piątek, 20 lipca 2018

Transmetropolitan. Tom 2. Warren Ellis

Tekst pierwotnie ukazał się na stronach Wirtualnej Polski.  



Egmont hucznie świętuje 25-lecie słynnej amerykańskiej linii komiksowej dla dojrzałego czytelnika, która zmieniła oblicze medium – Vertigo. Na rynku znajdziemy więc już niemal wszystkie najważniejsze tytuły, które ukazały się w ramach imprintu przynależnego do oficyny DC Comics. Jednym z nich jest "Transmetropolitan" - słynna seria pisana przez poczytnego brytyjskiego scenarzystę Warrena Ellisa. Do księgarń trafił właśnie 2. tom tej opowieści.

  Mimo iż seria tworzona jest przez Anglika, to akcja rozgrywa się w USA, w niedalekiej, acz dystopicznej przyszłości. Głównym bohaterem jest Pająk Jeruzalem, postać wzorowana na słynnym, szalonym i prowokacyjnym dziennikarzu Hunterze S. Thompsonie. Aktywnym politycznie żurnaliście, twórcy stylu gonzo i legendarnej książki "Strach i odraza w Las Vegas". Jeśli znacie tę postać, to zapewne wiecie już czego się spodziewać – protagonista nie stroni od wszelkiej maści używek i pisze artykuły odważne w formie i treści (które, swoją drogą są w tym komiksie używane jako jeden ze środków narracyjnych). Mimo ekstrawagancji jest bohaterem proletariatu, nazwanego w tym tomie przez jednego z polityków "nowymi mętami społecznymi".  



Poprzedni album składał się z krótkich, luźno powiązanych ze sobą historii i skupiał się bardziej na problemie życia człowieka w stechnologizowanym świecie i zmianach kulturowych wymuszanych postępem. Ten album to jedna długa opowieść i tematycznie stawia głównie na politykę. Nadszedł czas wyborów, więc Pająk Jeruzalem chcąc, nie chcąc musi przystąpić do opisywania kampanii. Tego wymaga od niego wydawca, tego chcą czytelnicy. Czyni to niechętnie, tym bardziej, że jego rubryka jest wpływowa, i jeśli poprze któregokolwiek z polityków to może wpłynąć na wynik wyborów. Pająk nie ufa żadnemu z kandydatów, niemniej daje się wciągnąć w wyborczą grę, co może być ostatecznie opłakane w skutkach.  

Dostajemy więc do ręki dzieło dość nietypowe, bo komiksy traktujące o polityce można policzyć na palcach jednej ręki. Tylko pozornie jest to fantastyka naukowa, bo problemy poruszane przez jej pryzmat są bardzo aktualne, a temat jest podejmowany w taki sposób, że opowieść nie prędko się zestarzeje. Wiem, to ogólnie cecha dobrej fantastyki, niemniej w tym tomie futurystyczna otoczka jest niemal niedostrzegalna, a autora interesuje jedynie rola mediów w kampanii, proces społeczny jaki zachodzi w trakcie wyborów i jego konsekwencje – acz te w całej rozciągłości będą zapewne ukazane dopiero w następnych częściach.



  "Transmetropolitan" uznawany jest dziś za klasykę komiksu dla dorosłych. Mi też się podoba, doceniam wkład jaki seria wniosła w rozwój medium, ale chyba nie cenię jej aż tak bardzo jak inni recenzenci i nie czuję się wielkim miłośnikiem Ellisa. Tak, jego wizja mnie przekonuje, ale mam wrażenie, że mówi mi to, co już dawno widziałem: politycy są źli do szpiku kości i nie zawahają się przed niczym by dopiąć swego. Być może jest to jednak pozycja adresowana do trochę młodszego czytelnika? Do kogoś, kogo trzeba odrzeć z resztek złudzeń.


środa, 18 lipca 2018

Ludzie Północy Tom 1. Saga Anglosaska. Brian Wood.



Na 25 lecie Vertigo Egmont się rozszalał i rozpoczyna coraz więcej serii należących do tej linii wydawniczej. Na rynek trafiają nawet te pomniejsze, którym daleko jeszcze do uznania za dzieła klasyczne. Jednym z nich są właśnie „Ludzie Północy”, saga dziejąca się w czasach wikingów, pisana przez Briana Wooda.

Całkiem możliwe, że akurat ta seria klasyką się nigdy nie stanie, bo już teraz, na początku recenzji zaznaczę, że jest to tylko czytadło – dobre, solidnie narysowane, ale tylko czytadło. 



Na „Sagę Anglosaską” - bo taki nosi tytuł pierwszy tom opowieści - składa się pięć niepowiązanych ze sobą historii. Trudno wyróżnić którąś, bo wszystkie trzymają podobny, dobry poziom. Przyznam szczerze, że nie znam się na historii, ale Wood sprawia wrażenie pisarza który odrobił lekcje, bo bardzo sprawnie porusza się po datach i regionach w których dzieje się akcja, a ukazane przez niego plemiona tytułowych Ludzi Północy (a jest ich tu kilka) wydają się przedstawione dość realistycznie. Dodatkowo wszystkie zamieszczone tu historie są mroczne i brutalne, a ich bohaterowie bardzo dobrze zarysowani. To po prostu przyzwoita rzemieślnicza robota, która do zaoferowania ma wszystko co można by oczekiwać po takiej serii. Co prawda urok tej opowieści polega nie tylko na siekaniu ludzi przez wikingów, bo pojawiają się też waśnie rodowe i dramatyczne historie żywotów wojowników, ale to jednak tematyka – do niedawna bardzo mało było dzieł traktujących o tytułowych ludziach północy – jest największą zaletą tej serii, bo atmosfera panująca na kartach tego komiksu jest naprawdę zajebista. 



Każdą z zamieszczonych w tym tomie historii zilustrował inny grafik. Na liście płac znajdują się: Davide Gianfelice, Ryan Kelly, Dean Ormston, Marion Churchland, Danijel Zezelj. Kreska jest realistyczna i wszyscy autorzy prezentują dość wysoki poziom, a ich prace zunifikowały, ciemne komputerowe barwy, które dalekie są od kiczu jaki zazwyczaj prezentują rysunki pokolorowane w tej technice.

Jestem wielkim fanem wikingsploitation (czytaj: niskobudżetowych filmów o wikingach), więc łatwo było kupić sobie pozytywną reckę podstawiając mi pod nos „Ludzi Północy”. Niemniej, zapewniam, że jest to całkiem przyzwoity komiks, który ma szansę spodobać się przeciętnemu zjadaczowi chleba, który konwencję zna co najwyżej z „Thorgala”, czy serialu „Wikingowie”. Z niecierpliwością czekam na następne tomy (premiera dwójki we wrześniu) i fajnie, że cała seria ma zamknąć się w trzech grubasach. 


piątek, 13 lipca 2018

Wonder Woman. Tom 2. Greg Rucka

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Wirtualnej Polski


Sukces kinowego filmu o przygodach Wonder Woman musiał niedostatecznie wpłynąć na sprzedaż komiksów, bo na drugi tom serii pisanej przez Grega Ruckę przyszło nam czekać ponad rok czasu. Taka przerwa nie jest najkorzystniejsza dla tasiemców komiksowych, bo czytelnik najzwyczajniej zapomina co się działo wcześniej. Ja jednak pamiętałem najważniejsze – podobała mi się historia zaprezentowana przez Rucke, dlatego po drugi tom sięgałem z niekłamaną radością i dużymi nadziejami.

Zacznijmy od początku. Wonde Woman to wytwór fantastyczny lat 40. żeńska odpowiedź na Supermana i Batmana, z którymi zresztą tworzy drużynę Justice Legue – wraz z nimi stanowi trójcę będącą trzonem tej grupy. Na drugim poziomie to postać mitologiczna, wojownicza księżniczka, popleczniczka Ateny, pochodząca z Themysciry wyspy dzielnych Amazonek. W świecie ludzi znana jest jako Diana Prince i pełni rolę ambasadora swojej nacji. W opowieściach o niej, w tle przechadzają się więc nie tylko faceci w rajtuzach, ale i stworzenia mitologiczne i bogowie z antycznego, greckiego panteonu. 



Autor scenariusza do prezentowanego w tym tomie ciągu zeszytów, Greg Rucka słynie z tego, że w obrębie komiksowego medium tworzy bardzo przekonujące, pełnokrwiste kobiece portrety. Tym razem jednak nie miał zbyt wiele miejsca na popisanie się tym w czym jest najlepszy, bo najzwyczajniej opowieść przeładowana jest akcją. To dla mnie duży zawód, bo pierwszy tom skupiał się mocno na życiu zawodowym Diany i eksplorował inne wątki niż typowa superbohaterszczyzna.

Z drugiej strony trzeba oddać Ruce sprawiedliwość, że odrobił lekcję z mitologii, bo pierwsza i ostatnia odsłona zebranych w tym tomie historii mocno osadzone są w kontekście mitologicznym. Nie zmienia to jednak faktu, że wykorzystane tu postacie potraktowane są dość sucho, i ich pojawienie jest jedynie pretekstem do wielkiej zadymy.

Za warstwę graficzną albumu odpowiada kilku twórców. Są wśród nich nawet uznane nazwiska (np. Sean Phillips) ale komputerowe kolory tak zunifikowały całość, że trudno odróżnić prace jednego od drugiego. Element ten wypada więc jedynie poprawnie i nijako, acz trzeba przyznać, że wszyscy prezentują dobry rzemieślniczy poziom i od strony narracji obrazem czyta się ten komiks bez zgrzytania zębami.


Drugi tom Wonder Woman pisany przez Ruckę nie jest opowieścią dla mnie. W komiksie szukam autorskich i niebanalnych historii, a ta odsłona to do bólu naiwna superbohaterska bitka, która może zadowolić najwyżej zajadłych fanów trykotów. Akcja rozpisana jest od jednej walki do drugiej i po lekturze nie została ze mną żadna refleksja. Nie tak zapamiętałem pierwszą odsłonę tej opowieści i szczerze powiem, że nie wiem czy sięgnę po tom trzeci i dam Ruce jeszcze jedną szansę

środa, 4 lipca 2018

Wolverine. Tom 3. Jason Aaron.



Najpopularniejszy z Marvelowskich mutantów powraca w trzecim tomie pisanym przez Jasona Aarona. Poprzednie części przyjąłem dość chłodno (klik, klik), ta jednak podobała mi się znacznie bardziej. Jest krwawo, mrocznie i znakomicie od strony narracyjnej. Aaron musiał w końcu dostać zielone światło na odważniejsze historie, bo wysłał rosomaka tam gdzie ten jeszcze nie był, ale po kolei...

Niniejszy tom zaczyna się od miniserii w której główne skrzypce obok Logana odgrywa Peter Parker – Spider-man. To opowieść o podróżach w czasie, która zaczyna się w prehistorii, do której z niewiadomych powodów zostali wysłani nasi bohaterowie. To szalona, pełna zwrotów akcji historia, która prócz akcji napędzana jest humorem, który generuje zderzenie tych dwóch nieprzepadających za sobą bohaterów. Ta kilkuczęściowa opowieść to jednak jedynie przygrywka przed tym co czeka nas na następnych kartach tego albumu. 



W następnym ciągu zeszytów ciężar zostaje przeniesiony na zupełnie inne elementy fabularne i na pewno nie będzie nam już do śmiechu. Drugą część tomu stanowi opowieść o tym jak Wolverine trafił do piekła. Tak, takiego z diabłami i ogniem podpiekającym tyłek. Ktoś zesłał duszę Logana na wieczne cierpienia, a jego ciało wykorzystuje na ziemi do zabijania bliskich mu osób by wysłać je tam gdzie jest nasz bohater. Historia ta początkowo skupia się na dramatycznej ucieczce Rosomaka z piekielnego więzienia, a potem wewnętrznej walce o odzyskanie kontroli nad własnym ciałem, w którym zalęgły się bezwzględne demony.

Jak już wspomniałem we wstępie, poprzednie części średnio mi się podobały, w tej jednak czuć, że autor rozwija skrzydła i ma zamiar opowiedzieć nam coś lepszego, oryginalniejszego niż typowa super-bohaterska bitka. Wtajemniczeni wiedzą, że Aaronowi po drodze z tematyką biblijną, więc nic dziwnego, że świetnie ogrywa pomysł wysłania Rosomaka do piekła, serwując nam niebanalne bloki tekstów przedstawiające wewnętrzne monologi umęczonego bohatera – tym samym robi to w czym jest najlepszy, bo umówmy się, Aaron nie jest genialnym narratorem graficznym. Aaron jest genialnym pisarzem, który wybrał sobie (na nasze szczęście!) komiks jako medium. Swoją drogą przypomnę, że przygodę z opowieściami obrazkowymi zaczynał właśnie od Logana, bo w młodości wygrał konkurs na kilkustronicowy scenariusz o nim, co ośmieliło go i skłoniło do pisania swoich autorskich komiksów. 



Warto wspomnieć, że znakomicie wyszło mu też pisanie postaci Spider-mana i powiem szczerze, że chętnie zobaczyłbym go jako regularnego twórcę komiksów o Pająku.

Kocham Aarona za jego autorskie scenariusze („Skalp”, „Bękarty z południa”, ”Przeklęty”), ale po przeczytaniu dwóch poprzednich tomów Rosomaka przestałem wierzyć w niego jako rzemieślnika. Tym albumem udowodnił jednak, że w tej materii nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, i bardzo się cieszę, że dałem mu trzecią szansę. Na półce czekają na mnie Thory jego autorstwa, które zgarnąłem z jakiejś wymiany. Do tej pory nie miałem ochoty po nie sięgać, ale teraz patrzę na nie przychylniej i chyba niedługo dam im w końcu szansę.