sobota, 3 listopada 2018

Mandy (2018) reż. Panos Cosmatos



Można było zachwycić się już jego debiutem. Panos Cosmatos (swoją drogą pochodzący z filmowej rodziny, bo to syn reżysera „Cobry” i „Rambo II”) ze swoim „Beyond the Black Rainbow” przebojem wdarł się do świadomości miłośników niezależnego kina grozy. Była to balansująca na granicy science fiction i horroru, halucynogenna, momentami bardzo abstrakcyjna, wizualna orgia z syntezatorową muzyką w tle, która nie pozostawiała żadnego widza obojętnym. Ten film albo się pokocha i kupi od pierwszych scen, albo znienawidzi i wyłączy go po kwadransie.

Teraz Cosmatosa czekał test, z którym nie radzi sobie wielu twórców – drugi film, który czy tego reżyser chce, czy nie, będzie porównywany do jego debiutu. Autor zaserwował nam „Mandy”, a główną rolę powierzył Nicholasowi Cage’owi. To historia opowiadająca losy pewnego drwala, którego dziewczynę, tytułową Mandy, zabija złowroga religijna sekta, z długowłosym guru na czele, mająca zapewne swoją genezę w lękach, jakie w społeczeństwie anglosaskim wytworzyła zmitologizowana już przez kino banda Charlesa Mansona. Jest tu też piekielny gang motocyklowy, który ma w swoim wyglądzie coś sadomasochistycznego i kojarzy się z istotami, jakie przedstawiane nam były w serii filmów „Hellraiser”. Drwal, wiedziony wściekłością, staje w szranki z obiema grupami, wymierzając desperacką, wręcz karykaturalną zemstę, sam w scenie przypominającej motyw zbrojenia się Asha w „Martwym Źle”, kuje w szopie siekierę, którą dokona vendetty. Zresztą udział aktora w tym przedsięwzięciu można odebrać dwojako, zarówno jako zaletę, jak i wadę, bo jego ekspresyjna gra sprawia, że w jego roli jest coś z autoparodii. Niemniej obraz ten bardzo ciekawie będzie się prezentował w jego filmografii, bo od strony wizualnej jest perełką, która mocno kontrastuje z kiczowatym komercyjnym kinem, do którego ostatnimi czasy przyzwyczaił nas Cage.

Cosmatos zdał egzamin na piątkę i stworzył dzieło równie interesujące i zapadające w pamięć co „Beyond the Black Rainbow”. „Mandy” to brutalny horror, ale w modny ostatnio sposób odważnie pożeniony z arthousem. Niektórzy mówią, że to „slow cinema”, ale Cosmatos swoim wizualnym stylem wyróżnia się nawet na tle innych ambitnych produkcji tego typu i nie do końca podąża w stronę filmowego ambientu, który tak intensywnie eksploatował w swoim debiucie. Są tu oczywiście elementy tego typu, ale wydaje mi się, że film ma więcej dynamiki i akcji, trudno więc oskarżyć autora o odcinanie kuponów. Niezmienne w stylu Cosmatosa pozostaje na pewno jedno – od strony formalnej to jedno wielkie wyznanie miłosne dla kina ery VHS.

Jak głupio by to nie zabrzmiało, to na ekranie widać wyraźnie, że Cosmatos jest Kanadyjczykiem, i jeśli istnieje jakiś styl horrorowy charakterystyczny dla kraju z listkiem klonowym we fladze, to właśnie ten autor jest jego dumnym reprezentantem. Tak się bowiem składa, że Cosmatos dzieli wrażliwość z innym tuzem kina z tego kraju – Davidem Cronenbergiem. Łączy ich podobne, niepokojące podejście do cielesności i traktowanie celuloidu jak materii, w której można rzeźbić mroczne, ekspresjonistyczno-surrealistyczne wizje. Film przecina też seria motywów przedstawionych jako film animowany, który estetycznie żywcem wyjęty jest z kreskówek dla dorosłych serwowanych w latach 80 i 90 (np. „Heavy Metal”).

Istotna w całym utworze jest też ścieżka dźwiękowa, tak się bowiem składa, że to bodaj ostatni film, do którego muzykę stworzył zmarły niedawno, uznawany za genialnego Johann Johannsson. To gęsty, mroczny ambient doprawiony pewną dawką industrialu, który znakomicie podbija atmosferę w filmie.

Drugi film Cosmatosa na pewno nie stanie się przebojem kinowym, mimo że jest na pewno łatwiejszy w odbiorze od jego debiutu, to dalej jest zbyt odważny, eksperymentalny i pokręcony. To dalej wielki sen, filmowa halucynacja, która będzie niezjadliwa dla większości widzów. Na pewno zapisze się jednak w pamięci miłośników dobrego (artystycznego? Bo chyba możemy już mówić o pewnej tendencji w kinie grozy, której kto jak kto, ale ten autor na pewno jest przedstawicielem) horroru.

1 komentarz:

STAMiNA pisze...

Świetny tekst.

Chyba przeproszę się z Cosmatosem.