czwartek, 23 stycznia 2020

Bitwa. Rambaud/Richaud/Gil



Jak sam tytuł wskazuje komiks ten traktuje o bitwie. Na tapetę wzięto walkę pod Essling, jedną z najsłynniejszych potyczek z czasów wojen napoleońskich. To będący adaptacją nagradzanej książki drobiazgowy fresk historyczny, po który zapewne powinni sięgnąć przede wszystkim miłośnicy tematu. Ja, kompletny laik patrzący na tę opowieść po prostu jak na komiks, mam jednak pewne zastrzeżenia.

Przede wszystkim niniejsze dzieło nie podoba mi się graficznie. Widziałem jednak rysunki tego autora bez komputerowych kolorów i werdykt jest jeden – to cyfrowo nakładane barwy zniszczyły jego robotę, bo z tego, co dostrzegłem w jego pracach, w wersji sauté jest bardzo zdolnym rzemieślnikiem. Da się to przeżyć, ale nie kupiłbym tego albumu ze względu na grafiki, a w opowieści batalistycznej to bardzo ważny element składowy. Marzeniem w takich wypadkach jest, by rysunki wyglądały jak realne ryciny z pola walki. W tym wypadku tak nie jest i na tym poziomie potencjał został zmarnowany. To jak powinna wyglądać ta opowieść, ukazuje okładka albumu. Niestety to zwykłe oszukaństwo typowe dla anglosaskich komiksów, bo to, co znajdziemy w środku, nie ma nic wspólnego z awersem okładki.



Fabularnie jest również przeciętnie. Część dotycząca walk jest oczywiście podana całkiem sprawnie, ale prowadzone na arenę fikcyjne postacie, przez których pryzmat mamy odbierać snutą historię, są dość nieciekawe i osobiście nic do nich nie czuję. Nie jestem specem od tego okresu w historii, lubię jednak bardzo film „Pojedynek” Ridleya Scotta osadzony w tych realiach i to chyba jedyna rzecz, do której mogę porównać niniejszy komiks. Wspominam o tym obrazie też dlatego, że dwóch głównych bohaterów „Bitwy”, podobnie jak postacie z filmu Scotta, wchodzi ze sobą w konflikt. Motyw ten jednak nie zostaję podchwycony i nie ma niemal wcale konsekwencji tej zwady. Rozumiem, że w zamyśle autora chodziło o opowiedzenie o bitwie, a nie o konflikcie dwóch postaci, ale gdyby ta historia była lepiej nakreślona, laikowi komiks czytałoby się przyjemniej.



Najważniejsza jest tu jednak bitwa znajdująca się oczywiście na pierwszym planie. Została ukazana bardzo sprawnie i jako bryk z historii album ten sprawdza się bardzo dobrze. Po lekturze zostałem ze sporą ilością informacji z przebiegu działań wojennych i z powodzeniem mógłbym zostać z tego odpytany, bo bez problemu streściłbym przebieg walk. Dodatkowo autorom udało ukazać się bezsens i tragedię wojny, a to zawsze się chwali.

Bardzo lubię linię wydawniczą Egmontu „Plansze Europy”, bo chętnie obcuję z frankofońską klasyką, ale akurat ten komiks to dla mnie niewypał. Istnieje szansa, że miłośników wojen napoleońskich „Bitwa” może oczarować, ale według mnie, ze względu na to, że rysunki wyglądają najzwyczajniej źle (wspomniane kolory), szanse na to są nikłe, a sam przebieg bitwy zainteresowani pewnie znają bardzo dobrze.



środa, 22 stycznia 2020

Sandman: Śnienie i Uniwersum.



Nie jestem wielkim fanem Sandmana. Mam co prawda całość na półce (łącznie ze wszelkimi spin-offami), ale bardzo podoba mi się tylko pierwsza część – „Preludia i Nokturny”, która w ostatecznym rozrachunku jest bardziej horrorem niż fantasy. Późniejsze tomy, eksplorujące  baśniowość mocniej od grozy, kręcą mnie znacznie mniej. Wcale nie ucieszyła mnie więc informacja, że z okazji 25-lecia komiksu Gaimana Vertigo postanowiło wskrzesić serię o Morfeuszu, bo oznacza to, że jako chory na zbieractwo komplecista będę musiał po to sięgnąć.

 

Dodatkowo to nie jest jeden cykl. Na początek dostaliśmy komiks startowy pod tytułem „Sandman: Uniwersum” i dopiero z niego wychodzą następne gałęzie opowieści. Mnie w ręce jak na razie trafił właśnie ten numer startowy i pierwsza część z cyklu pod tytułem „Śnienie”. Co istotne Gaiman tego wszystkiego nie pisze, tylko nadzoruje serię. Komiks tworzą scenarzyści, których autor oryginału określa jako najlepszych ludzi w branży. Co ciekawe ja ich nazwisk kompletnie nie znam, a przecież nie od dziś interesuje się komiksem.

Numer startowy trudno oceniać w kwestiach artystycznych, bo to tylko wprowadzenie. Jednak nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, a oryginalny Sandman zaczynał się przecież od wielkiego trzęsienia ziemi. Natomiast „Śnienie” jest przyzwoicie zrobionym komiksem, w którym zostają wprowadzone na scenę nowe postacie. Z jednej strony są dobrze napisane, z drugiej, uniwersum Morfeusza posiada już takie zatrzęsienie bohaterów, że nie do końca rozumiem, po co potrzebni są nowi. Doceniam jednak wykreowanie niektórych postaci, takich jak Sędzia Stryk, koszmar związany z wisielcami, pamiętający czasy rasistowskiego południa. To indywiduum na miarę słynnego, pochodzącego z oryginalnego cyklu Koryntczyka i dla niego warto ten komiks przeczytać.



Warstwa graficzna nie jest wybitna, ale chcąc być uczciwym wobec tej serii, muszę przyznać, że jest przynajmniej dobra. Bardzo podobają mi się kompozycje plansz, które stronią od typowych kadrów, a stawiają na swobodne rozpięcie wydarzeń na przestrzeni dwóch kartek. Sam styl rysunku jest realistyczny i jeśli na siłę miałbym tej warstwie coś zarzucić, to powiedziałbym, że jej największym grzechem jest zachowawczość. Najzwyczajniej brak tu szaleństwa. Niemniej „Sandman” nigdy nie miał wielkiego szczęścia do rysowników, więc od tej strony jego nowa odsłona wypada przynajmniej zadowalająco.

Nowe oblicze Sandmanowskiej serii to rzemieślnicza robota. Nie są to komiksy ani szczególnie złe, ani też bardzo dobre. Według mnie to typowy skok na kasę i strzelam, że Gaiman zgodził się na to ze względu na czek, jaki otrzyma od DC. Obiecuję sobie walczyć sam ze sobą i nie zbierać tej serii. Przynajmniej na razie, bo będę obserwował opinie kolegów po fachu i jeśli będą pozytywne to może jeszcze dam jej jedną szansę. Na razie jednak mówię pas. 


niedziela, 12 stycznia 2020

Goon. Tom 3. Eric Powell




„Goon” (czy jak kto woli „Zbir”) – komiks, który wyszedł spod ręki Erica Powella to bardzo nietypowe dzieło. Wybuchowa mieszanka wielu pulpowych motywów przynależnych zarówno horrorowi, jak i noir, a dodatkowo doprawiona elementami komediowymi.

Oto mamy ulicę Samotną, enklawę w mieście dręczonym przez hordy zombie. Głównym bohaterem natomiast jest lokalny opryszek. Gdy nie jest zajęty przemycaniem whiskey albo robieniem innych rzeczy, które robią gangusy, chroni swoją ulubioną dzielnicę i znajdujący się w niej bar przed nieumarłymi. Dzięki temu on i jego kumpel Frankie są ulubieńcami miejscowych i zarazem ich ostatnią nadzieją. Ważną postacią w całej sadze jest również tajemniczy starzec Sęp – człowiek, na którego została rzucona straszna klątwa i od tego czasu musi się pożywiać ciałami zombie.




To już trzeci, potężny (wydanie prezentuje się naprawdę wspaniale) zbiorczy album „Goona”. Pisałem już raz o tej serii na łamach Mortal (klik). Niestety muszę zaznaczyć, że autor w tym tomie nie skorzystał z możliwości zrobienia czegoś głębszego ze swoimi bohaterami i na razie najlepsze co czytałem z tego uniwersum, to zawarta w drugim albumie powieść graficzna „Chinatown”, która ukazywała Zbira w zupełnie innym, tragicznym kontekście. Owszem, i w tym tomie Powell zaznacza, że jego bohater ma złamane serce, ale potencjał nie zostaje wykorzystany i motywy te są dość płytko poprowadzone. Zamiast tego dostajemy zwyczajową, szaloną, pulpową jazdę bez trzymanki, z której słynie ta seria. Jeśli to ktoś lubi, to będzie się czuł czytając „Goona” jak świnka w błotku. Niemniej, moim zdaniem łatwo jest ten komiks przedawkować ze względu na powtarzalność zawartej w nim akcji. Warto dozować sobie lekturę i nie wciągać wszystkiego naraz. Zapewniam, że wtedy będzie smakowało lepiej.

Piszę ten tekst na bloga i tym razem nie będę się silił na obiektywizm. Przyznam, że nie podoba mi się humor w „Goonie”. Może jestem starym dziadem, ale wyrosłem z żartów o kupie, które raczej wywołują we mnie niesmak niż uśmiech na twarzy („–Jakie znasz sztuczki? – Umiem gwizdać i pierdzieć na raz”.). Niestety jest ich tu sporo, a ja kompletnie ich nie łapię. Nie czyni to jednak dla mnie z „Goona” serii niezjadliwej, bo mimo wszystko czerpię przyjemność z lektury – na szczęście lubię bardzo horror i noir.


Dochodzimy do największego atutu „Goona”. Powell jest bardzo sprawnym rysownikiem, czerpiącym między innymi z estetyki, jaką prezentował Will Eisner w swojej serii o „Spiricie”. Strzelam, iż to właśnie dzięki temu, że ma taką moc w łapie, Powell jest dziś tak bardzo uznanym twórcą i na sucho uchodzą mu te wszystkie żarty o kupie podczas przyznawania nagród imienia (oczywiście) Eisnera, których seria ma na koncie sporo. Kolorystyką zajmuje się tu natomiast genialny Dave Stewart, czyli facet odpowiedzialny za barwy w uniwersum „Hellboya”. Nie ma co się oszukiwać, jest idealnym gościem do tej roboty i warstwie wizualnej „Goona” nie można nic zarzucić.

Jak pewnie już zauważyliście, nie jestem ultrasem tej serii. Nie zmienia to faktu, że cenię ją i chce mieć na półce. Non Stop Comics należą się brawa za to, jak wydaje „Goona”, bo tomy są tak grube, że z powodzeniem można nimi ubić jakąś nieumarłą gadzinę. Prawdopodobnie też chcecie mieć ten komiks w swojej kolekcji.