego przeskakują do utworu niemalże typowo gatunkowego. Zazwyczaj takie posunięcie mogłoby być uznane za cofnięcie się w rozwoju. Nie w tym przypadku.

W swoich poprzednich filmach „Amer” i „The Strange Colour of Your Body’s Tears” para trawestowała włoski horror i giallo. Wizualnie z dobrym skutkiem: niebezpiecznie ostre przedmioty, bogata psychodeliczna kolorystyka, wszechobecny oniryzm i prawdziwa maestria formy. Niestety oba obrazy od strony fabularnej były wydmuszkami, bo to dzieła których treść usprawiedliwia jedynie poetyka snu. Mimo pewnej gatunkowości, obecnej w stronie wizualnej, oba ostatecznie musiały być postrzegane bardziej jako dzieła awangardowe czy surrealistyczne. Nie zrozummy się źle, doceniam te filmy, bo widać w nich było bardzo duży potencjał realizacyjny, ale brakowało w nich jakiejś konkretnej, twardej treści, która dałaby widzowi głębszą satysfakcję z seansu. Przy czym trzeba zaznaczyć, że oba obrazy nie posługiwały się metaforą na tyle sprawnie, by miały jakąś szczególną wartość jako kino autorskie, artystyczne, podejmujące ważkie (nawet jeśli istotne tylko dla jednostki) tematy. Dziś postrzegam te filmy jako warsztatowe wprawki, które prowadziły autorów do stworzenia ich najnowszego obrazu, który jest na wszystkich płaszczyznach dziełem kompletnym. To nie jest kino, które poszukuje, to kino, które znalazło: wizualną perfekcję, przebojowość oraz ostrą rozpierduchę.

W najnowszym filmie autorzy duchem pozostali w Italii, ale od strony estetycznej skłonili się bardziej w kierunku włoskiego westernu i na szczęście wzięli na warsztat już gotową fabułę (bo sądząc po ich poprzednich dokonaniach, treść to nie jest ich najmocniejsza strona), gdyż film ten jest ekranizacją powieści autorstwa Jeana-Patricka Manchette’a i Jen-Pierre Bastida. Fabuła jednak nie jest wprost przetworzeniem filmów o dzikim zachodzie, bo mimo nawiązań w treści sięga do konwencji sensacyjnej (można by więc zastanawiać się, czy nie kradli z poliziottesco, ale ostatecznie, od strony poetyki ślady tego nurtu są znacznie mniejsze niż westernu). Oto mamy malowniczy, stary pensjonat nad morzem, w którym schronili się rabusie, którzy złupili konwój wiozący 250 kilogramów złota. Odludne, skąpane w słońcu miejsce wydaje się idealną kryjówką, jednak po jakimś czasie pojawia się tam policja, nawiązuje się strzelanina, zostają wzięci zakładnicy. Fabuła rozgrywa się w ciągu dwóch dni, a ważne dla niej momenty przedstawione zostały minuta po minucie, co jest podkreślone za pomocą komunikatów czasowych wyświetlanych na ekranie w chwilach istotnych dla rozwoju wypadków. Na pewnym poziomie to rzecz podobna do „Wściekłych psów”, lecz mimo cech wspólnych nie jest trywialną kopią filmu Tarantino, który zresztą najwięcej czerpał z zupełnie innych rejonów, bo z sensacyjnego kina rodem z Hong Kongu (bodaj najwięcej z filmu „Płonące Miasto” Ringo Lama).

Oglądanie „Niech ciała się opalają” to niezwykłe doświadczenie. Z poprzednich swoich dzieł autorzy pozostawili najsilniejsze elementy – głęboką stylizacje obrazu, rytmiczność i kolorystykę. Na ekranie odżywają jednak nie oniryczne wizje znane z włoskich horrorów, a poetyckie zagrywki jakie stosował Sergio Leone i inni pomniejsi twórcy spaghetti westernu, przy czym czuć, że mamy do czynienia z nowoczesną wariacją na ten temat – jest tu pewna teledyskowość i montażowe fajerwerki, które genialnie uzupełniają gatunkową treść. Stylizacja jest na tyle udana, że nie ma wątpliwości do czego nawiązują twórcy, co sprawia, że miłośnicy włoskiego kina pulpowego ( a może i ci niedzielni, stylistykę znający tylko z obrazów Tarantino), widząc zastosowane tu środki, i słysząc charakterystyczną dla makaronowych klasyków muzykę, która żywcem została wyjęta z kilku uznanych włoskich gatunkowych filmów, poczują ciarki na ciele. To przepełniona intensywnymi barwami, filmowa ballada o wręcz zmitologizowanych przestępcach, którzy zatracają się w gorączce złota, nie mniejszej niż ta, którą odczuwali bohaterowie „Dobrego, złego i brzydkiego”.

Cattet i Forzani mimo ewolucji artystycznej nie zmienili do końca stylu – od razu czuć, że to film twórców „Amer”. W linii fabularnej „Niech ciała się opalają”, tak jak w poprzednich obrazach tego duetu, też pojawiają się ukochane przez autorów elementy surrealizmu, ale nie przytłaczają treści, bo są serwowane w takich dawkach, że historia nie zamienia się w bełkot, dzięki czemu obraz jest dużo bardziej zjadliwy od poprzednich dzieł tych twórców i można go w końcu traktować poważnie, a nie jako pseudoartystyczną bufonadę. I bardzo dobrze, bo to zdolny tandem, który jednak trwonił swój talent tworząc dzieła nieprzystające ani do standardów kina arthouse’owego, ani do potrzeb widzów kina gatunku. Dla mnie to najlepszy nowy film jaki widziałem w tym roku, a na pewno największe wizualne doznanie. Tarantino będzie im tego obrazu cholernie zazdrościł.

Brak komentarzy: