piątek, 30 grudnia 2011

KOMIKS - Subiektywne podsumowanie 2011 roku.


Nie będę ukrywał, że dla mnie osobiście był to dobry rok. Zacząłem publikować na Kolorowych, na pewno rozwinąłem warsztat recenzenta i zdobyłem wielu nowych wrogów, a jak mawiał Mussolini - Molti nemici, molto onore. Napotkałem pewne miłe problemy z magazynowaniem - kolekcja wyszła poza regał i zaczęła rozprzestrzeniać się po pokoju. Jeśli chodzi o lektury, to dla mnie rok znowu stał pod znakiem uzupełniania zaległości - nie prowadzę dokładnego spisu, ale przeczytałem grubo ponad pięćdziesiąt albumów, z których co prawda nowości stanowiły mały procent, ale na pewno większy niż w latach ubiegłych. Niestety, dalej nie udaje mi się być na bieżąco. Najbardziej wstydliwy jest fakt, że nie mam jeszcze na półce "Sprawy rodzinnej" Eisnera i ostatnio wydanych Tintinów. Byłyby pewnie wysoko w moim rankingu.

Polski współczesny komiks nie bardzo mnie interesuje, bo zazwyczaj mija się z moimi oczekiwaniami, więc jako recenzent nawet się za to nie biorę. Tym bardziej, że ciężko było by mi się silić na obiektywizm gdy scenariusze są często pretekstowe a niekiedy strona graficzna wygląda jak projekty chust dla rezerwy. Gdybym coś takiego napisał w recenzji to mogła by być z tego tylko chryja. Tutaj więc mam na pewno największe zaległości. Z tegorocznych krajowych albumów najbardziej kuszą mnie "Rewolucje", "Diefenbach" i "Czasem", ale będą musiały poczekać na lepsze czasy dla mojej kieszeni. Prywatnie bardzo kibicuję Mei i uważam ją za prawdziwy talent - który, jeśli będzie się dalej rozwijał (scenariusze!), może stać się prawdziwą indywidualnością polskiego komiksu...

Trzema najważniejszymi zagranicznymi albumami, jakie ukazały się w tym roku na naszym rynku są według mnie : "Uzumaki", "Pinokio" i "Stuck Rubber Baby". Nie miałem wielkich problemów z selekcją - ich obecność w tym zestawieniu wydaje mi się oczywista. Tak się znakomicie składa, że te trzy tytuły prezentują trzy różne oblicza medium. Mamy tu wybitną obyczajową powieść graficzną, bezpretensjonalny europejski komiks artystyczny i japońskie arcydzieło horroru, gatunku z którym komiks zazwyczaj - warto to podkreślić - nie do końca sobie radzi. I chyba właśnie dlatego, jeśli miałbym wskazać tylko jeden tytuł, byłoby to właśnie "Uzumaki".

Z rzeczy nie wybitnych, ale wartych uwagi, przychodzi mi na myśl kilka tytułów. Bez większego wnikania w listy tegorocznych publikacji, wymieniłbym graficznie zachwycające "Wybryki Xinophixeroxa", intrygującego od strony formalnej "Carlos Gardel. Głos Argentyny" i znakomicie zapowiadającą się serię "Long John Silver". Wydaje mi się, że trochę bez echa przeszedł "projekt digitalizacji prasowych seriali obrazkowych z prasy i czasopism" i albumowe wydanie "Tajemnic Poznania", a szkoda, bo to przecież fajne inicjatywy. Najważniejszym wznowieniem był oczywiście "Maus".

Tyle dobrego. A co było złe w tym roku to wszyscy wiemy. Zainteresowanym problemy rynkowe są znane aż za dobrze. Z rzeczy, które mnie osobiście najbardziej zabolały, wymienię kilka - ostateczna decyzja Egmontu o rezygnacji z wydawania "Sagi o Potworze z Bagien", krótka kariera "Kaczogrodu" (dla mnie - ze względu na Dona Rosę - najatrakcyjniejszej serii kioskowej od wielu lat), kolejne przesunięcie daty publikacji "Lost Girls" i brak bardziej rozbudowanej zagranicznej oferty z Kultury Gniewu. Na szczęście na przyszły rok optymistycznie nastraja rozrastająca się oferta Centrali i odważniejsze wejście Taurusa w komiks europejski. Jeśli na rynku pojawi się więcej serii pokroju wspomnianego "Long John Silvera", a Centrala będzie wydawać tak dobre powieści graficzne jak SRB, to w tych dwóch segmentach będzie dobrze...

czwartek, 29 grudnia 2011

Suttree - Cormac McCarthy


"Nie jesteś jedynym człowiekiem, który ma rację.

Szmaciarz ostrożnie podniósł głowę.
Wszyscy mamy rację, powiedział Suttree.
Wszyscy mamy przejebane, odparł szmaciarz."

Książkę do recenzji podesłało Wydawnictwo Literackie. Bardzo dziękuję.


Nigdy nie posiadłem bardzo przydatnej umiejętności szybkiego czytania, dlatego - na pewno znacie to uczucie - gdy kończę książkę, która ma powyżej czterystu stron, zazwyczaj mieszkam już w świecie przedstawionym przez autora. "Suttree" ma ich ponad sześćset. Nie chciałem, żeby się kończyła i niezwykle trudno było mi się wydostać z tej krainy. Szczerze powiedziawszy, jakoś nie pociesza mnie fakt, że znajduję się w niej za każdym razem, gdy otwieram oczy.


Znając poprzednie powieści McCarthy'ego, spodziewałem się książki przejściowej. Poniekąd miałem rację, lecz nie można mówić tu o jakimś spadku formy - autor raczej postawił sobie wyzwanie. Po dość oszczędnej, zimnej, wręcz oskarżanej przez niektórych czytelników o ahumanistyczny wydźwięk powieści "Dziecię Boże", napisał książkę posiadającą bardzo bogatą, rozbudowaną stylistycznie narrację, pełną ciepła, kolorów i bohaterów. Można pomyśleć, że autor w jakiś sposób reflektuje się przed czytelnikiem - przede wszystkim za protagonistę obrał postać, z którą bardzo łatwo jest się utożsamić. Z drugiej strony, przekornie stworzył prozę lżejszą tematycznie, ale niepomiernie trudniejszą w odbiorze, bo w narracji pełną impresyjności, wizji i retrospekcji.

Gdy w poprzedniej powieści jego bohaterem był odrzucony przez społeczeństwo seryjny morderca, to w tej jest nim sympatyczny młody rybak, wiodący z wyboru ubogie życie wśród wszelkiej maści wykolejeńców. Nie sposób nie dostrzec, że McCarthy znów opiera swoją książkę o wątki biblijne. To bardzo ciekawe, że obie, pozornie tak odległe sobie postacie, ewidentnie inspirowane są Jezusem Chrystusem - owi protagoniści uzupełniają się, tworząc coraz bardziej złożony obraz bohatera, który interesuje McCarthy'ego. To ten sam przedstawiciel rodzaju ludzkiego, który w założeniu powinien interesować Boga - człowiek w pełnej okazałości, grzeszny, pełen wad i słabości. Wydaje mi się też, że zmienił się tu obraz samego Wszechmogącego - ze starotestamentowego żądnego krwi bóstwa w nowotestamentowego, obdarzonego empatią. Taki też staje się sam McCarthy: coraz mniej uwagi poświęca przyrodzie, a coraz więcej ludziom, staje się wobec nich życzliwszy i cieplejszy - nie sposób odnotować tu jakiegoś skrajnie negatywnego bohatera czy personifikację zła. Nawet pojawiający się tu symboliczny kusiciel jest niegroźnym, niejadowitym wężem wodnym.

Wbrew temu, co można by sądzić, trudno McCarthy'ego oskarżyć o jakieś nadużycia związane z judeochrześcijańską mitologią. Widać, że autor poczynił postępy od czasu "W Ciemność" - powieści, w której stosował nawiązania biblijne nie do końca umiejętnie, co czyniło je nadętymi i nieraz dość trywialnymi. Być może zmienił mu się w tym czasie światopogląd, w każdym razie kluczem okazało się to, że umiał się wobec Boga i Biblii zdystansować. Co prawda przedstawienie Drogi Krzyżowej, które nam zafundował, kojarzy się z problemami zdrowotnymi Charlesa Bukowskiego, co może co po niektórych - przyjmujących to, co czytają zbyt dosłownie - obrazić. Jednak oczywiste jest, że nie powinno się tej książki odbierać jednowymiarowo, chodzi w końcu o wydźwięk egzystencjalny, a nie duchowy czy stricte religijny. Pojawiające się tu parafrazy nie są istotne dla odczytywania sensu powieści, to raczej punkty postawione na linii fabularnej głównie po to, by wokół nich budować narrację, sceny, postacie i prowokować wydarzenia które je spotykają - śmierć, krzywdę, miłość, chorobę, wszystko to, co w naszym życiu nieuniknione. Wyłania się z tej książki niesamowity uniwersalizm prozy McCarthy'ego. Zamiast umownego Suttree bohaterem mógłby być zarówno Jezus, handlujący bronią w Etiopii Artur Rimbaud, Charles Bukowski jak i Ty, czytelniku.

Kilka lat temu poznałem pewnego mężczyznę, z którym w innych okolicznościach prawdopodobnie bym się nie spotkał. Pracowaliśmy razem na budowie. Czytał książki o tym jak osiągnąć sukces, o karierze zawodowej i o manipulacji ludźmi, ale tak naprawdę był, tak jak ja, tylko nieszkodliwym idiotą. Z dumą i przekonaniem oznajmiał, że jego życie to walka. Przy kawie, papierosach i kanapce z cementem zapytał mnie kiedyś o to, jakie jest moje życie. Odpowiedziałem mu, że leżę w łódce i płynę z prądem. Po lekturze "Suttree" powiedziałbym mu raczej, że leżę w łódce, a wszystko płynie wokół mnie. Ta powieść jest właśnie o takich ludziach jak ja i on - o ludziach, którym, mimo starań, nie jest dana żadna iluminacja.

piątek, 23 grudnia 2011

I've been dying to see you... Death in June - Warszawa 2011 -12 -15




Dla fanów neofolku rok, który wydawał się już w pewnym momencie zaprzepaszczony (brak inicjatywy organizatorów odnośnie kilku fajnych tras) okazał się kończyć wyśmienicie. Podsumowując, możemy powiedzieć, że w 2011 mieliśmy szansę zaliczyć dwa najważniejsze projekty związane ze sceną - w sierpniu Current 93, a tydzień temu Death in June. Wszystko dzięki Piotrowi Kościanowskiemu i Arturowi Rojkowi. W tym roku ci dwaj Panowie sprowadzili wykonawców, których od lat chciałem zobaczyć - oprócz wymienionych, temu pierwszemu zawdzięczamy również opolski koncert Of Wand and the Moon, temu drugiemu wrocławski występ Faust.


Sam koncert wyglądał jak większość znanych mi zapisów z czasów, gdy wykreował się dzisiejszy wizerunek artysty. Prawda, że występ był pozbawiony wielkich emocji, Douglas klepał wszystko jak zdrowaśki - ale Death in June grało inaczej chyba tylko w początkach swojej kariery. Nie można powiedzieć też, że to "niekoncertowy" projekt, bo przecie artysta stara się, żeby wszystko miało odpowiednią otoczkę. Mnie osobiście atmosfera porwała na samym początku, gdy bijąc w werble Douglas prowadził dialog z pętlącymi się samplami wyciętymi ze słynnego brytyjskiego serialu "Prisoner". Bardzo mnie to radowało, bo sądziłem, że przestał ich używać jakieś dwadzieścia lat temu. Chwilę potem, gdy Douglas chwycił gitarę, a dźwięk potrzebował więcej precyzyjności, czar prysł. Wszystko zaczęło dudnić i buczeć jak z kiepskiego, ale głośnego radia samochodowego. Na szczęście Death in June gra taką muzykę, że nagłośnienie nie do końca mogło zniszczyć wrażenia z tego koncertu. Setlista była po prostu marzeniem i przekrojem przez niemal całą działalność projektu. Cieszyły mnie szczególnie wczesne utwory - "Death of the West", "Fields of Rape" i rockowo zagrane "Heaven Street". Było też najbardziej przeze mnie wyczekiwane "Of runes and Men", przy którym jednak ulotniła się atmosfera, za to zrobiło się bardzo zabawnie - bo Doug zaśpiewał "so i drink a polish wine".

Wspominając dziś ten koncert najbardziej żałuję, że potwierdziły się wszystkie moje najgorsze przypuszczenia co do nagłośnienia Progresji. "Jeśli się jest melomanem, to chodzi się do filharmonii, a nie na takie koncerty" - rzucił Tom Bardamu. Tyle, że ze mnie taki meloman, jak z mysiej pipy neseser. "Kwestia gustu marudo" - mówił mi w trakcie koncertu organizator Piotr Kościanowski. Wydaje mi się, że raczej kwestia przyzwyczajenia do niskich, polskich standardów. No cóż, nie jest to wina ani Douglasa, ani Piotrka. Nie mniej uważam, że organizowanie w tej chwili w Progresji jakichkolwiek koncertów jest totalną pomyłką.

Mimo tych dźwiękowych niedostatków muszę przyznać, że jestem zadowolony z wycieczki. Dla mnie występ Death in June był w dużej mierze wspaniałym spotkaniem towarzyskim bo mogłem zobaczyć wielu znajomych, których widuję naprawdę rzadko a niektórych spotkałem przy tej okazji po raz pierwszy. Atmosfera była wyśmienita, piwo drogie, kobiety piękne, a mężczyźni brzydcy.

TEKST PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY NA ŁAMACH APOSTAZJI>>>

sobota, 17 grudnia 2011

Byłem Bogiem - Arcudi, Hansen, Snejbjerg


Nie zawarłem w recenzji wszystkiego co bym chciał - i tak jest moim zdaniem za długa. No ale od czego w końcu jest blog. Przede wszystkim uważam, że recenzent powinien (a przynajmniej powinien próbować) być obiektywny, ale w tym przypadku emocje wzięły górę i nie byłem w stanie zniżyć się do poziomu intelektualnego prezentowanego przez autora. Jest prawdą, że na pewno różni nas światopogląd, uduchowienie (w tym przypadku zaryzykuję tezę, że autora cechuje brak uduchowienia), spojrzenie na sztukę i w końcu na komiks. W wielu recenzjach (osób, których zdanie, teksty lubię i szanuję) przewija się stwierdzenie, że Arcudi stawia pytania i pozostawia je bez odpowiedzi. Ja widzę tu dość jasno postawioną tezę. Autor był na tyle bezpośredni, dosłowny, że ułomność i słabość człowieka musiał przedstawić jako robaki wychodzące z jego oczu, a personifikację Boga jako superherosa zabijającego setki ludzi bez powodu. Już bardziej subtelną metaforą zdaje się bomba atomowa. Wątek porzucenia ludzi przez Boga jest motywem przewodnim wielu moich ulubionych książek, komiksów, filmów. Ten komiks też w jakimś sensie podejmuje tę tematykę, ale tak prostacko, że mnie osobiście nie skłania do refleksji czy zadumy, jeśli już to nad stanem współczesnej kultury, jej dążeniem do dosłowności (sic! piętno czasów świetności gore?) i niezbyt wyszukanymi potrzebami odbiorców. Osobiście nie chciał bym, żeby komiks jako medium kojarzył się z takimi tytułami jak "Byłem Bogiem".

RECENZJE PRZECZYTACIE NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>


A tu recenzja Marcina Zembrzuskiego ---> klik

czwartek, 24 listopada 2011

Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore - Piotr Sawicki

Poniżej mój pierwszy (i mam nadzieję, że nie ostatni) tekst, który ukazał się na łamach Dwutygodnika. Cenię ten portal i cieszę się, że mogłem tam coś swojego opublikować. Co prawda w tekście widać rękę korektora... no ale cóż. Widocznie tak miało być.


Na polskim rynku mało jest dobrych książek o kinie gatunku. A naprawdę ciekawych publikacji o kinie grozy nie było niemal wcale. Do tej pory do pozycji obowiązkowych należała sympatyczna, nieśmiertelna książeczka Andrzeja Kołodyńskiego „Seans z wampirem” i wydany kilka lat temu, zdecydowanie mniej sympatyczny, „Leksykon filmowego horroru”, jednak są to pozycje interesujące tylko dla osób dopiero zaczynających swą przygodę z kinem. Dlatego niezmiernie cieszy mnie fakt ukazania się publikacji firmowanej nazwiskiem Piotra Sawickiego. Bo chociaż zajmuje się ona dość wąskim i ze względu na niskie wartości artystyczne zazwyczaj traktowanym po macoszemu nurtem w kinie grozy – najokrutniejszą jego odmianą, „horrorem cielesnym”, tzw. gore – to traktuje go jak najbardziej poważnie. „Odrażające, brudne, złe” to kawał ciekawej publicystyki, obejmującej kontekst historyczny, społeczno-obyczajowy i polityczny tego zjawiska.

CZYTAJ DALEJ NA ŁAMACH DWUTYGODNIKA>>>


piątek, 18 listopada 2011

Stuck Rubber Baby - Howard Cruse


Komiks do recenzji podesłało Wydawnictwo Centrala . Dziękujemy!



"
Stuck Rubber Baby" to niemal dokumentalny zapis nastrojów społecznych panujących na południu Stanów Zjednoczonych wśród ludzi mniej lub bardziej związanych z ruchami wolnościowymi lat sześćdziesiątych i tego, jak te nastroje wpływały na ich światopogląd, życie i decyzje. Jest to też jednak obraz mocno subiektywny i spersonalizowany, zawierający wątki autobiograficzne, bo Howard Cruse podporządkowuje narrację swojemu alter-ego, osobie nie stojącej w centrum wydarzeń, ale wciągniętej przez kontakty towarzyskie w kręgi aktywistów. Tak się składa, że bohater od dziecka ma problemy ze swoją tożsamością seksualną. Wejście w to środowisko prowadzi do stopniowej akceptacji tych skłonności. Oczywiście nie dzieje się to bezboleśnie, to nie radosny coming out, wiąże się z rozterkami moralnymi i problemami, które zaczynają dotykać i krzywdzić również jego najbliższe otoczenie.

CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>

piątek, 4 listopada 2011

Joker - Brian Azzarello i Lee Bermejo


Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Egmont.
Bardzo dziękuję



Azzarello nie pierwszy raz wziął na warsztat łotra z DC Comics. W 2005 roku napisał znakomitą miniserię z Lexem Luthorem w roli głównej. Można o tych tytułach myśleć jako o dylogii, ale z racji tego, że "Joker" to rasowe noir, to na poziomie narracyjnym jest mu bliżej do innego komiksu z bibliografii scenarzysty, do wydanego u nas w 2007 roku "Batman: Rozbite miasto". Zresztą oba cierpią na podobny problem - warstwa fabularna jest w nich najzwyczajniej pretekstowa. Sięgając po "Jokera" wiedziałem, że to nie jest opus magnum Azzarello, więc nie zawiodłem się wcale. Wręcz przeciwnie - mimo tego, że trudno jednoznacznie go ocenić, to bawiłem się dobrze i uważam go za jeden z najciekawszych komiksów, jakie ukazały się w tym roku na naszym (niestety zubożałym) rynku.

CZYTAJ WIĘCEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>



środa, 26 października 2011

Criminal - Coward


Gdy pobieżnie przeglądamy "Criminal", z kart buchają na nas zgaszone jesienne barwy, kojarzące się z kinem lat siedemdziesiątych. To dobre skojarzenie. Gdy wgłębiamy się w lekturę, odnajdujemy silne związki choćby z "Ucieczką Gangstera" w reżyserii Sama Peckinpaha. "Takich filmów już się nie robi", chciałoby się powiedzieć. Ale zaraz wypadałoby dodać "dobrze, że tworzy się takie komiksy"...

Nie ma chyba współczesnego tworu, który tchnąłby więcej pary w noir niż "Sin City". To bardzo fajna sprawa, że gatunki filmowe przeszczepione na komiks (jak niegdyś z literatury na film), rozwijają się, żyją własnym życiem. "Criminal" w jakiś sposób również bazuje na tej tendencji, ale podąża w zupełnie innym kierunku niż komiks Franka Millera. To trochę tak, jakby z noir zdjąć całą zasłonę teatralności i skupić się na jego egzystencjalnym aspekcie. Na pewno dobrym, obrazującym istotę rzeczy stwierdzeniem będzie - nadużywane ostatnio, ale w tym przypadku trafne - porównanie z serialami ze stajni HBO. Komiks Brubakera nie stawia bowiem na szybką akcję, nie ma tu herosów z karabinem maszynowym w jednej ręce i mieczem samurajskim w drugiej. Stawia za to na spójną, przemyślaną fabułę i dobrze, wiarygodnie napisane postacie, w których istnienie jesteśmy w stanie uwierzyć.

Jest takie ćwiczenie z kreatywnego pisania - wymyślanie fabuły do najsłynniejszego obrazu Edwarda Hoppera. Zapewne powstały już tysiące opowiadań wysnutych z nostalgicznego wizerunku mężczyzny siedzącego samotnie przy barze. "Criminal", jak i kilka innych komiksów Brubakera, jest jak niezwykle udany efekt tego typu treningu. Mamy oto człowieka. Załóżmy, że przestępcę. To wyjątkowo niewdzięczny zawód, którego raczej nikt o zdrowych zmysłach nie ima się z własnego wyboru. Kryminaliści nie mają ubezpieczeń na życie, płatnych urlopów, emerytury i w razie wpadki nikt nie bierze za nich odpowiedzialności. Są zazwyczaj samotni, bo jaka kobieta wytrzymałaby presję bycia żoną bandziora? Świat kryminalistów Brubakera jest niezwykle gorzki. To nie jest środowisko wydreszonych małp, czy eleganckich psycholi wsadzonych w drogie, dobrze skrojone garnitury. Autor uzmysławia nam ważną rzecz - kryminalista to nie tylko silnoręki gangster, to również kieszonkowcy, drobni oszuści, narkomani zmuszani przez nałóg do przestępstw.



Jednak nie jest to komiks obyczajowy, próbujący być dokumentem, znakiem epoki ze starannie zarysowanym kontekstem społeczno-politycznym. Są tu wyraźnie wyczuwalne prawa i poetyka gatunku. To klisze. Przepisane na współczesność szekspirowskie tragedie. Mimo wyeksploatowania nie wydają się jednak karykaturalne i są mniej "komiksowe", niż niejeden współczesny Hollywoodzki film. To paradoks, że to, co w kinie dziś podawane jest już niemal wyłącznie jako niestrawne i bełkotliwe blockbustery, w komiksie wypada dużo wiarygodniej niż na celuloidzie. Dużo w tym zasługi rysunków Seana Philipsa. Nie ma w nich zbędnych fajerwerków, powiedziałbym wręcz, że jest bardzo klasycznie, a narracja odnosi się właśnie do sprawdzonych, filmowych sposobów opowiadania obrazem. Ludzie za tym tęsknią - dowodem niech będzie komercyjny sukces "Drive", bazujący na nostalgii za dobrym, starym kinem sensacyjnym. Początkowo myślałem, że rysunki - w których rola czerni jest ogromna, bo często tusz nakładany jest grubym patykiem - wyglądałyby lepiej, gdyby nie babrać ich tymi komputerowymi kolorami. Potem jednak doszedłem do wniosku, że dobrze, iż plansze nasycono tymi jesiennymi barwami, bo pomaga to nam uwierzyć, że nie czytamy przejaskrawionego, ekspresjonistycznego noir.

Na początku wspomniałem o związkach z filmami Sama Peckinpaha. Jeśli idzie o ilość goryczy, połączoną z konwencją sensacyjną, trudno będzie o lepszy przykład. Pierwszy TP: "Coward" garściami czerpie zarówno z "Ucieczki Gangstera", jak i z "Przynieście mi głowę Alfredo Garcii". Co prawda wartością artystyczną nie dorasta do pierwowzorów, ale wydaje mi się, że wyszło nadzwyczaj udanie i "Criminal" z powodzeniem wejdzie do komiksowego kanonu. Pozostaje ubolewać, że tak jak w przypadku recenzowanego przez Marcina "Scalped", żaden wydawca nie jest zainteresowany opublikowaniem u nas serii tak istotnej dla współczesnego mainstreamowego komiksu.

Kiedyś inny Hopper - Dennis (świeć Panie nad jego duszą) powiedział, że Tarantino to Mark Twain naszych czasów. Według mnie Tarantino ma za mało do powiedzenia na temat - odwiecznie kiepskiej - kondycji ludzkiej. Wiem, że tym razem ja bym przesadził, mam jednak ochotę sparafrazować te słowa i powiedzieć to samo o Brubakerze...

środa, 19 października 2011

Dziecię Boże - Cormac McCarthy


Zacznę już tradycyjnie - "Dziecię Boże" to kolejna książka McCarthy'ego, która pozostawia recenzenta bezradnym. Z ciekawością przeszukiwałem internet i czytałem recenzję za recenzją. Żadna nie była warta funta kłaków. Moja zapewne też nie będzie. Dopełniam jednak formalności - bo postanowiłem napisać o każdej książce McCarthy'ego. Mówię jednak od razu, że mój tekst nie jest wymuszony. O "Dziecięciu Bożym" można powiedzieć sporo, ale niekoniecznie będzie to miało jakikolwiek sens, bo - jak już wspomniałem w poprzednich recenzjach - nie przedstawi Wam to magii prozy Cormaca. Jeśli jeszcze nie mieliście z nią styczności, to będzie lepiej, jeśli darujecie sobie lekturę dalszej części tekstu i po prostu skierujecie się do najbliższej księgarni...

Z poprzednich powieści "Dziecię Boże" najbardziej przypomina "Strażnika Sadu". Książki te łączy zarówno tematyka wykluczenia społecznego jak i poetyckość stylu. Widać jednak, że autor eksperymentował ze swoim warsztatem, uważnie cedzi swoją prozę stawiając na niedopowiedzenie i oszczędność. Efekt okazał się piorunujący. Zaryzykuję stwierdzenie, że wyszło z tego minimalistyczne połączenie "Psychozy" z "Malowanym Ptakiem". Te porównania mogą nas zanieść w ciekawe rejony i warto wspomnieć, że na pewnym poziomie to powieść - na pewno nie gatunkowa - ale mająca sporo wspólnego z horrorem czy thrillerem. Sposób narracji jaki obrał McCarthy - umiejętne odsuwanie od czytelnika mrocznej tajemnicy, tylko po to, by w odpowiednim momencie obnażyć prawdę jednym zdaniem - spowodował u wielu osób wrażenie obcowania z książką niezwykle brutalną, gdy tak naprawdę w "Dziecięciu" niewiele jest scen mrożących krew w żyłach. Do tego są zdecydowanie odrealnione i marginalne, gdyż autor - podobnie jak bohater - spycha je na peryferia świadomości. Określenie "mroczna baśń", które wydawca zastosował przy próbie opisania atmosfery poprzedniej powieści McCarthy'ego, okazuje się bardziej pasować do "Dziecięcia Bożego", gdyż jest tu swoista oniryczność, potęgowana trwającą przez większość akcji zimą, skrywającą ślady zbrodni pod grubym pancerzem śniegu.

Trudno tak naprawdę określić zamiary McCarthy'ego. Możliwe, że w tym literackim minimalizmie jest zakodowana prawda o człowieku. Na pewno jest prawda o społeczeństwie, które samo kręci na siebie bat. Jednak nie da się tu dopatrywać jednoznacznej krytyki, przestrogi czy stawiania pytań. To proza trzymająca się na dystans od wszystkiego - oprócz przyrody, która zdaje się być uniwersum, do którego człowiek nie do końca przynależy.

Jakimś kluczem do interpretacji jest zapewne tytuł i pojawiające się w książce wątki biblijne. Warto pamiętać o tym, jaką funkcję spełnia Bóg w powieściach McCarthy'ego. To okrutne, sadystyczne, starotestamentowe bóstwo zdaje się zawsze gdzieś czyhać - ale w "Dziecięciu Bożym" przez dłuższy czas wydaje się nie zainteresowane krainą, w której mieszka bohater. Uświadamiamy sobie jego obecność w czasie potopu, który nawiedza występujące w powieści miasteczko. Zaczyna do nas docierać, że niczego nieświadomy główny bohater pełni w jego planach bardzo podobną rolę, co destrukcyjne siły natury...

Jednak religijny koncept zdaje się mylący dla czytelników chcących odkodowywać go za pomocą swojej ukształtowanej przez społeczeństwo moralności. Nie interpretowałbym go - jak większość recenzentów - w kontekście "trudno uwierzyć, że bohater też jest dzieckiem Boga"*. To oczywiste, że jest. Instynkty, którym się poddaje, są przecież podstawowymi imperatywami danymi przez Stwórcę.

Humanizm McCarthy'ego polega na tym, że skupia uwagę na jednostkach, którym społeczeństwo - i, jak widać, nierozumiejący istoty rzeczy czytelnicy - nie chce się przyglądać. Zapewne obrzydza ich fakt, że autor nie pozostawia wielkiego wyboru i muszą się z tym odludkiem utożsamiać. Trudno im zaakceptować, że mimo ułomności, patrzy w te same gwiazdy co my i tak samo jak my zastanawia się nad sensem istnienia. Wydaje mi się, że boją się oczywistej refleksji, że tak naprawdę bohater jest równie ludzki, co reszta z nas. To bardzo ciekawe, że w tych wszystkich recenzjach które przeczytałem nie natrafiłem na ślad poczucia winy - a przecież to właśnie społeczeństwo tworzy takie jednostki. Czyżby czytelnicy nie dostrzegali tego, że może są równie kalecy emocjonalnie jak on?

"Nie potrafię docenić takiej literatury... drastyczność i przemoc bijąca z tej książki to jedyne co pamiętam" - pisze jedna z czytelniczek. Na szczęście takie głosy to mniejszość. Proza McCarthy'ego, mimo pozornego niedocenienia i może niezrozumienia, nie trafia w pustkę i sprzedaje się dobrze. Możemy się zastanawiać, na ile ten komercyjny fenomen podyktowany jest promocją związaną z ekranizacjami jego prozy, ale to w jakis sposób pocieszające, że w dzisiejszych czasach popularność mogą zyskac tak dobre książki. Nie ma w tej prozie moralitetów czy złudnych nadziei, a mimo lekkości stylu (znakomity warsztat) nie mają nic wspólnego z literaturą lekką, łatwą i przyjemną.


*przykro mi się robi, jeśli tylko takie wnioski ktoś wyniósł z tej książki.


czwartek, 13 października 2011

Tajemnice Poznania - prasowy film rysunkowy z lat 1948 - 1949

Komiks do recenzji podesłało Wydawnictwo Centrala . Dziękujemy!

(okładka autorstwa Ady Buchholc )

"Tajemnice Poznania" to publikowany między 1948 a 1949 rokiem "prasowy film rysunkowy". Świadomość istnienia tego typu publikacji wdzięcznie uzupełnia pewną lukę w naszej "kulturze obrazkowej". W tamtym okresie w polskich gazetach codziennych pojawiało się sporo tego typu cyklicznych komiksów, ale było to zjawisko stricte komercyjne, kojarzone ze "zgniłym zachodem", które już za chwilę zostanie silnie tępione przez komunistyczne władze. Spośród kilku podejmujących tematykę wojenną pozycji, wydawcy wybrali rzekomo najdojrzalszego i najciekawszego przedstawiciela tego nurtu.


CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>


piątek, 7 października 2011

Crying Freeman - Kazuo Koike i Ryoich Ikegami


Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo JPF. Bardzo dziękuję.


Nie mam zamiaru spoilerować fabuły tego komiksu. Ale uważam, że przed sięgnięciem po tę pozycję warto wiedzieć, z czym będzie się miało do czynienia. Nie każdy fan sensacji lubi przynależne do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych tendencje wywodzące się z gangsterskiego kina Hongkongu. A to, co (według mnie) najlepsze w "Crying Freeman", korzenie ma właśnie tam.


Nurt kopano - strzelanego kina gangsterskiego, po wielkim boomie w swojej ojczyźnie, przesiąknął skutecznie do innych krajów. Co w tej chwili dla nas istotne - nawet do posiadającego swoje tradycje gangsterskie kina japońskiego. W Stanach tendencja trafiła na szczególnie żyzny grunt i rozwijała się samodzielnie, została nawet na nowo ochrzczona - wtórnie wobec samej estetyki, lecz jakże trafnie - gun fu. Do tego nurtu możemy włączyć, wykorzystujący najlepsze motywy owej mangi film, w którym maczał palce, stojący w cieniu Quentina Tarantino, utalentowany James Avary.



(Trailer z czasów VHS - łezka się w oku kręci)

"Wybrany" - bo tak funkcjonuje w naszej TV - okroił nie tylko mitologię Freemana ( w którego wcielił się Mark Dacascos ) ale i fabułę. Film okazuje się tak naprawdę adaptacją pierwszych trzech tomów, na których dla własnego dobra komiks powinien się skończyć. Jestem święcie przekonany, że kolejne części napędzane były już tylko komercyjnym sukcesem ...

Umówmy się, że pierwsze trzy tomy, które w kilku słowach mogę określić jako krwawy, okrutny kryminał o tajemniczym płaczącym asasynie, od początku nie był rzeczą, która celowałaby powyżej poprzeczki "sex and violence". Wydaje mi się, że sam pomysł na tytułową postać odbija się od innego klasycznego japońskiego komiksu - "Golgo 13" ( który ma już 160 tomików i to musi być dopiero telenowela! ) opowiadającego o przygodach japońskiego zabójcy w Hongkongu. Koncepcję Freemana z tematycznie bratnich mu pozycji wyróżnia chyba tylko mocno zarysowany wątek romansu, który zapewne miał poszerzyć target czytelniczy o płeć piękną. Z ckliwością, charakterystyczną dla taniego harlekina, autor nakreśla portret kobiety gotowej zrobić wszystko dla seryjnego mordercy w którym się zadurzyła. Proporcje gangsterskiej opowieści zostają przez to w pewien sposób zaburzone, bo rozgrywki między japońską a chińską mafią ostatecznie stanowią efektowne tło dla tego niezwykłego romansu. W rezultacie otrzymujemy bardzo udany, brutalny, wymykający się klasyfikacjom komiks rozrywkowy. Mówiąc o zmienianiu punktu ciężkości, zapewne warto wspomnieć o filmach Tarantino czy Miike, jednak nie ma co się zapędzać w tych porównaniach, bo autorowi scenariusza ostatecznie zabrakło jaj i talentu mistrzów filmowego postmodernizmu.



Przypomnę teraz, że do tej pory pisałem o pierwszych tomach. W trzecim dość nieudolnie zostają domknięte główne wątki związane z poszukiwaniem Freemana przez Yakuzę i zaczyna się z tego robić zupełnie inny komiks. Krwawa historia mafijnej wojny przeistacza się w quasi-szpiegowską opowieść o superłotrze, której nie powstydziłoby się najgłupsze fumetti neri. Freeman z mrocznego, owianego tajemnicą płatnego zabójcy przeradza się w niepokonanego skośnookiego kuzyna Diabolika - śmiga po świecie łodzią podwodną, niweczy zamiary zapanowania nad Japonią sekty, wierzącej, że człowiek pochodzi od niedźwiedzia, pojedynkuje się z gościem walczącym zabójczymi sandałami, a gdy akurat nie wykonuje jakiegoś zlecenia, to ryćka się z szefem konkurencyjnej organizacji mafijnej. Od razu podpowiadam, że nie ma tu wątków gejowskich. Tak jakoś się składa, że "szefem konkurencyjnej organizacji mafijnej" nad wyraz często okazuje się być atrakcyjna kobieta. To tylko część z parady niedorzeczności jakie tu znajdziecie. Nawet tematyka klonowania wykorzystana została jako pretekst do niezwykle długich scen seksu. Kanwa każdego z następnych epizodów zdaje się być coraz bardziej naciągana i pretekstowa, a fabuła z dna podnosi się zaledwie kilka razy ( albo jeden raz - historia przeklętego samurajskiego miecza ). Trochę przykro mi to pisać, bo Kazuo Koike to przecież renomowany scenarzysta...


Standardowe stwierdzenie, że "rysunki zasługują na osobny akapit" to w tym wypadku mało powiedziane. Po trzecim tomie Ryōichi Ikegami staje się jedynym bohaterem tego show. Jego rysunki ostatecznie pozwoliły mi uwierzyć w to, że usprawiedliwiana kulturową konwencją manga do opowiadania historii gatunkowych nadaje się wyśmienicie ( już nie mogę się doczekać momentu, gdy finanse pozwolą mi na zakup - prezentującej się bajecznie pod względem grafiki - serii "Miecz Nieśmiertelnego"). Jasne, że to, co tworzy to kicz, i pewnie nie można mówić o nim jako o artyście, ale rzemieślnikiem jest świetnym. Co prawda widać w jego pracach pośpiech, przez który wali czasem jakieś buble ( uproszczenia powodujące nieczytelność, olewanie estetyki, pomijanie tła), ale mam wrażenie, że nawet nogą rysowałby lepiej, niż większość dzisiejszych mainstreamowych wyrobników. Gdybym kiedykolwiek tworzył komiks tego gatunku, to życzyłbym sobie, żeby mój scenariusz rysował ktoś, kto ma przynajmniej połowę z tego pałera, który w drzemie w łapie Pana Ikegami. Tylko dzięki niemu nie olałem sprawy, przewracałem kartki dalej i równie mocno, jak przestawałem wierzyć w jakość tej historii, zaczynałem wierzyć w jego talent.

Warto zaznaczyć, że "Crying Freeman" jest pierwszym długim mangowym cyklem który skończyłem. Pewnie to dość niefortunna pozycja na początek, ale w pełni rozumiejąc prawa jakie rządziły tą serią domyślam się, że wykończyła ją nadmierna eksploatacja materiału. Pierwsze trzy tomy - już ze względu na to, że to niedroga, a dająca masę frajdy pozycja - mogę polecić każdemu, kto się lubuje w tanim kinie gangsterskim i kopankach z Hongkongu. Fani filmu z Markiem Dacascosem też powinni ustawić je na swojej półce. Natomiast nie wiem, komu mógłbym rekomendować następne siedem tomów... mam wielu wrogów, ale nawet im czegoś takiego nie życzę.

sobota, 1 października 2011

Drive - Nicolas Winding Refn






To nie będzie kolejna recenzja "Drive". Uważam, że byłaby zupełnie niepotrzebna. To raczej kilka luźnych myśli skierowanych do tych, którzy filmografię Duńczyka znają lepiej niż przeciętny widz. Zresztą szum medialny wokół nowego filmu Refna przerasta wszelkie oczekiwania i sens mają już chyba tylko rozważania krytyczne. "Drive" stało się u nas fenomenem. Od lat nie było produkcji, która zgodziłaby tak skutecznie krytyków i walących do kina (jak w dym!) widzów.


Duńczyk filmografię ma już sporą i na jej tle jego najnowszy film to twór kalkulowany na komercyjny sukces. To nie pierwsza taka próba, bo o Fear X ( który ostatecznie okazał się finansową katastrofą ) nie mogę o myśleć inaczej, niż o daremnym staraniu zwrócenia na siebie uwagi krytyków i szerszej publiczności*. Jednak to nakręcony dopiero dekadę później "Drive" okazuje się być przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Reżyser jakby na przekór swojemu poprzedniemu obrazowi - który chyba nawet ja sam określiłem tworem tak hermetycznym, że skierowanym do nikogo - robi film dla wszystkich. Nie twierdzę, że to źle, cieszę się bardzo z uznania jakie w końcu zyskał, nie mniej nie uważam "Drive" za arcydzieło.

Są kinomani którzy uważają, że "Człowiek Słoń" to najlepszy obraz Davida Lyncha. Ja sam do nich nie należę, ale faktycznie metoda narzucania autorowi poszukującemu, obdarzonemu silnym, rozpoznawalnym stylem pewnych ram, daje często dobre efekty jeśli chodzi o klarowność opowiadanej historii. Całkiem możliwe, że właśnie to jest kluczem, zarówno do komercyjnego sukcesu, jak i stylistycznej odmienności zarówno "Drive", jak i nakręconego trzy lata wcześniej "Bronsona" - pierwszy jest rzekomo dość wierną adaptacją prozy, drugi luźną biografią. Jest to szczególnie dostrzegalne w kontekście niedocenionego i niezrozumianego przez szerszą publiczność "Valhalla Rising". Sam Refn próbuje te trzy filmy złączyć, mówi o nich jak o swojej kolejnej trylogii, ale trudno zestawiać tak surowy i bezkompromisowy obraz jak "Valhalla" z barokowym "Bronsonem" i z "Drive" żywcem wyjętym z kina sensacyjnego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Mimo ciągłych porównań z filmami Quentina Tarantino, klasycznie napisany "Drive" jest rzeczą diametralnie inną, niż bazujące na cytatach krwawe perpetum mobile. Szukając pola do rozważań, warto natomiast wspomnieć, że film bardzo ciekawie kontrastuje z ostatnim obrazem Jima Jarmuscha. "Limits of Control" w dość pretensjonalny sposób próbował wskazać problem wyczerpania pewnej formuły we współczesnym kinie. Refn udowadnia, że owa formuła nie dokońca się wyczerpała. Czy może raczej zeruje liczniki, bo zdeaktualizował się sposób, w który przedstawiciele kina artystycznego/autorskiego siegali po kino gatunku? W podobnym miejscu zostają również postawieni krytycy, którzy stykając się z "Drive" mnożą interpretacje i nieświadomie wędrują w ślepe uliczki. Lecz kiedy "Limits of Control" jest trudną do strawienia, nadętą, pseudoartystyczną papką, to film Refna cechuje lekkość i coś z bezpretensjonalności tworzonych przed epoką tarantinowskiego postmodernizmu filmów akcji autorstwa Waltera Hilla ( i zdecydowanie nie mam tu na myśli tylko "Drivera" ).

Tak naprawdę, mimo, że można mnożyć skojarzenia z wieloma filmami, to według mnie jeśli Refn wchodzi w istotny ( dla ostatecznego wydźwięku ) dialog, to tylko z własną twórczością, jakby dopełniając swoją trylogię "Pusher" jej hollywoodzkim wariantem. Temat długów bowiem powraca, lecz jest potraktowany bardzo "filmowo" i opowiadany umownym, iście bajkowym tonem. Największą siłą "Pusherów" była wiarygodność relacji związanych z zadłużeniem i wręcz dokumentalne odrysowanie realiów duńskiego światka przestępczego. W "Drive" za dużo jest zbiegów okoliczności, a i pobudki kierujące głównym bohaterem są co prawda wdzięcznie usprawiedliwione konwencją, lecz mało wiarygodne psychologicznie. Ale, jak mawiał Andre Bazin, kino pokazuje nam świat bardziej zgodny z naszymi pragnieniami.

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że broń boże nie myślę o tym filmie jako o spadku formy Refna - a to już bardzo dużo, bo przecież poprzeczka była ustawiona wysoko. Film mi się podobał, nawet bardzo, i uważam, że dzięki temu doświadczeniu Duńczyk może bardzo rozwinąć warsztat. Nie mniej, status, który uzyskało "Drive" może oznaczać, że reżyser z sukcesem zasymilował się z Hollywood. Wydaje mi się, że zyskać na tym mogą obie strony. Ale ja osobiście nie życzyłbym sobie, żeby ten związek trwał zbyt długo, bo niekoniecznie takich filmów od Refna oczekuję...i nie wiem, czy Jodorowsky jest jakoś szczególnie zadowolony z faktu, że Refn dedykował mu akurat ten film.

* przypomnę tylko, że publiczności zafascynowanej w owym czasie quasi-freudowskimi projekcjami Lyncha, którego Refn próbował podrobić.

Ciekawe teksty o Drive:

Marcin Zembrzuski
(kinomisja)

Krzysztof Świrek

(dwutygodnik)

czwartek, 29 września 2011

Man's Gin - Smiling Dogs

Blog nie dość, że staje się moim wyrzutem sumienia, to zaczyna sprawiać wrażenie zaniedbanego. Broń boże się nie obijam - po prostu nie mam zbyt wiele czasu, a rzeczy które ostatnio napisałem czekają na publikację, bądź są pracami w które włożyłem tyle wysiłku, że nie chcę ich publikować w charakterze non profit. Jutro postaram się wrzucić tekst o Drive. A na dziś wygrzebałem z notatnika króciutką notkę o Man's Gin, którą napisałem mniej więcej rok temu. Wydaje mi się, że w kontekście ostatnio recenzowanego albumu Jivka warto o tym projekcie wspomnieć. Zarówno na Songs jak i tutaj.




Z
niewątpliwie sympatyczną muzyką blackmetalowego duetu Cobalt zetknąłem się już jakiś czas temu, zwabiony gościnnym udziałem Jarboe, ale nie była to rzecz która miała szanse zatrzymać się dłużej w moim playerze. Gdy odkryłem, że słuchany przeze mnie od dłuższego czasu Man's Gin w prostej linii wywodzi się z Cobalt, byłem zdziwiony - ale ostatecznie, gdy porównamy obie płyty i przemyślimy jedną w kontekście drugiej, dojdziemy do wniosku, że to raczej konsekwentny rozwój i próba szukania innych, ale równie szczerych środków wyrazu. Nie będę oszukiwał - mi akurat bardziej odpowiada stylistyka Man's Gin, która mieści się gdzieś pomiędzy grunge a alt country. Pierwsza część płyty przynosi mocne skojarzenia z Alice in Chains, Mad Season i Laneganem, a druga odrobinę bardziej przypomina shouthern rock. Urocza mieszanka heroiny i taniej whisky.

środa, 21 września 2011

Przypominam o konkursie!




Mam trochę zamieszania w domu ostatnio i piszę właśnie coś, co nie ukaże się nigdzie w najbliższych dniach, więc tymczasem postanowiłem przypomnieć o konkursie. Przede wszystkim wstępnie przedłużam go do końca września, głównie dlatego, że najciekawszą pracę przysłał jak na razie mój znajomy Tom Bardamu:


(kliknij aby powiększyć )

(kliknij aby powiększyć )

Nie chcę być posądzony o kumoterstwo, więc liczę, że ktoś to jeszcze przebije. No dalej! Nie wstydzić się!

Przypominam info o konkursie:

Z okazji rocznicy postanowiłem też ogłosić - pierwszy w historii Arkham - konkurs. Żeby otrzymać nagrody trzeba będzie zaprojektować logo ( edit: gdy pisałem "logo"miałem na myśli coś takiego: klik ) i baner dla mojego drugiego bloga - Songs For Lovers and Gangsters. Nie chcę nikogo dyskryminować, więc od razu zaznaczam, że nie muszą to być rysunki. Równie dobrze może to być jakiś kolaż wykonany w fotoszopie. Termin nadsyłania prac wstępnie ustalam na 27 września, chyba że nie nadejdzie więcej niż 5 zgłoszeń, wtedy przedłużę. Ale mam nadzieję, że frekwencja dopisze, nagrody są w końcu atrakcyjne. To dwa komiksy z Kultury Gniewu, których nakład się już dawno skończył - Pixy i Insekt ( klik - recenzja Michała Misztala). Do puli dorzucam również Księgę innych ludzi w której, oprócz opowiadań znajdziecie między innymi chyba jedyny opublikowany w Polsce komiks Chrisa Ware'a.

Prace proszę wysyłać na adres: krzysztof.ryszard.wojciechowski@gmail.com

piątek, 16 września 2011

Kentin Jivek - Ode to Marmaele



Ostatnio dostałem z Apostazji spory pakiet płyt. Między nimi znalazłem niepozorny CD-R, do którego załączony był list z prośbą o recenzję i wyrażoną nadzieją, że dzięki niej uda się może autorowi zagrać w Polsce jakiś koncert. Zaintrygowany wsadziłem płytę do odtwarzacza poza kolejką i zostałem oczarowany od pierwszych dźwięków. W notce Kentin zaznaczył, że to jego 6 (słownie: szósty!) album. Kompletnie nie rozumiem dlaczego do tej pory artysta nie osiągnął "sukcesu" na neofolkowej scenie, tak samo jak nie rozumiem, dlaczego na Discogs widnieje tylko jedna pozycja firmowana jego nazwiskiem - ale postaram się zdobyć więcej jego płyt i zrobić co w mojej mocy, by trochę rozpropagować jego muzykę.



CZYTAJ DALEJ NA STRONACH APOSTAZJI>>>


KUP
(na razie tylko iTunes)



sobota, 10 września 2011

Trzy Palce Gate

Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Timof i cisi wspólnicy. Bardzo dziękuję.


Egzemplarz recenzencki "Trzech Palców" trafił do mnie stosunkowo późno. Wiedziałem jednak wcześniej, że przyjdzie mi się nim zająć, próbowałem więc unikać czytania publikowanych w internecie recenzji. Nie udało się - ze szczątków docierających do mnie informacji domyśliłem się że opinie były raczej nieprzychylne. Z częścią krytycznych głosów nie sposób się nie zgodzić, ale ja osobiście nie do końca uważam ten album za zły... Wydaje mi się też, że warto go przeczytać, zwłaszcza teraz, gdy w Komiksowie królują afery, zazdrość, zawiść i dość nieciekawe, apokaliptyczne nastroje.

CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>



piątek, 9 września 2011

A sound guide to Warsaw


Bardzo lubię Grzesiuka, mam więc nadzieję, że się Warszawiakom nie narażę swoją opowieścią. Całkiem niedawno wylądowałem na dworcu Warszawa Wschodnia, która wraz z okolicami (pobliskim dworcem autobusowym itd) przyniosła mi skojarzenia z Ugandą czy jakimś innym małym afrykańskim kraikiem żyjącym z kopalni diamentów. Do tej Warszawy jaką zapamiętałem, bardziej pasował by miejski folk o zabójstwach w afekcie, coś w stylu Stagger Lee albo rap o Ruskich nielegalnie handlujących organami do transplantacji. Inicjator projektu "A sound guide to Warsaw" miał jednak inne skojarzenia.


CZYTAJ DALEJ NA STRONACH APOSTAZJI>>>


( Grzegorz Bojanek- Służew. Tak zaczyna się płyta)

próbka 1
(Bionulor- kilinskiego )

kup

(Bardzo tanio. Pewnie warto sprawdzić samemu - więc mimo wszystko zachęcam do kupna).

czwartek, 1 września 2011

Gardel na E-Splocie.


Mój tekst o komiksie Carlos Gardel. Głos Argentyny. musiał się spodobać redaktorom serwisu kulturalnego E-Splot, bo kilka dni temu zostałem poproszony o zgodę na przedruk. Oczywiście jak zwykle się zgodziłem i jest mi miło, że moja recenzja została zauważona i doceniona.

Tych, którzy jeszcze jej nie czytali, zapraszam na strony E-Splotu:



Mam nadzieję na dłuższą współpracę i to, że uda mi się czasem przemycić jakiś swój tekst do działu muzycznego.

środa, 31 sierpnia 2011

Biblia - Simon Bisley


Mój niewielki tekst który ukazał się zbiorczo, wraz z opiniami innych osób na Kolorowych zeszytach.



Simon Bisley to jeden z bohaterów mojego dzieciństwa. Człowiek, który w dużym stopniu ukształtował moje gusta komiksowe, które jednak już dość dawno minęły się z tym, co prezentuje w swojej twórczości. Po "Biblię" mimo wszystko sięgałem bez obaw, bo już sama idea wydawała mi się bardzo bliska - po pierwsze uwielbiam sztukę sakralną, a po drugie bardzo interesują mnie prace komiksiarzy, odchodzących od typowo komiksowej sekwencyjności w stronę wymowy samej grafiki. Pod obydwoma względami album okazał się dla mnie zawodem.

Bisley, z niewiadomych powodów opowiada właśnie sekwencjami obrazów, a do tego, jeśli idzie o estetykę, to sięga raczej do okładek metalowych kapel i klasyków komiksu - od Gustava Dore po Franka Frazettę. Szczerze powiedziawszy, nie bardzo jestem w stanie zrozumieć ideę, jaka przyświecała autorowi przy tworzeniu tego albumu, bo właściwie jaki jest sens - gdy pracuje się nad ilustrowaniem Biblii - dosłownie kopiować prace Gustava Dore? W kilku momentach to naśladownictwo tak nachalne, że aż budzące niesmak. Poza tymi kalkami, trudno u Bisley’a odnaleźć chęć do jakichkolwiek poszukiwań czy poszerzania ram swojej twórczości. Bezpiecznie jest się nazywać rzemieślnikiem i rozumiem taką postawę w 100%. Ale gdy bierze się za rzecz stricte autorską, to chce się chyba odpocząć od tego, co się robi na co dzień... (Tak, bardzo udanie, kilka lat temu odświeżył swój styl Rosiński - mam na myśli głównie "Zemstę Hrabiego Skarbka".).

Nie oznacza to oczywiście, że Simon nie zostawił w tych pracach siebie. Wręcz przeciwnie. Ale są to rzeczy do niczego nie prowadzące artystycznie. Do tego całość wypada zadziwiająco grzecznie - nie wiem, czy rysownik jest wierzący czy nie, ale na pewno nie chciał nikogo obrazić. Nie widać tu heretyckiego zadęcia, a przy tym trzeba przyznać, że podszedł do tematu bardziej emocjonalnie niż Robert Crumb. Swoją drogą, gdy recenzowałem "Księgę Genesis", przyszły mi do głowy porównania z wczesnym bluesem. O dziwo, tu również znajduję pewne analogie: np. używając swojego autoportretu jako wizerunku diabła, Bisley przyjmuje podobną postawę, co świadomi swej grzeszności bluesmani (tak Simon, "będzie piekło!").

Podsumowując: dla zapatrzonego w umięśnionych herosów komiksiarza czy "szalonego rockmana", to może być nie lada gratka, ale dla kogoś żywo zainteresowanego sztuką album może okazać się kiczowaty, wtórny i niestrawny. No cóż. Ja stoję dokładnie pośrodku. Jeśli idzie o wartość artystyczną, to stawiałbym raczej na Crumba, a jako komiksiarz ucieszyłbym się bardziej z polskiego wydania "Bodycount". Jeszcze nic straconego, jeśli któryś wydawca się pośpieszy to może uda się go wydrukować na łódzki festiwal?


wtorek, 30 sierpnia 2011

Ja i Diabeł





"Nie będę więcej używał gitary przy nagrywaniu płyt Burzum.
Gitara to murzyński instrument." - Varg Vikernes


Wiadomo o nim niewiele - nawet to, gdzie dokładnie został pochowany pozostaje zagadką. Nazywany jest pierwszym i największym poetą bluesa. Romantyczne plotki o tym, że na rozstaju dróg sprzedał duszę diabłu, rozsiewał ponoć sam - marketing przypominający zabiegi Charlesa Bukowskiego i wielu mniej fajnych współczesnych celebrytów - a dziś wiemy już, że tak naprawdę uczył się gry na gitarze od znakomitego deltowca Charleya Pattona. Najwięcej o Johnsonie mówi nam po latach jego twórczość. Analizując tematy, które poruszał możemy szukać analogii w wizerunkach ponurych songwriterów pokroju Nicka Cave'a - dla którego zresztą wczesny blues, wczesny folk zdaje się być bardzo ważnym źródłem inspiracji. Niemniej, mimo, że to zapewne tematyka jego tekstów - diabeł, wieczna włóczęga, kobiety, picie - w kluczowych momentach przysporzyła mu największej popularności i przypieczętowała siłę jego mitu, to tak naprawdę współcześnie ceni się go najbardziej jako wirtuoza gitary. Jego gra od wielu dekad niezmiennie wpływa na zastępy gitarzystów w różnych częściach świata. (...)

Fragment mojego artykułu Ja i Diabeł - czyli słów kilka z okazji roku johnsonowskiego, który wraz z kilkoma innymi moimi tekstami okołomuzycznymi ukaże się w najbliższym numerze Ulvhel. Więcej szczegółów wkrótce.

sobota, 27 sierpnia 2011

III



Kolejna cisza w eterze, tym razem spowodowana moimi wakacyjnymi wojażami ( relacji z wakacji zapewne możecie spodziewać się na dniach ), a tymczasem Rękopisowi stuknął kolejny rok... Rok znowu szczególny i pełen wielu miłych zdarzeń związanych z moim bazgroleniem. Tutaj należą się podziękowania wszystkim, z którymi w ten czy inny sposób stykam się w swojej aktywności publicystycznej. Dziękuję przede wszystkim czytelnikom - bez Was to wszystko nie miałoby sensu. Dziękuję wszystkim wydawcom - czy to komiksów (szczególnie Kultura Gniewu i Timof i cisi wspólnicy !) czy płyt (Wrotycz). Dziękuję organizatorom koncertów, którzy zapraszają moją skromną osobę na tak wspaniałe imprezy(klik, klik). To dla mnie wielkie wyróżnienie. Dziękuję całej ekipie Kolorowych Zeszytów (Kuba, Marcin, Maciej - musimy się nabzdryngolić!), Tomkowi z Apostazji i współtworzącej Arkham Lilandrze. Bardzo się cieszę, że mogę z Wami współpracować.

Szczególne podziękowania należą się mojej dziewczynie, która nie dość, że jest pierwszym czytelnikiem wszystkiego, co nabazgrolę, to jeszcze robi mi korekty i wytrzymuje ze mną na co dzień, mimo, że często wszystko to niebezpiecznie przypomina skecz Monty Pythona o Beethovenie:




Cóż mogę dodać... Mam nadzieję, że wypijecie jakiś toast za Arkham.

Hail to the lions! For many and new years !

!!!KONKURS!!!




Z okazji rocznicy postanowiłem też ogłosić - pierwszy w historii Arkham - konkurs. Żeby otrzymać nagrody trzeba będzie zaprojektować logo ( edit: gdy pisałem "logo"miałem na myśli coś takiego: klik ) i baner dla mojego drugiego bloga - Songs For Lovers and Gangsters. Nie chcę nikogo dyskryminować, więc od razu zaznaczam, że nie muszą to być rysunki. Równie dobrze może to być jakiś kolaż wykonany w fotoszopie. Termin nadsyłania prac wstępnie ustalam na 27 września, chyba że nie nadejdzie więcej niż 5 zgłoszeń, wtedy przedłużę. Ale mam nadzieję, że frekwencja dopisze, nagrody są w końcu atrakcyjne. To dwa komiksy z Kultury Gniewu, których nakład się już dawno skończył - Pixy i Insekt ( klik - recenzja Michała Misztala). Do puli dorzucam również Księgę innych ludzi w której, oprócz opowiadań znajdziecie między innymi chyba jedyny opublikowany w Polsce komiks Chrisa Ware'a.

Prace proszę wysyłać na adres: krzysztof.ryszard.wojciechowski@gmail.com

Zapraszam do udziału!


środa, 10 sierpnia 2011

We wept, when we remembered Zion... Current 93 - Katowice 2011-08-04



Mamy za sobą koncert, po którym niemal każdy polski miłośnik neofolku obiecywał sobie wiele - a ja najwyraźniej obiecywałem sobie zbyt wiele. Tibet jest przecie na życiowym zakręcie i nawet płyt szczególnie dobrych ostatnio nie nagrywa... Lecz biorąc pod uwagę to, że niedawno cześć jego świata się zawaliła, to jest naprawdę godne podziwu, że nie zamienił się jeszcze w zgorzkniałego dinozaura undergroundu, że trzyma fason, nie zwalnia i dalej potrafi odstawić show z przyzwoitym pierdolnięciem. Zabrakło mi tu jednak przede wszystkim mistycyzmu... i mimo, że trudno ten koncert nazwać chałturą, to był to występ - jak na moje - dość odległy od tego, co sobie wymarzyłem.




(intro i pierwszy utwór)

Mimo, że zespół przywitał się wiele obiecującym, pasyjnym i złowieszczym "Ivocation of Almost", to pierwszą część koncertu oparto głównie o chwytliwe i zabawne aranże - od żywiołowego rock'n' rolla, po dźwięki przypominające materiał z "Real Gone" Toma Waitsa. Było w tym z jednej strony sporo groteski, od zawsze towarzyszącej Currentowi, z drugiej, był to zapewne ukłon w stronę przypadkowych festiwalowych słuchaczy (acz wydaje mi się, że tych raczej wprowadził w konsternację). Potem było już znacznie bardziej psychodelicznie (może nawet już progresywnie) i rockowo, przez co zespół brzmiał momentami jak rzecz wręcz hipisowska, odwołująca się raczej do stylistyk sprzed narodzin industrialu i neofolku.

Current twarzy ma wiele. Jasne. Ale bardzo dziwne i kompletnie nietrafione wydało mi się to, że (pojawiający się tu rzekomo tylko gościnnie) Michael Cashmore - którego kojarzę głównie z delikatniejszą stroną Currenta - został wypchnięty na scenę z przesterowaną gitarą w ręku. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że to raczej reszta zespołu dopasuje się do niego i usłyszymy delikatny, akustyczny neofolkowy koncert... okazało się być zupełnie odwrotnie i nie ma co ukrywać, że tak naprawdę tylko repertuar z "Aleph At Hallucinatory Mountain" - z wiadomych względów - wypadł w tych aranżacjach niezwykle korzystnie i jak dla mnie to on stanowił o jakości i sile tego koncertu... bo niestety na koniec, gdy zespół ewidentnie żegnał się już z publiką, stało się to jakimś quasi-rockowym tributem z kilkoma "przebojami" Currenta, które mimo, że zachowują linię melodyczną i są śpiewane przez Tibeta, to w jakiś sposób mijają się z tym, czym w zamyśle miały być.

Wiem, że nic nie stoi w miejscu, wiem, że teraz w obrębie neofolku panuje moda na takie aranże, na rockowe granie, ale ja osobiście cenię tego typu projekty za odejście od - jakkolwiek bliskie by te dziedziny nie były - widowiska rockowego w stronę sacrum. Nie chcę być źle zrozumiany, więc podkreślam raz jeszcze - koncert mi się podobał, ale to wszystko było dalekie od mojej wizji tego, czym takie przedstawienie być powinno. Czego innego tu szukam... a z płyt koncertowych wiem, że Current potrafił sceniczne występy oprzeć na czymś innym, niż rockowy hałas. Mogę tylko żałować, że nie dane było mi zobaczyć ich w bardziej sprzyjającym melancholijnemu graniu etapie twórczości... No właśnie, jak na stan ducha Tibeta, jakoś mało tu było bólu i zadumy. Pozostaje czekać na lepsze czasy, ja mimo wszystko nie wierzę - jak sugerował zawiedziony szoł pewien kolega - że Current 93 się skończył. W żadnym wypadku nie uznaję tego koncertu za ukoronowanie swojej znajomości z tym zespołem...
 





TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA STRONACH APOSTAZJI>>>

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Karuzela Głupców - Jason Lutes


Jak ostatnio przekonywałem kolegę - komiks wcale nie musi być drogą, elitarną rozrywką. Można czytać cały czas fajne, wartościowe tytuły i nie płacić za nie setek złotych. Do tego latem rynek wtórny bywa dla czytelnika naprawdę łaskawy. "Karuzela głupców" poza sezonem wakacyjnym chodzi czasem powyżej ceny okładkowej, a mi udało się ją niedawno kupić za śmieszną kwotę 10 zł... I uważam, że to jedne z lepiej zainwestowanych 10 zł w moim życiu.

środa, 3 sierpnia 2011

Carlos Gardel. Głos Argentyny



Początkowo chciałem tę recenzję zatytułować " O tym, jak Egmont dobił Zebrę...", ale doszedłem do wniosku, że Gardel jest tak naprawdę spełnieniem obietnic wydawcy i tym wszystkim, czym ta seria w zamyśle miała być. W końcu dostajemy coś, co jest "nowatorskie, a nawet awangardowe pod względem artystycznym" ale wydaje mi się, że czytelnicy i (o zgrozo) niektórzy dziennikarze komiksowi nie byli przygotowani na tego typu atrakcje...

CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>



wtorek, 26 lipca 2011

Margines #2 - The March of Brian Boru

Dziwnym trafem - mimo, że z tego co wiem czytelnicy raczej nie odczytali związku tego wpisu z Yukio Mishimą - świetnie wpasowałem się Marginesem #1 w bieżące wydarzenia na świecie. Następna cześć miała być o Batmanie, ale z racji tego, że to o czym pisałem za pierwszym razem to dość aktualny, i przede wszystkim pozakomiksowy temat, to niedługo kilka szczap do pieca dorzucę...


Tymczasem, z dedykacją dla Andersa Behring Breivika:


czwartek, 21 lipca 2011

Uzumaki - Spirala - Junji Ito

Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo JPF. Bardzo dziękuję.


Nie jestem fanem ani mangi, ani azjatyckiego horroru. Niewiele o nich wiem. Na szczęście pisząc o "Spirali" wcale nie muszę się taką wiedzą posiłkować. Szukając odniesienia najprościej jest mi wskazać po prostu na wczesną, fizjologiczną część filmografii Cronenberga - więc jeśli o estetykę idzie, z komiksowych skojarzeń poniekąd trafne będzie nazwisko Charlesa Burnsa. Przyjdzie mi też z pomocą odwołanie do Lyncha i jednego z największych arcydzieł telewizji XX wieku - serialu "Twin Peaks". Fani japońskiej popkultury zapewne wskażą jeszcze serię gier "Silent Hill". Pomysł opiera się na bardzo podobnych wzorcach: to umieszczona w prowincjonalnym miasteczku parada dziwności, niepokoju i obrzydliwości...

CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>

sobota, 16 lipca 2011

Margines #1 - Death And Night And Blood

Z racji tego, że Arkham powoli robi się wyrzutnią do innych stron, postanowiłem zadbać o jakiś stały, przynależny do niego cykl. Dostaniecie więc co jakiś czas trochę pseudofilozofii, blogowego ekshibicjonizmu i notatek z marginesów tego całego bajzlu.


Druga w nocy. Próbuję pisać o drugim zbiorczym tomie jednej z ważniejszych współczesnych serii komiksowych - Berlin: Miasto dymu. Na uszach mam słuchawki, a w nich pobrzmiewa mająca mnie wprowadzić w odpowiedni nastrój płyta Towering Inferno - Kadish.

Minął prawie rok, odkąd rzuciłem palenie, mimo to w tej chwili cholernie chce mi się palić. Tym bardziej, że w owym komiksie wszyscy jarają jak smoki. "Dzięki Bogu za tani tytoń..." stwierdza na kartach komiksu jedna z postaci. Gdy chwilę później jem coś w kuchni uświadamiam sobie, że ja również żyję w nieciekawych czasach. Nie mam pracy, ale dzięki Bogu mam co jeść. Gdy ostatnio gadałem z Tomem Bardamu mówił mi, że śmierć z głodu w naszych czasach i w naszym kręgu kulturowym nie istnieje... "martwi mnie bardziej fakt, że nie można pić w przytułkach", dodał po chwili.

Zastanawiające, że Lutes - autor Berlina - nie wykorzystuje (jeszcze) analogii tamtego okresu do czasów chrystusowych, gdy za każdym rogiem stał inny prorok oferujący jedyną słuszną alternatywę. Niemniej jest to oczywiste i bardzo widoczne - przemawiają na wiecach i parkach, każdy z nich oferuje zbawienie narodu niemieckiego. Nasze czasy są jednak inne. Jesteśmy w większości całkowicie spacyfikowani przez innych bogów i innych proroków - technologie, cywilizacje, czy co tam chcecie. Teraz pono przewroty państwowe wywołuje Facebook. Windows i Google przeprogramowało nam mózgi. Jak tak teraz o tym myślę... Wszyscy ci fanatycy poprzedniej ery mieli rację. Wszyscy. Od Teodora Kaczyńskiego po księży intuicyjnie personifikujących to COŚ jako zło i twierdzących że "rock and roll to diabeł, który zabierze duszę waszym dzieciom". No i zabrał...


środa, 13 lipca 2011

Berlin #2: Miasto Dymu - Jason Lutes

Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo Kultura Gniewu. Bardzo dziękuję.


Od mojego pierwszego spotkania z Berlinem minęły jakieś trzy lata. Przeczytałem w tym czasie masę pełnych zachwytu "środowiskowych" recenzji. Żadna z nich nie uświadomiła mi, co takiego genialnego kryje się w tym komiksie. Dopiero znaleziony jakiś czas temu na Kopcu Kreta tekst Joanny Janowicz faktycznie wskazał mi kilka ciekawych rzeczy, których ja nie dostrzegłem w komiksie Lutesa. Traf chciał, że natknięcie się na tę recenzję zbiegło się z premierą drugiego albumu pod tytułem. "Miasto dymu". To była dobra okazja do powtórki pierwszego tomu i zweryfikowania swojego osądu na jego temat.


CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>


KUP


TEGO KOMIKSU NIE KUPISZ W EMPIKU!