niedziela, 12 stycznia 2020

Goon. Tom 3. Eric Powell




„Goon” (czy jak kto woli „Zbir”) – komiks, który wyszedł spod ręki Erica Powella to bardzo nietypowe dzieło. Wybuchowa mieszanka wielu pulpowych motywów przynależnych zarówno horrorowi, jak i noir, a dodatkowo doprawiona elementami komediowymi.

Oto mamy ulicę Samotną, enklawę w mieście dręczonym przez hordy zombie. Głównym bohaterem natomiast jest lokalny opryszek. Gdy nie jest zajęty przemycaniem whiskey albo robieniem innych rzeczy, które robią gangusy, chroni swoją ulubioną dzielnicę i znajdujący się w niej bar przed nieumarłymi. Dzięki temu on i jego kumpel Frankie są ulubieńcami miejscowych i zarazem ich ostatnią nadzieją. Ważną postacią w całej sadze jest również tajemniczy starzec Sęp – człowiek, na którego została rzucona straszna klątwa i od tego czasu musi się pożywiać ciałami zombie.




To już trzeci, potężny (wydanie prezentuje się naprawdę wspaniale) zbiorczy album „Goona”. Pisałem już raz o tej serii na łamach Mortal (klik). Niestety muszę zaznaczyć, że autor w tym tomie nie skorzystał z możliwości zrobienia czegoś głębszego ze swoimi bohaterami i na razie najlepsze co czytałem z tego uniwersum, to zawarta w drugim albumie powieść graficzna „Chinatown”, która ukazywała Zbira w zupełnie innym, tragicznym kontekście. Owszem, i w tym tomie Powell zaznacza, że jego bohater ma złamane serce, ale potencjał nie zostaje wykorzystany i motywy te są dość płytko poprowadzone. Zamiast tego dostajemy zwyczajową, szaloną, pulpową jazdę bez trzymanki, z której słynie ta seria. Jeśli to ktoś lubi, to będzie się czuł czytając „Goona” jak świnka w błotku. Niemniej, moim zdaniem łatwo jest ten komiks przedawkować ze względu na powtarzalność zawartej w nim akcji. Warto dozować sobie lekturę i nie wciągać wszystkiego naraz. Zapewniam, że wtedy będzie smakowało lepiej.

Piszę ten tekst na bloga i tym razem nie będę się silił na obiektywizm. Przyznam, że nie podoba mi się humor w „Goonie”. Może jestem starym dziadem, ale wyrosłem z żartów o kupie, które raczej wywołują we mnie niesmak niż uśmiech na twarzy („–Jakie znasz sztuczki? – Umiem gwizdać i pierdzieć na raz”.). Niestety jest ich tu sporo, a ja kompletnie ich nie łapię. Nie czyni to jednak dla mnie z „Goona” serii niezjadliwej, bo mimo wszystko czerpię przyjemność z lektury – na szczęście lubię bardzo horror i noir.


Dochodzimy do największego atutu „Goona”. Powell jest bardzo sprawnym rysownikiem, czerpiącym między innymi z estetyki, jaką prezentował Will Eisner w swojej serii o „Spiricie”. Strzelam, iż to właśnie dzięki temu, że ma taką moc w łapie, Powell jest dziś tak bardzo uznanym twórcą i na sucho uchodzą mu te wszystkie żarty o kupie podczas przyznawania nagród imienia (oczywiście) Eisnera, których seria ma na koncie sporo. Kolorystyką zajmuje się tu natomiast genialny Dave Stewart, czyli facet odpowiedzialny za barwy w uniwersum „Hellboya”. Nie ma co się oszukiwać, jest idealnym gościem do tej roboty i warstwie wizualnej „Goona” nie można nic zarzucić.

Jak pewnie już zauważyliście, nie jestem ultrasem tej serii. Nie zmienia to faktu, że cenię ją i chce mieć na półce. Non Stop Comics należą się brawa za to, jak wydaje „Goona”, bo tomy są tak grube, że z powodzeniem można nimi ubić jakąś nieumarłą gadzinę. Prawdopodobnie też chcecie mieć ten komiks w swojej kolekcji. 


Brak komentarzy: