sobota, 24 lipca 2010

Andrew King and Brown Sierra - Thalassocracy (2008)


Tak się składa że to znowu Andźiejek, ale płyta wpadła mi w player całkiem przypadkowo. Wybaczcie niezamierzoną monotematyczność.

Niebanalna rzecz. Z jednej strony to pieśni ludowe ustawione na industrialu i awangardowych formach elektroniki, z drugiej coś co przywodzi nam na myśl eksperymentalną twórczość Walkera i Sylviana. Możliwe że przyjdą wam do głowy skojarzenia z The Wardrobe (zresztą członek tego duetu - Tony Wakeford - odcisnął się na tym nagraniu realizując dwa tracki) albo z Panzer Rune Currenta, ale będą to skojarzenia odległe bo Thalassocracy to unikalny twór. W czasie słuchania zastanawiam się cały czas "co to kurwa właściwie jest?". No i nie wiem. Pewnie i neofolk, ale na pewno taki jakiego jeszcze nie słyszeliście. Sprawdźcie obowiązkowo.

piątek, 16 lipca 2010

Kings in Disguise - Jim Vance i Dan Burr







Kolejny komiks uhonorowany nagrodą Eisnera znalazł się w mojej kolekcji. Od strony formy przekazu to kanoniczna powieść graficzna. Gaiman, Spigelman i Moore (ten nawet wstęp napisał) śpiewają peany na rewersie tej książeczki - ostrzegam od razu, że raczej mówią to patrząc z perspektywy 88 roku. Teraz, choć nie zasługuje na miano przestarzałej, to niestety nie robi już takiego wrażenia. Nie mniej, jej wartość i wkład w dojrzewanie medium jest duży, a do tego bez problemu broni się w dzisiejszych czasach, w których jesteśmy zalewani średnimi (Berlin) i słabymi (Alcoholic) pozycjami z półki graphic novel (ostatnio dostałem cynk o fajnym artykule Szyłaka nt temat, możecie go sobie przeczytać TU).


T
wórcy tego komiksu nie są raczej znani przeciętnemu polskiemu czytelnikowi, jednak nazwy serii przy których pracowali mówią już znacznie więcej - Vance pisał któryś run Kruka a Burr rysował niektóre epizody American Splendor do scenariusza zmarłego przed kilkoma dniami Harveya Pekara.

Kanwą Kings in Disguise jest Wielki Kryzys widziany oczami dwunastoletniego chłopca. Najpierw obserwujemy dramaty w jego rodzinie wywołane niemocą wobec trudnej rzeczywistości. Wśród dorosłych owocuje to desperackimi ucieczkami w alkohol, przestępstwa, czy nawet samobójstwa. Dla dzieci odskocznią i alternatywą jest fikcja literacka i filmowa. Potem bohater wyrusza w świat i galeria postaci się poszerza - w komiksie pojawia się druga kluczowa postać dla tej historii - tytułujący się "Królem Hiszpanii", chory na pylicę były górnik o duszy artysty, który desperacko szuka swojego miejsca w świecie i zdaje się być symbolem okaleczonego "amerykańskiego snu" ... Ale jeśli przypatrzymy się bliżej, to prawie wszyscy występujący w tym komiksie mogą to w jakimś stopniu symbolizować. Wszyscy, oprócz jednej, urzekającej, nazywającej siebie Jesse Jamesem, drugoplanowej postaci, będącej uosobieniem mitycznego Dzikiego Zachodu (mam nadzieję, że nie zdradzam zbyt wielu smaczków - na okładce zresztą widnieje kadr z nim mówiącym "I'm Jesse James"). On jako jedyny daje nadzieję, a raczej sugeruje swoją osobowością że ucieczka w fantazję jest jednak jakimś wyjściem z sytuacji ...



Opowieść, mimo że obfituje w osobiste dramaty, nie jest zbyt intymna - widać że jest tylko pretekstem, zaś głównym bohaterem jest tak naprawdę epoka w której dzieją się owe wydarzenia . Tę udało się zarysować nader sprawnie. Na kartach komiksu kreśli nam się szeroki obraz Ameryki tamtego okresu. Poznajemy tu trampów, komunę hobo, podróżujemy wagonami towarowymi i widzimy strajk w fabryce Forda, a przy tym nie czujemy się, jakbyśmy czytali nadętą, postsolidarnościową broszurkę... Jest to też przypowieść uniwersalna, opowiadająca o całym rodzaju ludzkim, który od tysięcy lat jest w stanie przystosować się do wszystkiego. Z perspektywy proponowanej przez autorów, epokę Wielkiego Kryzysu można by było porównać z czasami instynktownej migracji ludów pierwotnych... Ludzie robiący w Polsce komiksy historyczne mogliby się wiele nauczyć podczas lektury (Zin Zin buaaa). Dużo z Kings in Disguise nauczył się Jason Lutes, twórca Berlina. Od razu dostrzegłem, że jego komiks to skóra zdarta z "królów", lecz gdy w jego kilkuletnim zaledwie komiksie widać zmęczenie materii, jaką jest powieść graficzna, to pierwowzór jest niemal nietknięty zębem czasu.


Nie wspomniałem jeszcze o rysunkach... i właściwie mógłbym tę kwestię pominąć. Napiszę jedynie, że starannie wykonane tła windują je do dobrych w swojej klasie. Nic więcej. Po prostu sprawnie ilustrują wydarzenia i wpasowują się w typową formułę graphic novel.

Tak jak we wspomnianym Berlinie, odnajdziemy tu wtórność wobec literatury - Steinbecka, Twaina, Dickensa - ale w tym przypadku nie bolało mnie to tak, jak podczas lektury komiksu Lutesa (może dlatego, że mniej zapłaciłem ). Z filmami też dość łatwo go zestawiać( np Chwasty z Nicholsonem). Notabene, podczas czytania towarzyszyła mi myśl, że jeśli przyjmiemy że mamy do czynienia z formą kontestacji w obrębie medium, to analogicznie przyjdą nam do głowy skojarzenia z kinem moralnego niepokoju albo neorealizmem włoskim. Tyle, że ten komiks jest dla mnie lepszy od tendencyjnego i infantylnego filmu De Sici - Złodzieje Rowerów. Może cierpi na odrobinę poprawności politycznej, ale poza tym trudno mu coś zarzucić... Acz obok wybitnego (wg mnie) Spokoju Kieślowskiego bym go już nie postawił, bo brak tu głębi psychologicznej.





Moore
we wstępie rzuca tezą, że ów komiks opowiada o latach, gdy medium komiksowe (i ogólnie pulpowy entertajment, groszowa literatura, etc) stawiało pierwsze kroki, zaś pisany jest w czasach, gdy na dobre dojrzało. Piękne słowa i piękna metafora dojrzewania naszego bohatera, piękna... ale niestety to straszna nadinterpretacja zamiarów twórcy. Ślady kultury masowej w Kings in Disguise są dość znikome. Moore zbyt wiele widzi między wierszami. Gdyby sam napisał ten komiks, to pewnie dorósłby on do tej metafory, lecz niestety nie jest to aż tak wybitne dzieło jak sugeruje wstęp. Pewnie wielu rozśmieszy to, że dyskredytuję zdanie Moora - tych najbardziej zachęcam do sięgnięcia po Kings . Niech przekonają się na własne oczy... Co do reszty: jesli dorwiecie go gdzieś za rozsądne pieniądze, to kupcie bez wahania - ale na głowie nie stawajcie, bo życia wam ten komiks nie zmieni.


ps komiks wydany w dużym formacie, zbliżonym do a4

piątek, 9 lipca 2010

Draugadróttinn - Where the Sea Gives Up Its Dead (2010)


Jak to jest blejk mjetal, to ja jestem Rafał Księżyk a Rękopis znaleziony w Arkham to Plajboj. Mimo tego że Draugadróttinn ma taki gupi tag na myspace, to tak naprawdę grają po prostu piękny i melancholijny shoegazowy postrock. No dobra, postrock stylizowany na black metal, choć na dobrą sprawę z blacku jest tu jedynie trochę atmosfery. Znakomita płyta.

niedziela, 4 lipca 2010

Les Sentiers Conflictuels & Andrew King - 1888 (2005)


"Choć w czasie zbrodniczej działalności Rozpruwacza, przychodziły do policji setki listów od osób podających się za mordercę, wielu badaczy uważa, że list “Z piekieł” jest jednym z prawdopodobnie autentycznych pism jego autorstwa. Nadawca nie podpisał listu pseudonimem „Kuba Rozpruwacz”, co wyróżnia go od wcześniejszego listu „Drogi szefie” i karty pocztowej „Zuchwały Kuba”, a także ich naśladowców. List „Z piekieł” charakteryzuje się przy tym znacznie niższym poziomem gramatycznym niż poprzednie dwa."

Treść listu, obfitującego w braki interpunkcyjne i ortograficzne, brzmiała następująco:
(polskie tłumaczenie oddające w przybliżeniu charakter gramatyczny listu.)


Z piekieł.

P. Lusk,

Posyłam panu pół nyrki którą wyjąłem
jednej kobiecie i zahowałem dla pana drugą
część usmażyłem i zjadłem była bardzo
pyszna. Mogę posłać panu okrwawiony nuż
jaki ją wyrżnął jeśli tylko poczeka pan trochę dłużej

podpisany

Złap mnie jeśli pan potrafisz panie Lusk


za Wikipedią





Tzw. spokenwordsy to chyba dość niewdzięczna para kaloszy. Mało kto jest w stanie dostrzec piękno tej trochę nietypowej formy słuchowiska, szczególnie gdy nie jest stworzone w jego rodzimym języku. Nie będę ukrywał, że to jeden z moich ulubionych "około muzycznych" (zazwyczaj z pogranicza literatury i muzyki elektronicznej) środków wyrazu. Nie umiem tak do końca stwierdzić, dlaczego tak to nietypowe zjawisko ukochałem. Prawdą jest, że nie znam aż tak dobrze angielskiego, żeby perfekt rozumieć ze słuchu (no, dzięki słuchaniu spokenwordsów jest coraz lepiej). Lubię te melorecytacje prawdopodobnie dlatego, że bardzo ważna jest dla mnie atmosfera panująca na płycie. Zawsze stawiałem ją wyżej od ładnych refrenów i wirtuozerii.

Andrew King to postać znana każdemu, kto uważniej przyglądał się scenie neofolkowej. Płyt firmowanych swoim nazwiskiem nagrał niewiele, za to jego niesamowicie smutny głos często pojawia się na albumach ważnych osobistości tego nurtu. Najlepsze rzeczy z jego dużym udziałem to The Triple Tree - Ghosts i koncept składak A Mythological Prospect Of The Citie Of Londinium (obie ze wszech miar polecam). Nazwa Les Sentiers Conflictuels mówi mi już znacznie mniej. Właściwie to nic mi nie mówi. Zerkam na Discogs w poszukiwaniu info ... no tak, wszystko się zgadza. Francuz (jeno coś taki skośny trochę). Jak głupio by to nie zabrzmiało - bo mówimy o ambiencie - to słychać, że to jest Francuz. Tzn. skojarzenia z Les Joyaux De La Princesse są tak silne, że nawet przez myśl mi przeszło, że to może poprostu inny szyld/odłam tego francuskiego projektu. No i jak bym tak spróbował porównać 1888 do czegoś co już słyszałem, to powiedział bym, że najbliżej mu do wybitnej kolaboracji Les Joyaux De La Princesse/Blood Axis (znowu polecam, bo to jedna z moich ulubionych płyt ). W każdym razie Andrew King i Philippe Kam (bo tak się nazywa ów żółty francuz) złączyli siły i postanowili nagrac koncept album upamiętniający wyczyny Kuby Rozpruwacza...

Warstwę tekstową stanowią listy, które napływały do prasy i Scotland Yardu w czasie, gdy światem wstrząsnęła seria morderstw, będąca tak naprawdę tylko preludium do tego, co przyniesie XX wiek. Fani Kuby od razu zauważą, że panowie podchodzą do tematu dość umownie - traumatyczna podróż nie przebiega chronologicznie. Nasz protagonista na płycie pierwszy raz * przemawia przez napis nabazgrany na murze w pobliżu miejsca, gdzie zabito piątą kobietę : "The Juwes are the men that Will not be Blamed for nothing". Dopiero potem następuje pierwszy i najsłynniejszy list sygnowany jako "Kuba Rozpruwacz" czyli "Dear Boss", który nadszedł do News Agency jeszcze przed czwartym morderstwem i sukcesywnie reszta, wraz z (wg. niektórych teorii jedynym autentycznym) listem - "From Hell" - na czele. Dziwi taki brak konsekwencji, ale w żadnym wypadku nie ujmuje wartości. Można to oczywiście próbować uzasadnić, ci co czytali komiks From Hell dobrze wiedzą o czym mówię...


Choć już sam koncept jest fascynujący, to nie warstwa tekstowa nadaje wszystkiemu kształtu. Biorąc pod lupę warstwę muzyczną, możemy w pewnym stopniu mówić o dark ambiencie, ale to w żaden sposób nie opisze tego, z czym przyjdzie Wam obcować. Zanim wsadzicie płytę do swoich odtwarzaczy, musicie się należycie przygotować. Słuchawki będą wskazane. Zalecam nocne odsłuchy, zresztą chyba inaczej się z tym nie da obcować. Połóżcie się, zamknijcie oczy i oddajcie w ręce najsłynniejszego seryjnego zabójcy w historii ludzkości. Tak wypada, bo cały spektakl dzieje się na granicy jawy i snu... W ponury świat tej opowieści zabiorą was monotonne, klaustrofobiczne i stłumione dźwięki fortepianu, odtwarzane na patefonach odległe echa arii operowych, pętlące się - aż do jednostajnego, przypominającego taśmowe eksperymenty dronu - skrzypce ... Inna warstwa jest wystylizowana na gwar uliczny: dorożka, głosy uliczników, archaiczne i groteskowe melodie wygrywane przez kataryniarza, odgłosy kroków, odległe szepty... I wtedy, gdy niemal odpływamy i jesteśmy w półśnie, nad wszystko nadciąga wyraźny i przerażający głos Andrew Kinga. Jego głos raz tnie jak skalpel, raz jest miarowy, rytmiczny, raz przesterowany, wibrujący i utrzymujący w nas ciągły niepokój.


Co ważne, płyta nie jest jednorazowym słuchowiskiem. Gdy już wgryziemy się w nią dostatecznie, recytowane listy Kuby zaczynają być jednym ze środków wyrazu, czy też substytutem instrumentu. W pełni integrują się z innymi warstwami. Oprócz tego zaczynamy dostrzegać koncept, a zarazem to, w jaki sposób i CO opowiada nam sama muzyka. Bardzo mocno zaczyna rzucać się w ucho klamra prologu i epilogu. Podobieństwo obu tracków miało być zapewne symboliczne i nieprzypadkowo nazywają się The Night i The Light.

To nie jest płyta trudna w odbiorze, ale jej atmosfera przytłacza. Bałbym się tego słuchać po narkotykach. Tym bardziej, że boję się tego słuchać na trzeźwo.



ps. 1888 to idealny soundtrack podczas lektury From Hell Alana Moora, które jeszcze możecie nabyć w niektórych sklepach komiksowych - zachęcam bo II wydania nieprędko się doczekacie. Na ową chwile to jeden z moich najukochańszych tworów kultury.





próbka 1

próbka 2




* [zaznacz]Pierwszy raz King deklamuje sentencje:"Oh have you seen the Devil with his microscope and scalpel, A-lookin' at a kidney with a slide cocked up". Nie znalazłem niestety jej źródła - oprócz tego że jest przypisywany któremuś listowemu wcieleniu kuby , ale wydaje mi się że błędnie. Możliwe że to z Moora, wertowałem komiks ale nie znalazłem. Jak ktoś mądrzejszy wie, to niech powie...

czwartek, 1 lipca 2010

The Moe Greene Specials - s/t (2005)


Cie choroba... znałem kiedyś gościa, który myślał, że soundtracki Ennio Morricone zrobione do Trylogii Dolarowej to country. Tak. Spaghetti westerny weszły tak głęboko w popkulturę, że ludziom takie bzdury do głowy przychodzą... Ale ja nie o tym, tylko tak mi się przypomniało. W każdym razie, debiutancka płyta The Moe Greene Specials powinna być okrzyknięta wydarzeniem na skostniałej (już wtedy) scenie postrockowej. Ale tak się nie stało. Dlaczego? Nie pytajcie mnie, tylko tych wszystkich, którzy jarają się setną podróbką Mogwai czy klonami obrzydliwego Caspiana.

Powinna być wydarzeniem - nie dlatego, że jest jakaś wielce wybitna - a dlatego, że udowadnia, iż nie trzeba "odkrywać Ameryki" tylko wystarczy z daną konwencją wejść w jakieś ciekawe rejony, zaaranżować inaczej, a nie w kółko podrabiać "prekursorów"... I tak od nich lepszymi się nie staniecie, noł łej. Trza mieć wyobraźnię, no.
TMGS zdecydowanie tę wyobraźnię mają. Gdyby odpiąć tę chujowatą postrockową łatkę, można by powiedzieć, że grają surf rocka z dużymi zapożyczeniami ze spaghetti westernowych soundtracków. Od razu kłuje w ucho fakt, że cała płyta z powodzeniem mogłaby posłużyć za ścieżkę do filmów Quentina Tarantino, ale oczywistym jest że to nie przypadkowa sytuacja - muzykę zapewne umyślnie wystylizowano na takowy soundtrack. Jako muzyka ilustracyjna wpasowałaby się chyba do każdego z jego filmów. Oczywiście jest to easy listening, jasne, ale dla kogoś takiego jak ja większość postrocka to easy listening.

Tak se grzebię w pamięci, szukając jeszcze jakiegoś zaczepienia i podobnych wydarzeń w muzyce rockowej... Pamiętam, że kiedyś wyszedł progrockowy tribiut dla filmów Sergio Leone, była też pseudokrautowa płyta zrobiona na spaghetteriową modłę (zabijcie mnie, nie pamiętam jak się nazywała, promowała jakiś festiwal - szybko mi się znudziła o ile pamiętam). Tutaj mamy pokaz tego, co postrockowcy mogliby zdziałać na tym poletku... Może jeszcze zdziałają... Acz nurt już chyba dawno zdechł i śmierdzi, a byłby to naprawdę ładny epilog dla tego tworu który dobrą dekadę rządził wieloma playerami. Potem powinniśmy go zakopać pod nagrobkiem z napisem "Unknown" i czekać... Bo pewnie wróci za kilkadziesiąt lat pod inną nazwą.