piątek, 16 lipca 2010

Kings in Disguise - Jim Vance i Dan Burr







Kolejny komiks uhonorowany nagrodą Eisnera znalazł się w mojej kolekcji. Od strony formy przekazu to kanoniczna powieść graficzna. Gaiman, Spigelman i Moore (ten nawet wstęp napisał) śpiewają peany na rewersie tej książeczki - ostrzegam od razu, że raczej mówią to patrząc z perspektywy 88 roku. Teraz, choć nie zasługuje na miano przestarzałej, to niestety nie robi już takiego wrażenia. Nie mniej, jej wartość i wkład w dojrzewanie medium jest duży, a do tego bez problemu broni się w dzisiejszych czasach, w których jesteśmy zalewani średnimi (Berlin) i słabymi (Alcoholic) pozycjami z półki graphic novel (ostatnio dostałem cynk o fajnym artykule Szyłaka nt temat, możecie go sobie przeczytać TU).


T
wórcy tego komiksu nie są raczej znani przeciętnemu polskiemu czytelnikowi, jednak nazwy serii przy których pracowali mówią już znacznie więcej - Vance pisał któryś run Kruka a Burr rysował niektóre epizody American Splendor do scenariusza zmarłego przed kilkoma dniami Harveya Pekara.

Kanwą Kings in Disguise jest Wielki Kryzys widziany oczami dwunastoletniego chłopca. Najpierw obserwujemy dramaty w jego rodzinie wywołane niemocą wobec trudnej rzeczywistości. Wśród dorosłych owocuje to desperackimi ucieczkami w alkohol, przestępstwa, czy nawet samobójstwa. Dla dzieci odskocznią i alternatywą jest fikcja literacka i filmowa. Potem bohater wyrusza w świat i galeria postaci się poszerza - w komiksie pojawia się druga kluczowa postać dla tej historii - tytułujący się "Królem Hiszpanii", chory na pylicę były górnik o duszy artysty, który desperacko szuka swojego miejsca w świecie i zdaje się być symbolem okaleczonego "amerykańskiego snu" ... Ale jeśli przypatrzymy się bliżej, to prawie wszyscy występujący w tym komiksie mogą to w jakimś stopniu symbolizować. Wszyscy, oprócz jednej, urzekającej, nazywającej siebie Jesse Jamesem, drugoplanowej postaci, będącej uosobieniem mitycznego Dzikiego Zachodu (mam nadzieję, że nie zdradzam zbyt wielu smaczków - na okładce zresztą widnieje kadr z nim mówiącym "I'm Jesse James"). On jako jedyny daje nadzieję, a raczej sugeruje swoją osobowością że ucieczka w fantazję jest jednak jakimś wyjściem z sytuacji ...



Opowieść, mimo że obfituje w osobiste dramaty, nie jest zbyt intymna - widać że jest tylko pretekstem, zaś głównym bohaterem jest tak naprawdę epoka w której dzieją się owe wydarzenia . Tę udało się zarysować nader sprawnie. Na kartach komiksu kreśli nam się szeroki obraz Ameryki tamtego okresu. Poznajemy tu trampów, komunę hobo, podróżujemy wagonami towarowymi i widzimy strajk w fabryce Forda, a przy tym nie czujemy się, jakbyśmy czytali nadętą, postsolidarnościową broszurkę... Jest to też przypowieść uniwersalna, opowiadająca o całym rodzaju ludzkim, który od tysięcy lat jest w stanie przystosować się do wszystkiego. Z perspektywy proponowanej przez autorów, epokę Wielkiego Kryzysu można by było porównać z czasami instynktownej migracji ludów pierwotnych... Ludzie robiący w Polsce komiksy historyczne mogliby się wiele nauczyć podczas lektury (Zin Zin buaaa). Dużo z Kings in Disguise nauczył się Jason Lutes, twórca Berlina. Od razu dostrzegłem, że jego komiks to skóra zdarta z "królów", lecz gdy w jego kilkuletnim zaledwie komiksie widać zmęczenie materii, jaką jest powieść graficzna, to pierwowzór jest niemal nietknięty zębem czasu.


Nie wspomniałem jeszcze o rysunkach... i właściwie mógłbym tę kwestię pominąć. Napiszę jedynie, że starannie wykonane tła windują je do dobrych w swojej klasie. Nic więcej. Po prostu sprawnie ilustrują wydarzenia i wpasowują się w typową formułę graphic novel.

Tak jak we wspomnianym Berlinie, odnajdziemy tu wtórność wobec literatury - Steinbecka, Twaina, Dickensa - ale w tym przypadku nie bolało mnie to tak, jak podczas lektury komiksu Lutesa (może dlatego, że mniej zapłaciłem ). Z filmami też dość łatwo go zestawiać( np Chwasty z Nicholsonem). Notabene, podczas czytania towarzyszyła mi myśl, że jeśli przyjmiemy że mamy do czynienia z formą kontestacji w obrębie medium, to analogicznie przyjdą nam do głowy skojarzenia z kinem moralnego niepokoju albo neorealizmem włoskim. Tyle, że ten komiks jest dla mnie lepszy od tendencyjnego i infantylnego filmu De Sici - Złodzieje Rowerów. Może cierpi na odrobinę poprawności politycznej, ale poza tym trudno mu coś zarzucić... Acz obok wybitnego (wg mnie) Spokoju Kieślowskiego bym go już nie postawił, bo brak tu głębi psychologicznej.





Moore
we wstępie rzuca tezą, że ów komiks opowiada o latach, gdy medium komiksowe (i ogólnie pulpowy entertajment, groszowa literatura, etc) stawiało pierwsze kroki, zaś pisany jest w czasach, gdy na dobre dojrzało. Piękne słowa i piękna metafora dojrzewania naszego bohatera, piękna... ale niestety to straszna nadinterpretacja zamiarów twórcy. Ślady kultury masowej w Kings in Disguise są dość znikome. Moore zbyt wiele widzi między wierszami. Gdyby sam napisał ten komiks, to pewnie dorósłby on do tej metafory, lecz niestety nie jest to aż tak wybitne dzieło jak sugeruje wstęp. Pewnie wielu rozśmieszy to, że dyskredytuję zdanie Moora - tych najbardziej zachęcam do sięgnięcia po Kings . Niech przekonają się na własne oczy... Co do reszty: jesli dorwiecie go gdzieś za rozsądne pieniądze, to kupcie bez wahania - ale na głowie nie stawajcie, bo życia wam ten komiks nie zmieni.


ps komiks wydany w dużym formacie, zbliżonym do a4

Brak komentarzy: