tag:blogger.com,1999:blog-1124218048070925792024-03-17T03:51:58.266-07:00rekopis znaleziony w arkhamKrzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.comBlogger799125tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-36187369714755349982024-03-17T03:51:00.000-07:002024-03-17T03:51:04.813-07:00Przesilenie. Joanna Sępek<p style="text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiklAz2JHbXr1jbqML2dROWvpahlOewXpghvVpcgzL8E2gT8phJgbdZEDRi_8WGdnKLsy5OihaR008srFRVG8RqHlX-YMvjnSLcnt7bd1DcB4PB12yhR_LkqdwweskWgjKgTTM2kKrwqfHqM-L5KE4vsZFXVAx0RqVnoZVsNIaiYJFLxTbfjqyyfuO71vsE/s2048/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="532" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiklAz2JHbXr1jbqML2dROWvpahlOewXpghvVpcgzL8E2gT8phJgbdZEDRi_8WGdnKLsy5OihaR008srFRVG8RqHlX-YMvjnSLcnt7bd1DcB4PB12yhR_LkqdwweskWgjKgTTM2kKrwqfHqM-L5KE4vsZFXVAx0RqVnoZVsNIaiYJFLxTbfjqyyfuO71vsE/w397-h532/1.jpg" width="397" /></a></b></div><b><br /></b>
<p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>Uwaga! Talent! Co prawda jestem
bardziej sceptyczny niż inni recenzenci, nie uważam „Przesilenia”
za coś, co może aspirować do miana komiksu roku, ale to bardzo
przyzwoity debiut. No i jest tu kilka plansz, które autentycznie
zerwały mi czapkę z głowy. To dużo.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„Przesilenie” to komiks ewidentnie
wpisujący się w moje gusta. Gdy zorientowałem się, że to fantasy
z animorfami w roli głównej, sięgnąłem po ten album bez strachu.
Rzecz traktuje o parze dość specyficznych bohaterów. Biała Koza i
Rudy Lis przemierzają fantastyczną krainę w poszukiwaniu sławy i
przygód. Czekają nas więc klasyczne dla gatunku tropesy wsadzone w
animorficzną stylistykę, mocno nawiązujące w atmosferze do gier
RPG (czy to komputerowych, czy papierowych). Koza ma zdolności
magiczne, Lisek jest sprytnym wojownikiem. Oboje o siebie dbają i
kochają się. Gdzieś na drugim planie pojawia się tez Niedźwiadek.
Cała ta urocza menażeria będzie musiała zmierzyć się nie tylko
z potworami czyhającymi w baśniowej krainie, ale i tymi, które
tkwią głęboko w nich samych. Z pozoru fabułka jest prosta i
naiwna, ale autorka ewidentnie chciała przekazać tym komiksem coś
głębszego na poziomie emocjonalnym. Czy się jej udało? Na to
pytanie będziecie musieli sobie odpowiedzieć sami. Mnie się
umiarkowanie podobało. </p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> </p>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgkL52Hrf-niOTGMa5PPJDy2wzpSs6qeoYy0pyvJKG4iMlBs2TGOGFXh0mdBOffafOKP2d4TyewvYhXGzJYDRGDQtDjkCdxMzt0QJNitBuN3Ktr37FKU-1EsMKBLGcfxZyVI0HZpM93W57KmsVNMHyZDjgw_zSHkW1VICvJWG7YrcMN8vyheAHcQL_XuuFK/s2048/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1532" data-original-width="2048" height="333" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgkL52Hrf-niOTGMa5PPJDy2wzpSs6qeoYy0pyvJKG4iMlBs2TGOGFXh0mdBOffafOKP2d4TyewvYhXGzJYDRGDQtDjkCdxMzt0QJNitBuN3Ktr37FKU-1EsMKBLGcfxZyVI0HZpM93W57KmsVNMHyZDjgw_zSHkW1VICvJWG7YrcMN8vyheAHcQL_XuuFK/w446-h333/2.jpg" width="446" /></a></div><br /><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Przejdźmy jednak do tego, co widać w
tym komiksie gołym okiem, a to wspomniany talent Sępek do
opowiadania obrazem. Nie wszystko jeszcze powoduje u czytelnika opad
szczeny, ale było tu kilka plansz, przy których zatrzymałem się
na dłuższą chwilę. Załączam dwie do tekstu. Patrzcie na to
zrozumienie języka komiksu, sposób komponowania planszy. To tu
autorka pokazuje rogi. Gdy przychodzi do snucia narracji za pomocą
obrazów – a nie samego tekstu – mamy wrażenie, że Sępek
znalazła się w odpowiednim miejscu i czasie. Że komiks to
zdecydowanie jej medium. </p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> </p>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhX8Mhn_MY-FuVSEdLZgi9mhkzugSXTofQe0Qsg_YE55zn35aRaTW04uqnFH4Lsh_ktW9iJ2z35IukmINqsdD3OZyfXh_HwG3lUB0UCMh6uMf_MQxJuw3rK8TsXo8J4USVTK-FGbpmpkzeIQpIXuXzDTUGJJyII85XIuYcnAtkOESfaxXD5WUNxpMuctNqA/s2048/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1532" data-original-width="2048" height="317" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhX8Mhn_MY-FuVSEdLZgi9mhkzugSXTofQe0Qsg_YE55zn35aRaTW04uqnFH4Lsh_ktW9iJ2z35IukmINqsdD3OZyfXh_HwG3lUB0UCMh6uMf_MQxJuw3rK8TsXo8J4USVTK-FGbpmpkzeIQpIXuXzDTUGJJyII85XIuYcnAtkOESfaxXD5WUNxpMuctNqA/w425-h317/3.jpg" width="425" /></a></div><br /><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Jeśli chodzi o same grafiki, to
osobiście nie podobają mi się w nich kolory. Są zbyt komputerowe.
Oczywiście ja generalnie nie lubię cyfrowej koloryzacji, acz nie
oznacza to, że nie da się zrobić tego z klasą. Tu zdecydowanie
ten element nie trafia w mój gust, choć przyznaję, kolory mają
kilka warstw i są położone starannie, jest to więc rzecz
dyskusyjna. Sama krecha jest już natomiast całkowicie w porządku.
Dominuje antropomorficzny semi-realizm (no bo jak to inaczej nazwać?)
i szczypta cartoonu, a do tego wszystko jest narysowane swobodnie,
trochę jakby kolory były kładzione bezpośrednio na cyfrowe
szkice.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„Przesilenie” to przyzwoity debiut
i według mnie powinniście dać Sępek szansę. Sam chętnie sięgnę
po jej następne komiksy, mając nadzieję, że autorka rozwinie się
jako scenarzystka. Acz już teraz jest dobrze a może być tylko
lepiej.
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-20815899873475231672024-03-16T10:33:00.000-07:002024-03-16T10:33:24.591-07:00Mourder Falcon. Daniel Warren Johnson<p style="text-align: justify;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb3homU03HfZYnhwhFhjwJTpeD0DiFo5xqznIOTien9ZquZJz2_YuNWoVbmSupNymPtX3Yhhdr2Ou-a3hqhlWGCJC4t4mAbZ51q8kh3-EvDMgA-cwY6EfKHAy1PkaCG0AGmzTzekIIVq0KRTduxMeLpQ3wlVlciSxQ5biPZwcXjBJV-d0-hOtdSzniHshQ/s2048/mourder%20falcon.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="436" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb3homU03HfZYnhwhFhjwJTpeD0DiFo5xqznIOTien9ZquZJz2_YuNWoVbmSupNymPtX3Yhhdr2Ou-a3hqhlWGCJC4t4mAbZ51q8kh3-EvDMgA-cwY6EfKHAy1PkaCG0AGmzTzekIIVq0KRTduxMeLpQ3wlVlciSxQ5biPZwcXjBJV-d0-hOtdSzniHshQ/w326-h436/mourder%20falcon.jpg" width="326" /></a></div><br />
<p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>Daniel Warren Johnson stał się w
mainstreamowym komiksie zjawiskiem. Nieprzeciętny, wciąż młody
(przynajmniej młodszy ode mnie) grafik z rozpoznawalnym stylem wdarł
się w świadomość odbiorców za pomocą „Wonder Woman: Martwa
Ziemia” i kilku pomniejszych prac dla majorsów. Jest w jego
grafikach coś z komiksowego niezalu, ale też pewna dosadna
pulpowość. Korzystając z tego, że przestał być anonimowy dla
masy czytelniczej, Nagle Comics wypuszcza na naszym rynku jego
autorskie projekty i robi to bardzo dobrze.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Słoń mi na ucho nadepnął. Mimo iż
jestem zaangażowanym słuchaczem muzyki i lubię dzielić się
swoimi odkryciami, to nigdy na niczym nie grałem. Prawdopodobnie
dlatego nie do końca docenię fabułę tego komiksu, która za
pomocą metafor wychwala pod niebiosa akt grania w zespole metalowym.
To właśnie dzięki karkołomnym solówkom główny bohater, Jake,
wspiera przybyłą z miejsca zwanego Łomotem istotę, tytułowego
Murder Falcona, w walce z potwornymi, iście lovecraftowskimi
najeźdźcami Ziemi. Co więcej, Jake formuje zespół złożony z
zapaleńców, w którym każdy z zaangażowanych kontroluje inną
istotę przybyłą z Łomotu. Od strony fabularnej dostajemy więc
takie metalowe Power Rangers, acz kontekst grania jako aktu walki i
oporu jest szerszy, głębszy i przemyślany.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Nie będę ukrywał, że „Murder
Falcon” jest komiksem dla dzieciaków. Może przez swoją pulpowość
nie nadałby się do Krótkich Gatek. W sumie „Battling Boy”
Paula Pope'a wyszedł w Kulturze Gniewu, a to moim zdaniem całkiem
niezły punkt odniesienia dla komiksu DWJ, bo istnieje między nimi
sporo podobieństw. Tu jednak mamy rzecz skrojoną w sam raz pod
nastolatków, ale znając gusta naszych czytelników i ich
uwielbienie dla Johnsona, nikomu nie będzie to prócz mnie
przeszkadzało i po ten komiks sięgną różne grupy wiekowe. To
szpanerska, pełna graficznych fajerwerków opowieść, która
spełnia swoje zadanie aż za dobrze.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Graficznie jest wszak przecudnie.
Daniel Warren Johnson jest twórcą zdecydowanie już ukształtowanym,
który świetnie rozumie, czym jest komiks gatunku. Jest przy okazji
obdarzony niepodrabialnym stylem mieszającym w sobie różne wpływy
oraz sporą dawkę vintage i brudu. Genialnie ogrywa też na swoich
grafikach onomatopeje, czyniąc z nich ważną cześć własnego
stylu graficznego. Są czytelnicy/recenzenci, którzy zarzucali jego
rysunkom nieprzejrzystość. Ja tego zupełnie nie odczuwam i uważam,
że to jeden z najlepszych grafików swojego pokolenia, dobrze mu
życzę i cieszy mnie jego rosnąca popularność. Bo nawet jeśli to
rzecz dla dzieciaków, to nie zmasakruje im gustu jak większość
mainstreamowych, cukierkowych prac różnych wyrobników. Z racji
tego, że część akcji dzieje się w Japonii, czuć tu tez trochę
wpływów mangi. Dodatkowo, jeśli się uprzemy, to można też o tym
komiksie myśleć w kategoriach widowiska Kaiju, wszak opowiada o
walkach z ogromnymi potworami.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Na koniec, przyznam bez bicia, że jako
niegrający na niczym boomer trochę mijam się z warstwą fabularną
tego komiksu. Owszem, urzeka mnie metafora metalu jako wulgarnego
pokazu siły, który może uratować Ziemię, ale walki z potworami <span style="font-family: Times New Roman, serif;">à
la</span> Power Rangers to już nie moja para kaloszy. Tak jak w
przypadku „Z całej pety” chciałbym czegoś głębszego, może
bardziej obyczajowego, lecz najwyraźniej takie komiksy nie obejmują
zainteresowań Daniela Warrena Johnsona i to, że nie jestem targetem
tego komiksu, to już mój problem. Państwo, szczególnie wy mniej
zramolali niż niżej podpisany, na pewno będziecie zadowoleni z
lektury.
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-2435661558401888562024-03-11T09:42:00.000-07:002024-03-11T09:44:35.208-07:00Nieśmiertelny Hulk. Tom 5. Ewing/Bennett<p style="text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhncyj5lolAVe93GoW0iNpJJVZPNo6zApIO9ZNiDNJmJTEb1OWbwVdmesRhCN8hYkTzGr978Tg8-9WBY5AalOFPiPOUHCkoTd4noEFt0g3o2CvChx9G3DLkBnuz2L7Glj9RsyrPh_oYenQs_XQa05WrKGq3o3CutIa-yl2FDMqpp8mm0OWfqzQwvWBwRcOV/s2048/Hulk%205.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1557" height="481" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhncyj5lolAVe93GoW0iNpJJVZPNo6zApIO9ZNiDNJmJTEb1OWbwVdmesRhCN8hYkTzGr978Tg8-9WBY5AalOFPiPOUHCkoTd4noEFt0g3o2CvChx9G3DLkBnuz2L7Glj9RsyrPh_oYenQs_XQa05WrKGq3o3CutIa-yl2FDMqpp8mm0OWfqzQwvWBwRcOV/w366-h481/Hulk%205.jpg" width="366" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b> </b></p><p style="text-align: justify;"><b> <span style="white-space: pre-wrap;">To cholernie wielkie słowa jak na tekst o komiksie superbohaterskim, ale trudno mi zaakceptować, że to już koniec. Tom numer pięć zamyka popisowy taniec Ala Ewinga w spektaklu znanym jako „Nieśmiertelny Hulk”. To zwieńczenie historii, która w opinii odbiorców i krytyków wyróżniła się niczym promieniujący na szmaragdowo, nieskazitelny klejnot w stercie bezkształtnego plastiku. Rewitalizacja całokształtu sylwetki zielonego olbrzyma i pokaz tego, że w głównonurtowym komiksie superbohaterskim jest jeszcze miejsce na fabuły zaplanowane od A do Z, inteligentne i dojrzałe. Tak, nie zamierzam na sam koniec nagle zacząć jechać po tym runie. Po zamknięciu ostatniego albumu jestem gotów postawić Ewingowi ołtarz.</span><br /></b><br /><span style="white-space: pre-wrap;">To pod każdym względem naturalne zwieńczenie serii, która wreszcie połączyła losy dwojga potężnych dzieci Jacka Kirby’ego: wszechpotrafiącego i wszechrozwalacza. Większym spoilerem was nie skrzywdzę. Po absolutnie mocarnym tomie czwartym dwie z wielu osobowości Bruce’a Bannera znalazły się w, delikatnie mówiąc, nieprzychylnym położeniu. Przejebane mają, nie owijając w bawełnę. Trzymający dotąd lejce diabłowaty Hulk gryzie piach, główna osobowość zmieniła się w cronenbergowską, quasi-humanoidalną wersję kabalistycznego drzewa życia, a wszystkim dyryguje teraz Leader z nad wyraz (nawet jak na swoje standardy) napuchniętym czerepem. Każdy w takim momencie zwrócił by się do przyjaciół, ale w przypadku biednego furiata odzianego w fioletowe portki najbliżsi jak zwykle ranią najmocniej. Brzmi głęboko, a chodzi po prostu o to, że Avengers to banda buców.</span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Ostatni tom tej historii leci chyba najmocniej w motywy trykociarskie i z początku średnio mi to grało, ale udział mężnych kalesoniarzy przeświadczonych o własnej racji był raczej nieunikniony przy takiej skali wydarzeń. To też logiczny ciąg dalszy decyzji podejmowanych przez Ala Ewinga od pierwszego zeszytu serii. Jego metoda jest jak szkło powiększające, pod którym oklepane motywy z bajek o mutantach gamma odkrywają przed złaknioną choćby grama jakości publiką masę nowych, często makabrycznych niuansów. Tak właśnie tutaj pojawienie się Avengers służy nie tylko sensacji, bo poza usprawiedliwieniem intensywnego prania się po mordach tworzy skomplikowaną sieć relacji z postaciami osadzonymi w fabule wcześniej. Obnażona zostaje dziecięca strona najbardziej znanej wersji Hulka, co z kolei z niektórych „bohaterów” robi mendy znęcające się nad słabszym. Na tym etapie historii zresztą już każde alter-ego Bannera ma wyjaśnioną rolę, a jednocześnie znajduje się miejsce na ich dalszy rozwój. U Ewinga dynamiczny bohater to za mało, szansę na odkupienie dostaje każda z osobowości protagonisty, że o postaciach pobocznych nie wspomnę.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">To tylko jeden z wielu przejawów wyjątkowego talentu autora. Udało mu się stworzyć serię superbohaterską, której zeszyty rozpoczynają się od cytowania – poza Mary Shelley, co tutaj jest oczywistością – Arystotelesa, Longfellowa, Kafki, czy nawet Biblii i to wszystko ma sens, te zagrywki nie rażą pretensjonalnością. Rozwijają się motywy z kabały, bezpośrednie nawiązania do „Boskiej komedii” zespolone groteskowo z lovecraftowskim kosmicznym horrorem, co też łączy mitologię promieniowania gamma z konstrukcją całego wszechświata Marvela. Decyzje tak poważne, że inni autorzy przez lata będą musieli je uparcie ignorować, jak to często w superhero bywa. Ewing podjął masę odważnych kroków i wykorzystał dziesiątki motywów, więc tym bardziej robi wrażenie tak doskonałe dopasowanie elementów pochodzących teoretycznie z różnych układanek. Tu nie ma przypadkowych decyzji, wszystko się łączy, nawet powrót jednej z popularniejszych form Hulka odbywa się nie tylko w atmosferze przytłaczającej zajebistości, ale też w zgodzie z fikcyjną logiką świata przedstawionego i fabułą tej zamkniętej serii. To zaś przenika się ze sposobem na pokonanie nowej grupy przeciwników, powstaniem Red Hulka i rolą Fantastycznej Czwórki w całej opowieści. To tylko jeden przykład w gąszczu makiawelicznie zaplanowanych koneksji. No nie ma w Marvelu obecnie drugiego tak sprawnego łba.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Oderwijmy się jednak od bijatyk z przebierańcami różnej maści i porozmawiajmy o najważniejszym: o zakończeniu. Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, z początku wydało mi się ono zbyt pospiesznie, jakby Ewing nie dostał szansy na rozwinięcie wszystkich pomysłów. Nawet jeśli jest to prawda, to udało mu się te porzucone wątki obrócić w prezentację złowrogich celów antagonistycznego zła totalnego, zapowiedź tego, co może się wydarzyć. Pod każdym innym względem trudno doszukać się tu niedopatrzeń. Jak większość dobrych historii, ta kończy się tam, gdzie (mniej więcej) się rozpoczęła, eskalują motywy gnostyczne, znaczenie ciemnozielonej strony mocy rozszerza się na cały wszechświat, dostajemy również zaskakująco nieinwazyjną w swoim rozmachu pigułkę informacji na temat wspólnej przeszłości Leadera i Hulka. Co najważniejsze jednak, mnogie osobowości Bannera muszą sobie zasłużyć na dotarcie do końca, przejść trudną drogę, zmierzyć się z błędami. Ostatecznie samo istnienie Hulka staje się aktem buntu przeciwko sile sprawczej bez poddawania się wpływowi jej przeciwwagi. Akceptacja własnej natury połączona z faktycznie realizowaną chęcią poprawy, odnalezienie miejsca na litość w zasłużonym gniewie.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Nad kontrowersjami wynikającymi z antysemickich popisów Joe Bennetta wylałem już spore wiadro kwasu, więc nie będę powtarzał, nie chcę psuć pożegnania z tą serią. Cholerna szkoda, że wyszło, jak wyszło. Po pięćdziesięciu zeszytach w towarzystwie tego artysty wyobrażenie sobie „Nieśmiertelnego Hulka” w innym stylu jest niemalże niemożliwe. Jego rysunki przez cały czas pozostawały z jednej strony bardzo bliskie esencji szkoły superhero ze Stanów, ale potrafiły również osunąć się bez wysiłku w perfekcyjnie zilustrowany body horror i uciec od realizmu, gdy było to wymagane. Ma to sens, gość w końcu zaczynał karierę od graficznej grozy. Bennett jest rysownikiem bardzo elastycznym i jednocześnie perfekcjonistą z technicznego punktu widzenia. Potrafił równie dobrze zilustrować sceny durnej kalesoniarskiej naparzanki, by stronę dalej przejść do biblijnego pojebaństwa w stylu obrazów Boscha, a do tego doskonale radził sobie ze zmiennymi układami kadrów. Dlatego też cieszy mnie, że w ostatnim albumie miał sporo okazji do popisu – także w ramach jednego rozdziału zrywającego z tradycyjną narracją komiksową. To właściwie jego pożegnanie z Marvelem, więc abstrahując od słuszności wywalenia go na zbity pysk (a słuszne to było totalnie), przynajmniej oddreptał z klasą. Krzyżyk na drogę, teraz będzie ilustrował komiksy dla libertariańskiego YouTubera, komiczne.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Trudno się rozstać z tak dobrą serią, bo za pewnik możemy uznać, że nieprędko w Domu Średnich Pomysłów trafi się nam znowu taki przebłysk jakości. Al Ewing, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów z branży, zarówno przy powielaniu pomysłów poprzedników jak i przy wywracaniu tych pomysłów na lewą stronę, wykazuje się ogromną wiedzą na temat uniwersum Marvela, szacunkiem do kreatywnych dokonań mistrzów a przede wszystkim ogromnym skillem pisarskim. Piąty tom „Nieśmiertelnego Hulka” to godny prezent na pożegnanie z serią, która potrafiła górę mięśni w fioletowych gatkach wpisać w nawias społecznie świadomego komentarza, lovecraftowskich odklejeń bez wysiłku ewoluujących w mieszankę sprawnie podanej psychologii i gnostycznego filozofowania na wysokim poziomie. Cudem też udało się to wszystko utrzymać w całkowitej wierności względem peleryniarskich realiów i przyprawić toną ukłonów dla gigantów fikcji takich jak, między wieloma innymi, Jack Kirby czy Cronenberg. Ich duchy, przenikając się z wszechobecnym sercem Ala Ewinga, dały nam tytuł, do którego przez lata będzie porównywana każda nowinka w mainstreamowej części tego medium. Pretendenta do podium nie spodziewam się zbyt prędko.</span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;">Autor: Rafał Piernikowski </span></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-1002730684951512052024-03-06T03:31:00.000-08:002024-03-06T04:23:32.689-08:00Pewnego razu gdzieś na końćzu świata. Tom 1. Aaron. <p style="text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhtWE8UACP6HvUT7rc6D1LwOXXU-_QzytSVxYruMUx-gCUW9epnEwjQR80GsTJosS-AmAT_umCBQIG9B9LEcBVgIskMJ__lHT5pDtLLJlGsoWdPKftVsXcZMV0oVsJcn0Wmb7XDwirB2W50juUAWmbHZYbr-zD5FcD2yf3NnqI6LYNFRRzJ6uoIEh6k-QT0/s2048/gdzie%C5%9B.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="475" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhtWE8UACP6HvUT7rc6D1LwOXXU-_QzytSVxYruMUx-gCUW9epnEwjQR80GsTJosS-AmAT_umCBQIG9B9LEcBVgIskMJ__lHT5pDtLLJlGsoWdPKftVsXcZMV0oVsJcn0Wmb7XDwirB2W50juUAWmbHZYbr-zD5FcD2yf3NnqI6LYNFRRzJ6uoIEh6k-QT0/w355-h475/gdzie%C5%9B.jpg" width="355" /></a></b></div><b><br /></b>
<p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>„Cóż stało się z Jasonem
Aaronem?” – zdają się pytać czytelnicy komiksów na całym
świecie. Gość z najzdolniejszego autora młodego pokolenia zmienił
się w wyrobnika piszącego bardzo dużo trykociarskich seriali dla
majorsów. Nie czytałem oczywiście wszystkiego, co zrobił, ale
przerobiony materiał daje mi poczucie, że niegdysiejszy geniusz
komiksu rozmienia się na drobne. Owszem, zdarzają się przebłyski
i świetne rzeczy jak niedokończone (czemu, kurwa?) „Bękarty z
południa” czy ukazujący się raz na ruski rok „Przeklęty”.
Niemniej to mały odsetek wśród rzemieślniczej dłubaniny, którą
Aaron dzielnie odpierdala dla sowitych czeków od gigantów.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><a name="__DdeLink__309_18290147"></a>„Pewnego
razu gdzieś na końcu świata” stoi gdzieś pośrodku. Rzecz ma
bowiem w najlepszych momentach świetną, gęstą narrację Aarona
podpatrzoną od własnego największego wroga, czyli Alana Moore'a.
Ma też dobrze zarysowanych, bogatych w przeżycia bohaterów, którzy
swoje oberwali. Brakuje tu natomiast jeszcze (bo nie wykluczam, że
Aaron uzupełni to w następnych tomach) porządnej fabuły,
storytellingu z najwyższej półki, jaki obiecują porównania do
„Bastionu” czy „The Last of Us”. Świat przedstawiony jest
zbudowany niejako w opozycji do tego, co dostaliśmy w „Przeklętym”.
Tam biblijne realia były ukazane niemal jako postapo. Tu postapo
ukazane jest jak fragment świata wycięty ze starego testamentu z
okrutnymi zasadami. W obu przypadkach działa to nieźle, mam jednak
wrażenie, że w „Pewnego razu gdzieś na końcu świata” ten
element jest wtórny. To oczywiście nic złego, trudno dziś o
odkrywczość w tym gatunku, ale moim zdaniem na razie komiks dupy
nikomu nie urwie.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Od strony rysunkowej jest bardzo
fajnie. Współczesne trendy przyzwyczaiły nas do komputerowej
grafiki i do tego, że artyści wykorzystują ją z głową.
Wizualnie ten komiks to rzecz dobra, daleka od kiczu. Kolory są
raczej zgaszone, nie oczojebne, a sama sekwencyjność stoi na
wysokim poziomie. Grafika nie próbuje jednak doganiać narracji
literackiej Aarona i jasne jest, kto jest gwiazdą tego komiksu. Kto
rządzi i kto za pomocą prozy rozstawia swoją kreacją świata po
kątach artystów plastyków.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„Pewnego razu gdzieś na końcu
świata” nie jest pozycją wybitną, to jednak zgrabne czytadło z
dużym, ważnym nazwiskiem na froncie, a to przyciągnie czytelników
złaknionych tego, co Aaron robi w swoich niezależnych projektach.
Jeśli myślicie jednak, że znajdziecie tu coś na poziomie „Skalpu”
to będziecie zawiedzeni. Dajmy jednak tej serii kredyt zaufania. To
dopiero początek, pierwszy tom „Skalpu” też nie był najlepszy,
może więc jeszcze się coś w tym ponurym postapo rozwinie na
korzyść mojego niegdyś ulubionego scenarzysty. Tego Wam, sobie i
Aaronowi życzę.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-43615334950934715072024-03-05T07:21:00.000-08:002024-03-05T07:21:50.191-08:00Jenny Finn. Nixey/Mignola<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiAxuZflA9LUY4S92tnrf7fWg6BV68mzONV3SGbAgnoHNg0HVjdVQedgmSMHNx4NP7SHwO9uUvJDaDNPK_jQKGJmZvziPj_2Xw3Q2DXlnP97cb1WWkW1DKp5E2IJLsdv9-5VyOIin2FH7TK6quWu3t-rkFH2avj-Pr-sNmjEbl9dd0NeRDlwjGo5ycYI1kV/s2048/jenny%20finn.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiAxuZflA9LUY4S92tnrf7fWg6BV68mzONV3SGbAgnoHNg0HVjdVQedgmSMHNx4NP7SHwO9uUvJDaDNPK_jQKGJmZvziPj_2Xw3Q2DXlnP97cb1WWkW1DKp5E2IJLsdv9-5VyOIin2FH7TK6quWu3t-rkFH2avj-Pr-sNmjEbl9dd0NeRDlwjGo5ycYI1kV/s320/jenny%20finn.jpg" width="239" /></a></div><br />
<p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>Rzecz powstała z burzy mózgów Mike'a
Mignoli i Troya Nixeya. Ten drugi wysłał temu pierwszemu sporo
szkiców, do atmosfery których Mignola wymyślił i dopasował
historię, ustawiając narysowane i wyobrażone już postacie na
szachownicy i nadając im charaktery, funkcje oraz znaczenie.
Tytułowa Jenny Finn to dziewczynka odnaleziona na otwartym morzu.
Wyłoniła się z lovecraftowskiego CZEGOŚ na środku akwenu. Jej
śladem – przez wiktoriański Londyn, w którym grasuje morderca
dziwek – rusza koleś ze wsi imieniem Joe. Nie sposób oderwać
wszystkich poziomów tego komiksu od twórczości Samotnika z
Providence. Czuć jednak, że dzieło powstało z wielkiej
improwizacji i niezdrowego, nieraz bezsensownego eskalowania motywów
przynależnych prozie Lovecrafta. Umówmy się, improwizacja jest
jedną ze składowych stylu Mignoli, ale nie jest akurat tą dobrą
cechą jego warsztatu. Od strony fabularnej wyszło więc
przeciętnie.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Najsłabszym ogniwem tej historii są
jednak rysunki. Grafiki Troya Nixeya znałem wcześniej z „Zagłady
Gotham”. Marudziłem na nie w recenzji tego nietypowego,
lovecraftowskiego Batłomieja, ale przyznam szczerzę, że tam
podobały mi się bardziej niż w „Jenny Finn”. Pokraczne
postacie z dziwnymi japami być może pasują do atmosfery prozy
HPLa, która jest wyjściową dla całej opowieści, ale mnie od nich
odrzuca. Gdyby historię zilustrował sam Mignola, wyszłoby jej to
na dobre, już wtedy jednak (na przełomie lat 90. i 2000, bo według
tego, co mówi Troy, wtedy powstawała ta opowieść) Duży Mike był
bardzo zajętym człowiekiem i nie było takiej opcji. Historię
Mignola dopasowywał zresztą do rysunków Nixeya, jemu więc musiała
przypaść rola ilustrowania opowieści. Grafikom nie pomogły
niestety nawet kolory Dave'a Stewarta, który zajął się po latach
tym aspektem „Jenny Finn”. Co więcej, wydaje mi się, że w
czerni i bieli rysunki te wyglądałyby znacznie lepiej. Tak można
też sądzić po szkicach dołączonych na końcu albumiku. Dodatkowo
ostatni zeszyt narysował ktoś inny niż Nixey, naśladując przy
tym – całkiem wiernie – jego pokraczny styl.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„Jenny Finn” to moim zdaniem
niewypał, który wyleczył mnie z chęci posiadania wszystkiego, w
czym palce maczał Duży Mike. Dziwię się, że akurat ten komiks
wybrano do publikacji po znakomitym Baltimore. Owszem, nie brak mu
pulpowej energii typowej dla komiksów Amerykanina, ale na tym jego
walory się kończą, bo z drugiej strony na tle najlepszych prac
tego autora rzecz wypada jak tytuł drugiej kategorii. To
zdecydowanie pozycja odcinająca kupony od sławy Mignoli. Owszem, ma
jakieś plusy, jak atmosfera znana z opowiadań Lovecrafta
przeniesiona do wiktoriańśkiego Londynu czy kilka fajniejszych
grafik (acz te ze szkicownika są najlepsze). To jednak za mało, by
uznać tę historię za musiszmiecia i uważam, że Mignola nawet w
kolaboracjach z różnymi rysownikami miał w dorobku znacznie lepsze
opowieści.
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-42975521090535806012024-02-04T23:49:00.000-08:002024-02-04T23:49:16.297-08:00Kaczki. Dwa lata na piaskach. Kate Beaton. <p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxtzdzeAVLQE3xXYzA-tgNl_HV7o0iCuiPYM93-UfWu040OBhyphenhyphenqMFQeH-Phim8wWOhbrKHn6WrVCCC6X1QwpGE3bvAsl_FX0sGOgrbe0QxGkxV9wBqoBgIPZS1ySk8gRgI7KnB97IwBi7u29_XViY76SMY5XbXmTu-vzu8AQJdlHMbb68yTvOnbUxipvoE/s3754/kaczki.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="3754" data-original-width="2726" height="570" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxtzdzeAVLQE3xXYzA-tgNl_HV7o0iCuiPYM93-UfWu040OBhyphenhyphenqMFQeH-Phim8wWOhbrKHn6WrVCCC6X1QwpGE3bvAsl_FX0sGOgrbe0QxGkxV9wBqoBgIPZS1ySk8gRgI7KnB97IwBi7u29_XViY76SMY5XbXmTu-vzu8AQJdlHMbb68yTvOnbUxipvoE/w413-h570/kaczki.jpg" width="413" /></a></div><br />
<p></p><p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><b>To zdumiewające, jak
doświadczenie kogoś zupełnie innego niż my, kto żyje bardzo
daleko stąd, potrafi być bliskie i poruszające. Kate Beaton
opisuje swoją osobistą historię oraz konkretne problemy swojej
małej społeczności oraz Kanady w ogóle. Ja jednak - po
przeczytaniu paru pierwszych stron - miałem wrażenie, że autorka
opowiada o Polsce pierwszych lat transformacji, kiedy to ludzie
pozbawieni perspektywach opuszczali swoje wsie, miasta, czy
miasteczka, wyjeżdżając za pracą na długie lata na zachód. Mimo
tej analogi, trudno nie zauważyć, że w nagrodzonych m.in. nagrodą
Eisnera Kaczkach, tematy ekonomiczne ustępują obserwacjom natury
obyczajowej, które wybrzmiewają jeszcze bardziej swojsko.
</b></p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> Po otwarciu komiksu
natrafiamy na mapki ukazujące miejsca akcji, co dla mnie mającego
kłopoty z geografią, jest bardzo pomocne. Mamy więc mapę całej
Kanady, jej wschodnią cześć - Nową Szkocję - skąd autorka
pochodzi oraz zachodni region Alberty, gdzie znajdują się piaski
roponośne, na których spędziła 2 lata. Naraz ukazuje nam się
Kate Beaton we własnej - cartoonowej – postaci. W ramach prologu
tłumaczy nam, że pochodzi z małej urokliwej wyspy Cape Breton
(prowincja Nowa Szkocja), w której tradycyjne zawody obumierają i
większość dorastających na niej ludzi jest pogodzona z
perspektywą wyjazdu zarobkowego w głąb kraju. Kate czuje się do
tego podwójnie zobligowana, ponieważ chce spłacić kredyt
studencki, który pozwolił jej zdać studia humanistyczne (ten
akurat motyw – kredyt studencki - nie wydaje mi się w naszym kraju
specjalnie rozpowszechniony).
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> Nasza bohaterka opuszcza
swój świat i przenosi się w zupełnie inną scenerię. Pierwszy
etap to Syncrude, dalsze będą do siebie podobne – księżycowe
krajobrazy obsiane infrastrukturą wydobywczą. Specyficzne molochy,
które zostały zaprojektowały dla mas pracujących przez wielkie
korporacje. Odtąd domem staje się robotniczy barak, a mało
przyjemna dla oka przestrzeń życiowa zostaje ograniczona do ściśle
wyznaczonych punktów. Ten hermetyczny świat opanowany jest głównie
przez mężczyzn. Czego w takim miejscu szuka młoda dziewczyna? Tego
co wszyscy – szybkiego zarobku.
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> Wielkie zakłady
wydobywcze są otwarte dla wszystkich, dlatego Kate bez większych
problemów dostaje względnie lekką pracę w narzędziowni. Pierwsze
kroki nie są łatwe, bohaterce trudno się zaaklimatyzować do
specyficznych warunków jej nowej egzystencji. W tym mniej więcej
miejscu wyłuszcza się podstawowy temat opowieści Beaton, a są nim
relacje społeczne i wpływy środowiskowe. Wrażliwość bohaterki
niejednokrotnie będzie wystawiona na próbę, gdyż codziennością
staną się dla niej: szorstkie traktowanie, seksizm, a także
zwyczajne chamstwo wielu pracowników, którzy - jak podejrzewa
autorka - zachowują się tutaj zupełnie inaczej niż w swoich
domach oddalonych o setki, czy nawet tysiące kilometrów. Smutną
prawdą jest to, że człowiek powoli przestaje reagować i przywyka
do drobnych patologi objawiających się pod postacią złośliwostek
„kolegów z pracy”, ponieważ ich natrętne teksty są jak
powietrze. Co jednak kiedy pewna granica zostaje przekroczona i słowa
przyoblekają się w czyny?
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> Kate Beaton uczciwie
opisuje swoje przeżycia - przedstawiony przez nią obraz sytuacji
jest wielowymiarowy, dlatego przytacza też pozytywne przykłady
relacji z innymi osobami, także płci przeciwnej, które były dla
niej dobre i udzielały potrzebnego wsparcia. Tak więc bynajmniej
nie jest to zjadliwa feministyczna satyra na samców alfa, ani tym
bardziej paszkwil na środowisko proletariatu w ogóle. Pracownicy
kopalni stanowią tak wielobarwny, różnorodny konglomerat, że
trudno ich jednoznacznie zaszufladkować w staroświeckie i sztywne
terminy klasowe.
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> Kolejnym problemem,
który kanadyjska artystka ukazuje - unikając górnolotnych i
jednoznacznych deklaracji - jest zagrożenie środowiskowe związane
z wydobyciem ropy. Z jednej strony zdaje sobie ona sprawę z
dewastacji krajobrazu i ogólnej szkodliwości takiego procederu -
zarówno dla przyrody jak i ludzi - z drugiej dobrze wie, że -
podobnie jak inni – jest tylko szeregową robotnicą na Gwieździe
Śmierci, co daje wymierne zyski, których praca w kulturze na pewno
by jej nie zapewniła. Tematy ekologiczne to zaledwie niewyraźnie
zarysowane tło opowieści. Tytułowe kaczki zaś pojawiają się w
ramach epizodu, jako klarowny symbol migracji do miejsca, które
okazuje się przynosić zgubę.
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> Powieść graficzna
Beaton to historia dwóch lat życia rozpisana na przeszło 400
stronach. To nie jest komiks „do zaliczenia” za jednym
podejściem. Narracja, która wywołuje wrażenie pewnej monotonii,
zbudowana jest z ciągu krótkich, często jednostronicowych
epizodów, życiowych obserwacji, nieraz bardzo drobnych i pozornie
niewiele znaczących. Wszystkie te ulotne chwile budują jednak
spójną rzeczywistość, której ocena zależy od wrażliwości
czytelnika. Myślę że bez względu na płeć, każdy kto pamięta
jak zaczynał swoją przygodę na rynku pracy i naraz znajdował się
w obcym dla siebie środowisku - gdzie obowiązywały: rutyna,
specyficzny kodeks oraz dyktowane śmiertelną nudą dziwaczne
rytuały - może się z przeżyciami bohaterki utożsamić.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> Wielu artystów, którzy
decydują się na komiks autobiograficzny wybiera prosty, umowny styl
rysowania. Nie inaczej jest w przypadku Kate Beaton. Jej kreska
przypominana choćby dokonania Joe'a Matta czy Guy'a Delisle. Jest
może nieco bardziej chwiejna, mniej dokładna, a czasem nawet
„brzydka”. Szeregi podobnych kadrów przedstawiają postacie -
trochę jak w sitcomie – najczęściej w planach bliskich. Twarz to
zaledwie parę kresek - autorka z ich pomocą potrafi oddać wiele
różnorodnych odcieni emocji. Tego typu narracja zostaje czasem
przerwana przez ukazanie jedno lub dwustronicowej panoramy, na której
widzimy przemysłową maszynerię i eksploatowane tereny. W tym
wypadku wspominana wyżej „brzydota” kreski znajduje swoje pełne
uzasadnienie.
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> „Kaczki” to komiks,
który świetnie się czyta - z łatwością wchodzimy w skórę
głównej bohaterki, aby śledzić jej upadki i wzloty. Nie ma w tej
historii wielu zdarzeń, które określilibyśmy jako wielkie, czy
wbijające w fotel, jest za to skromna i szczera obserwacja niuansów
wynikających z najróżniejszy życiowych sytuacji, przy udziale
obfitego katalogu świetnie zarysowanych indywiduów. Poza tym
dowiadujemy się czegoś o Kanadzie. Być może dla niektórych ten
kraj nadal jest synonimem dobrobytu i wolności. Co do tej drugiej
kwestii straciłem wszelkie złudzenia po tym jak premier Trudeau
zamroził konta protestującym przeciwko przymusowi szczepień. À
propos zaś nieprzebranego bogactwa Kanady, to autorka nie
przemilcza, ale też i nie uwypukla faktu, że jest ono eksploatowane
- nie przez narodowe - lecz ponadnarodowe korporacje, silniejsze od
jakiegokolwiek rządu pozostającego na ich usługach. Skąd my to
znamy? W tym miejscu w ramach dość przykrego paradoksu przychodzi
mi na myśl termin „Kanada” jakim ochrzczono obóz w Birkenau,
służący za magazyn do składowania zrabowanego majątku ofiar. </p><p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"> </p><p align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;"><i>Autor: Jakub Gryzowski </i><br /></p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-65308270522544618002024-01-30T09:13:00.000-08:002024-01-30T09:13:09.440-08:00Kaczki. Dwa lata na piaskach. Kate Beaton. <p><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhOpPjrwIKXPlz9h4Q1P7FHDxBYMWIKNLEmzLEMPb3cIY9_q1VVms7Kpu9gS2qiZsiXWf4-G6GUmyN3AfC-M3QqQV-0PqfxecHqtaMdAeKZ_JC-ocTOmWVnqnu07lUUWrfzu5TFNuuC_j8IuA-O3W_xYyc62sIblHnw-IHW4_TW0iXJ8_BADGZPQ3K8GnLZ/s2048/kaczki.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="534" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhOpPjrwIKXPlz9h4Q1P7FHDxBYMWIKNLEmzLEMPb3cIY9_q1VVms7Kpu9gS2qiZsiXWf4-G6GUmyN3AfC-M3QqQV-0PqfxecHqtaMdAeKZ_JC-ocTOmWVnqnu07lUUWrfzu5TFNuuC_j8IuA-O3W_xYyc62sIblHnw-IHW4_TW0iXJ8_BADGZPQ3K8GnLZ/w399-h534/kaczki.jpg" width="399" /></a></b></div><b><br /></b>
<p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>„<span lang="en-US">This is a man's
world”. </span>Dokładnie chodzi o przemysł wydobycia węgla.
Każda kobieta pracująca w tym sektorze budzi sensację wśród
współpracowników i to wcale nie w pozytywnym sensie. Kate Beaton,
autorka mocno nagradzanej powieści graficznej „Kaczki”, spędziła
dwa lata w kanadyjskich obozach pracy (sic! Wiem, jak to brzmi, ale
to małe miasteczka skupione wkoło kopalni, więc jak je inaczej
nazwać?). Musiała tam pracować, by spłacić kredyt studencki,
który zaciągnęła na studia humanistyczne. Nie wspomina tej pracy
dobrze. Mówi się, że żadna praca nie hańbi, ale doświadczenia
autorki są bolesne i nie ukrywa ona przypadków przykrego seksizmu,
nawet jeśli nie wszyscy jej współpracownicy byli kanaliami. Nieraz
czuła złość, była do głębi samotna. Gdy próbowała się
poskarżyć, dano jej właśnie do zrozumienia, że to męski świat
i sama się w niego wepchnęła, jakby to właśnie ona była
wszystkiemu winna.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Sam spędziłem trochę czasu w różnych
fabrykach i też mam przykre wspomnienia. Nie przyszłoby mi do
głowy, żeby przekuć je w bestsellerowy komiks, bo uważałem, że
nie ma o czym opowiadać. Dla wielu ludzi na ciepłych posadkach to
może być zaskakujące, ale ja w czasie lektury tylko ze
zrozumieniem potakiwałem głową. Oczywiście, autorka miała
przejebane – zaliczając najpierw narzędziownię a potem biuro –
moim zdaniem jednak pracownicy fizyczni mają jeszcze gorzej i w
sumie ich perspektywy mi brakowało w tym komiksie. Choć naturalnie
Kate nie chciała mówić za nich, część bohaterów z dalszego
planu traktuje z jakąś czułością. Ogólnie te wspomnienia to
bardzo dobra, drobiazgowa i do bólu szczera robota. Jeśli chodzi o
komiksowe memuary tego typu to pierwsza liga, więc nie dziwią mnie
te wszystkie nagrody. Zastanawia mnie tylko los tych ludzi, którzy
muszą tyrać tak całe życie, nie mogą uciec do innej ścieżki
kariery i siedzą w tym przemyśle po uszy. Jedyne co mogą zrobić
to zagryźć zęby albo strzelić sobie w palnik. Jestem bardzo
ciekaw, co oni by sądzili o tym komiksie? Jest w nim scena, w której
bohaterka czyta komentarze pod artykułem na temat swojego miejsca
pracy i spotyka się w nich z niezrozumieniem.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Fakt, że komiks ten ruszył samego
Baracka Obamę (wymienił go jako jedną z najlepszych książek,
jakie przeczytał w 2022 roku) jest już wręcz częścią narosłej
wokół tytułu legendy. To świadczy o dwóch rzeczach: o mocy
samego dzieła i o wrażliwości społecznej byłego prezydenta USA.
Siłą wspomnień Beaton jest bowiem to zdecydowanie to, że chcąc
nie chcąc współczujemy dziewczynie. Nawet jeśli jej robota nie
była tak straszna jak jej współpracowników na innych stanowiskach
i działach, to swoje przeżyła i umiała to przekuć w przekonujący
kawałek komiksu.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Od strony graficznej nie ma tu
wodotrysków. Beaton rysuje kreską bardzo uproszczoną, służebną
wobec narracji i fabuły. Mimo iż nikogo ta warstwa nie powali, to
sprawdza się w swojej roli idealnie. Nie ma też jednak co ukrywać,
że to warstwa literacka stanowi o sile tego komiksu. W krajowych
recenzjach autorka doczekała się porównań z polskimi graficzkami.
Z całym szacunkiem, ale taka Anna Krztoń rysuje od niej lepiej,
ciekawiej, choć faktycznie to są podobne estetyki, więc
zestawienie uznaję za bardzo trafne.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Lubię powieści graficzne tego typu.
Mówiąc to mam na myśli te wszystkie wspomnienia komiksowe, które
stały się głosami pokolenia wychowanego na Eisnerowskim spojrzeniu
na medium. Komiks Beaton jest właśnie jedną z wielu takich
pozycji. O jej unikatowości świadczy jednak to, że nie zginęła w
tłumie. Według mnie rzemieślniczo aż tak bardzo się nie
wyróżnia, od strony komiksowej to bowiem średnia robota. Ważne
jest to, co autorka wlała w warstwę fabularną, która posiada
potencjał publicystyczny, bo ostatecznie to zajmujący komiksowy
esej. To jest jego główną siłą.
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-37428312329398277672024-01-19T07:38:00.000-08:002024-01-19T07:38:59.704-08:00Zamek Śpiący. Linda Medley<p style="text-align: justify;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg5sC4A7LqP3DjYSZR0TWA-pJp_MXZC101u9n3x1alf8aca-hY5TQUuAUWEmcq9hb42oxT4XHKmsgw-CMpcbYYTtxeKxig_ax1o9l-NUXQWcvOYHuX4LH_d-PmnO15wWo6bq3mNPCBrQdV4CvQZRpq77lEIgr9STlPFjvS5BkidhSaYDXlKKt1LJgRBiTp0/s2048/Zamek%20%C5%9Bpi%C4%85cy.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="572" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg5sC4A7LqP3DjYSZR0TWA-pJp_MXZC101u9n3x1alf8aca-hY5TQUuAUWEmcq9hb42oxT4XHKmsgw-CMpcbYYTtxeKxig_ax1o9l-NUXQWcvOYHuX4LH_d-PmnO15wWo6bq3mNPCBrQdV4CvQZRpq77lEIgr9STlPFjvS5BkidhSaYDXlKKt1LJgRBiTp0/w427-h572/Zamek%20%C5%9Bpi%C4%85cy.jpg" width="427" /></a></div><br />
<p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>W teorii to komiks zupełnie nie dla
mnie. Ciepłe fantasy z wyeksponowanym elementem kobiecym (i mam na
myśli totalne girl power, a nie fanserwis z laskami w zbrojach,
które więcej odkrywają niż zasłaniają) nie brzmi zupełnie jak
coś, co mogłoby wpaść w oko staremu nerdowi. Prawda jest jednak
taka, że nie można nie docenić misternej roboty Lindy Medley, bo
od strony komiksowej dzieje się tu dużo dobrego.</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Owszem, przez pewną część lektury
towarzyszyła mi gdzieś z tyłu głowy myśl, że jak przyjdzie mi
pisać recenzję, to zjebię ten komiks od góry do dołu, ale im
dalej w las tym mocniej wchodziłem w uniwersum wykreowane przez
zdolną Amerykankę i ostatecznie pozostałem z uczuciem satysfakcji.
Wszystko tu współgra, począwszy od zarysowania tła opowieści,
przez fabułę, po znakomicie i przekonująco przedstawione postacie.
Mimo baśniowości to nie jest prosta bajka tylko rozbudowana,
wielowątkowa powieść graficzna, zresztą autorka powołuje się na
Sandmana, z którego chyba najwięcej ukradła podczas kreacji
swojego świata i to czuć. Jest tu też element ewidentnie
zaczerpnięty z „Gnata” Jeffa Smitha, bo podobnie ukazano
sielankę życia w małej, quasi-średniowiecznej społeczności.
Największe wrażenie robią jednak rozdziały o strukturze
szkatułkowej niepozostawiające wątpliwości, że obcujemy z
pracami bardzo zdolnej, świadomej narratorki. Nie podejrzewam
autorki o znajomość „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, więc
prawdopodobnie zaczerpnęła ten element z Gaimana, który już
jednak jest fanem książki Potockiego i filmu Hasa. Ostatecznie
wychodzi na to, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Graficznie jest znakomicie.
Semi-realizm idealnie pasuje do baśniowej stylistyki opowieści.
Madley umie wyrażać dużo za pomocą mimiki bohaterów, co znów
zbliża jej prace do Jeffa Smitha i od tej strony lepszego porównania
chyba nie znajdę. Acz zaznaczę, że odrobinę mniej tu cartoonu.
Rzemieślniczo jest to rzecz utrzymana na wysokim poziomie i tylko
ślepy nie doceniłby tej warstwy.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><a name="__DdeLink__2_810545227"></a>Obiektywizm
nie jest moją mocną stroną. Jeśli mi się coś nie podoba, to
walę z grubej rury. Może to wada u starego recenzenta, ale tak mam.
Fantasy komiksowe to ogólnie moja broszka (cenię je bardziej niż
literaturę tego typu), niemniej wolę bardziej pulpowe inkarnacje
gatunku. Powiem więc Wam jak na spowiedzi: w przypadku „Zamku
Śpiącego” czuję przede wszystkim respekt do pracy autorki. Nie
jest jednak tak, że pozostałem całkowicie obojętny wobec
opowiadanych tu historii i sportretowanych postaci. Chyba jednak nie
łyknąłbym tej opowieści podanej w innej formie niż komiks.
Dlatego też doceniam dokonanie Lindy Madley głównie na polu tego
medium, bo jest to świetna robota.
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-44408305576183646732024-01-02T04:56:00.000-08:002024-01-02T04:56:56.913-08:00Inna historia Universum DC. <p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhyNnsceqTw-4Oeh7JTaK6eQKxPRtxqGlQnl2DShEaGSNrz67d1c6m6zITxFspIyiSc3DffRGjBn1OyOp4BITTESs7tLGBIcTahX5PZVQddiCwP6AXliSuJ1qZUz6BRdQWe929V7l4ELd0-bYhyphenhyphenkPPjZOr1-YRab13dngiRAuZ4u2jNMixEiq0lCc92RAA2/s2048/niezwyk%C5%82a%20historia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1653" height="452" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhyNnsceqTw-4Oeh7JTaK6eQKxPRtxqGlQnl2DShEaGSNrz67d1c6m6zITxFspIyiSc3DffRGjBn1OyOp4BITTESs7tLGBIcTahX5PZVQddiCwP6AXliSuJ1qZUz6BRdQWe929V7l4ELd0-bYhyphenhyphenkPPjZOr1-YRab13dngiRAuZ4u2jNMixEiq0lCc92RAA2/w365-h452/niezwyk%C5%82a%20historia.jpg" width="365" /></a></div><br />
<p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>Korporacja w branży rozrywki bawi się
w woke'ism i virtue signalling? Nowe, nie znałem! Odłóżmy jednak
na bok parodystyczne nawiązanie do zgryźliwości, która pomimo
swojej niezaprzeczalnej słuszności jakimś cudem najczęściej
ląduje na ustach słabo skrywających rasizm frustratów. „Inna
historia uniwersum DC“ to tytuł potrzebny, niezależnie od
motywacji za nim stojących. Co ważniejsze jednak, w zalewie
„świadomych“ kulturowo i społecznie średniaków ten album
wyróżnia się, bo moim zdaniem (niekoniecznie popularnym) odwala
swoją robotę całkiem skutecznie.</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Do rzeczy, zanim mi palce odpadną od
robienia cudzysłowów w powietrzu. Dostajemy pięć historii ze
świata rajtuziarzy, których najprawdopodobniej nie znacie. To
opowieści o Outsiderach (nieprzypadkowo z wielkiej litery) z ław
rezerwowych DC Comics. Wydarzenia skupione lub rozpoczęte głównie,
choć nie tylko, w okresie Srebrnej Ery podaje się nam w kontekście
łączącym najważniejsze wydarzenia fikcyjnej Ziemi z tymi znanymi
z faktycznych annałów ze szczególnym naciskiem na napięcia rasowe
i mniejszościowe ogólnie. Chodzi o to, by postacie takie jak Black
Lightning i jego córka, Renee Montoya, Katana czy Mal oraz Karen
Duncanowie mieli okazję opowiedzieć wam o tym, jak to jest być
zepchniętym na dalszy plan w fantazyjnej wersji ojczyzny wielkich
możliwości.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Zacznijmy od samych podstaw, „Inna
historia uniwersum DC“ to nie jest komiks. To garść
pierwszoosobowych narracji bez dialogów przedstawionych w
akompaniamencie ilustracji, którym też daleko do typowego
kadrowania. Dosyć patetyczna w prezentacji, fabularyzowana kronika
fikcyjnej historii można rzec. Mnie taka forma nie przeszkadza. Czy
działa na korzyść albumu? Tu można się kłócić, na pewno
więcej tu czytania w porównaniu do typowego superhero, ale pióro
Johna Ridleya nie wystawiło mojej cierpliwości na próbę. Może
łatwiej było mu ugryźć temat z takiej strony zamiast kopać się
w medium, z którym nie ma zbyt wiele doświadczenia.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Poza zwykłym talentem pisarskim tom
zawdzięcza lekkostrawność naprawdę nienachalnemu podejściu do
trudnej tematyki. Fakt, postacie mają zasłużone pretensje względem
licznych kłód rzucanych im pod nogi, ale Ridley nie robi z nikogo
świętej krowy. Same historie mają zresztą mocno osobisty
charakter i choć kontekst nietolerancji i nierówności przenika
każdy ich aspekt, to nie jest to absolutnie wkładka wymuszona,
naturalna konsekwencja życia w danych czasach i okolicznościach
raczej. Co najważniejsze, nie samym pouczaniem ta fabuła stoi,
każdy z bohaterów bez wyjątku ma tutaj wyraźnie rozpisany,
przekonujący wektor dynamiki. Żadne z nich nie zmusza czytelnika do
sympatii, przestawiając zamiast tego przebytą przez siebie drogę w
połączeniu z kształtującymi ją motywacjami.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Czuję tu jednak mały dysonans ze
względu na typowe, superbohaterskie bzdury. Każdy odbiorca tego
gatunku bez łba wiecznie pogrzebanego pod kolosalnym kamieniem wie,
że te komiksy od zarania dziejów mówiły o napięciach społecznych
i problemach mniejszości. Było to najbardziej skuteczne w formie
grubo ciosanych metafor, bezpośrednie przeniesienie zdarzeń
historycznych do zmyślonego świata wydaje mi się w porównaniu do
tradycyjnego podejścia nieco toporne. Jakby na siłę wciśnięto
dramaty wielu ludzi między bajki o tytanach w błyszczących
getrach. Nie jest to może mocno odczuwalne, ale kilka razy
zgrzytnęło. Podobnie ma się rzecz z samą narracją, która w
pewnych momentach wybijała mnie całkowicie z rytmu nagłą,
niezapowiedzianą zmianą wątku. Ponownie, dramatu nie ma, można
było to zrobić po prostu trochę zręczniej.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Skoro to nie komiks, to co z rysunkami?
No są, dla kontrastu raczej typowe w trykociarstwie. To kreślone
czasem niedbale falującymi liniami reminiscencje klasycznych
ilustracji, często wręcz bezpośrednie. Z pewnością mogę
pochwalić Giuseppe Camuncoli za zaprojektowanie układu całości,
niektórzy brak wizualnych kombinacji mogą tu uznać za lenistwo z
topornym efektem, ale dla mnie najważniejsza była czytelność.
Istotne momenty są trafnie podkreślone, to wystarczy. Same rysunki
jednak wyglądają zwykle jak średnio umiejętne kalki. Straszna
szkoda, bo bardziej dopieszczona warstwa wizualna mogłaby z tego
albumu zrobić coś niezaprzeczalnie godnego uwagi.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">W obecnej postaci „Inna historia
uniwersum DC“ to tylko i aż coś, na co można sobie pozwolić,
jeśli świat obracający się zwykle wokół Batmana i Supermana
chcemy poznać pod nieco innym kątem. Zdecydowanie przejaw
epatowania wątkami mniejszościowymi, ale całkiem elegancki i
wyważony w swojej narracji. Jest spora szansa, że zawartość was
nie oburzy, jeśli nie latacie z przyklejonym do kurtki (albo
naszytym przez mamę) krzyżem celtyckim. Zagranie może nawet
częściowo zbyt bezpieczne, by zasłużyć na większy rozgłos
mówieniem czegoś nowego. Uważam jednak, że pewne rzeczy trzeba w
obecnych czasach powtarzać i dopóki fikcja przeznaczona
teoretycznie zaspokajaniu eskapistycznych potrzeb robi to umiejętnie,
to jest jednym z najlepszych miejsc na takie zagrania.<br /><br />Prawie
zapomniałem. Tradycyjnie muszę krytycznie rzucić grochem o ścianę
w sprawie wydania. W środku wszystkie ładnie, pięknie, ale utarty
już format linii „DC Deluxe” nadal czyni oprawę tomów
przeciwieństwem wyjątkowości. Jak nie lubicie obwolut to peszek,
bo pod nią jak zwykle czarna pustka.</p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> </p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><i>Autor: Rafał Piernikowski </i><br /></p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-3198073527754915952023-12-05T14:32:00.000-08:002023-12-05T14:33:30.676-08:00Bomba<p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"><b> </b></span></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJUx6lLvsbU-NwiwtDFtImvcCmacgXgLyjUXDiXqJ7BqBttPrE95xnDATF1PYjqkMZTPlBOVrmW8YNYDiPWBHnTn9K46X7dHv7Buz61F5KdN6Swp5iJuSw2djNnjb-DSINPxrbszkeFmY-pFiP_a-J-4UZPUYVxL4YcEz8jZsTz3KPIRcR57fKQlzObJYT/s2048/bomba.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1532" data-original-width="2048" height="322" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJUx6lLvsbU-NwiwtDFtImvcCmacgXgLyjUXDiXqJ7BqBttPrE95xnDATF1PYjqkMZTPlBOVrmW8YNYDiPWBHnTn9K46X7dHv7Buz61F5KdN6Swp5iJuSw2djNnjb-DSINPxrbszkeFmY-pFiP_a-J-4UZPUYVxL4YcEz8jZsTz3KPIRcR57fKQlzObJYT/w431-h322/bomba.jpg" width="431" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"><b> </b></span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"><b>Był taki pasek „Fistaszków”, na którym Linus stwierdzał dosadnie: „Wszystkiego, co wiem, nauczyłem się z telewizji!”. Mam podobnie, tylko z racji wiadomych zainteresowań wiedzę o historii i świecie czerpię z komiksów. Czytałem recenzję Kuby, opublikowaną na tymże blogu, którą popełnił kilka tygodni temu i chyba jednak inaczej widzę ten komiks, ale po kolei. </b></span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Powieść graficzna podejmuje już niemal wszelkie tematy. Od komiksów opowiadających o bezdomności, chorobach psychicznych, masturbacji, o pracy na saksach, po te traktujące o podróżach w różne zakątki świata. Mało mnie więc dziwi, że w końcu ktoś zdecydował się opowiedzieć o tak przyprawiającym dziś o ciarki na plecach temacie jak powstanie bomby atomowej. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Powiem szczerze – nigdy nie sięgnąłbym po książkę o bombie atomowej. Nie interesuje mnie literatura popularno-naukowa, a po komiks i owszem, sięgnąłem i lektura była bardzo satysfakcjonująca. Nie widziałem też filmu Nolana, nie jestem jego fanem, a na pewno nie jestem fanem atomówki, mimo iż urodziłem się w rocznicę zrzucenia bomby na Nagasaki (sic!). Mam trochę wyjebane, a trochę się boję dziś tego tematu ze względu na aktualne groźby Rosji. Komiks to co innego, bo to wszak moja dziedzina. Dzieło trójki autorów sprawdza się idealnie jako bryk z historii. Być może brak mu trochę emocjonalności, ale jej nie oczekiwalibyśmy od książki popularno-naukowej, a z tej parafii jest to wszak publikacja. Dramaturgia buduje się tu sama, gdy autorzy przedstawiają fakty, jeden po drugim. Dowiedziałem się z tego komiksu wszystkiego, co chciałem wiedzieć, a nawet rzeczy, których wiedzieć nie musiałem (na przykład ile kochanek miał Oppenheimer) i uważam czas spędzony z tym opasłym albumem za bardzo udany. Rzecz jest cegłówką, którą da się zabić, ale mimo objętości czyta się ją dość łatwo. Nie jesteśmy przytłoczeni ogromem tekstu, bo wszystko jest idealnie wyważone. Może nawet za bardzo komiksowe? Ale dziś postacie jak Hitler i Stalin, a nawet ten Oppenheimer czy Einstein, wydają się bohaterami rodem z komiksu: przerysowanymi i ikonicznymi. Wiem, nieładnie tak mówić, bo zagrożenie jest całkiem realne, ale Putin też zdaje mi się dziś iście Bondowskim, pulpowym łotrem. Od komiksowości nawet w realu dziś nie ma więc ucieczki. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Co ciekawe, warstwa graficzna zdaje się wtórować mojej tezie. To rzecz ani trochę nie przypominająca ani typowej Eisnerowskiej powieści graficznej, ani frankofona. To produkt w warstwie graficznej i narracyjnej najbardziej zbliżony do amerykańskiego mainstreamu, tyle że podanego w czerni i bieli. Kompozycje plansz sprawiają wrażenie dzieła tego typu z lat 90. i nie chodzi mi o to, że są przestarzałe, a o odwagę przy ich komponowaniu. Można to uznać za plus, ale też i za minus. Moim zdaniem wyszło dobrze.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Nie uważam zazwyczaj, żeby szeroki target był plusem, wolę rzeczy adresowane do konkretnego odbiorcy, ale w przypadku publikacji popularno-naukowej uniwersalność przekazu to plus. Mamy więc do czynienia z pozycją, którą mogą przeczytać wszyscy. Zarówno fani trykotów powinni odnaleźć tu znajome warsztatowo tropy i nie zrażą ich one przy lekturze, a i miłośnicy powieści graficznych chętnie postawią tę cegłę na półce. Tak, to bryk, niejako uproszczona opowieść, ale swoją funkcję spełnia wzorcowo. Nie sądzę jednak, że kiedykolwiek wyruszę z autorami „Bomby” ponownie w tę podróż, traktujcie więc ten komiks jako jednorazową przygodę. No ale mało kto w dzisiejszym zalewie nowości sięga drugi raz po tę samą pozycję.</span> <br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-58105518255251165212023-12-04T04:46:00.000-08:002023-12-04T04:46:10.108-08:00Rusty Brown. Chris Ware. <p style="text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjhTx7eNxKIvuGnXCFr5aV9IiDuyXGco242udbD02GKFZW33Tmo8o-OxemN9hzuOnYSvmxAvg8sL7ibt6cDAOcbFaGT4-7URpGawYxtRFqKwfiLIqTkOmwxHwC0Yt597T3Gd45zu1S2IoJe_ToTrDyCVdj46ve4sO78_2lFvKSke7m2TUS2P90z4BkBw-NK/s720/rusty%20brown.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="539" data-original-width="720" height="335" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjhTx7eNxKIvuGnXCFr5aV9IiDuyXGco242udbD02GKFZW33Tmo8o-OxemN9hzuOnYSvmxAvg8sL7ibt6cDAOcbFaGT4-7URpGawYxtRFqKwfiLIqTkOmwxHwC0Yt597T3Gd45zu1S2IoJe_ToTrDyCVdj46ve4sO78_2lFvKSke7m2TUS2P90z4BkBw-NK/w446-h335/rusty%20brown.jpg" width="446" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></b></p><p style="text-align: justify;"><b><span style="white-space: pre-wrap;">Chris Ware był największym nieobecnym naszego rynku komiksowego. Jedyny jego komiks jaki pojawił się po polsku drukiem to fragment właśnie „Rusty'ego Browna” zamieszczony pierwotnie w książce „Księgą innych ludzi”. Przez lata tej nieobecności w Polsce jego dzieła obrosły legendą i chyba wszyscy zainteresowani czekali na nie z utęsknieniem. Nic jednak z tego nie wychodziło z różnych względów. Nader często uznawano te komiksy po prostu za zbyt trudne do wydania od strony edycyjnej. Centrala jako pierwsza podołała i wypuściła jakiś jego album, wbijając się tym samym na szczyty list najważniejszych tytułów AD 2023.</span></b><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">„Rusty Brown”, bo o nim mowa, to rzecz niezwykła i unikalna, ale też trudna w odbiorze. Czytałem go bardzo długo i każde podejście zmiatało mnie z planszy, gdyż komiks ten wymaga od czytelnika 100% zaangażowania i wysiłku intelektualnego. Może nawet wywołać dyskomfort poznawczy u odbiorcy, bo sam w pewnym momencie, zirytowany małym drukiem w pierwszej historii, sięgnąłem po lupę. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Opowieść ta to strumień świadomości opisujący kilka żywotów (często dość nędznych i smutnych) powiązanych fabularnie szkołą, w której uczy się tytułowy Rusty Brown. W czasie snucia historii rysunek Chrisa Ware'a się zmienia, ewoluuje od typowo kreskówkowego, przez oszczędny, umowny po styl niemal realistyczny. Same opowieści zdają się traktować o chorej ze smutku duszy Ameryki. Rzecz w nastroju jest zupełnie inna niż typowy „american dream”. Znajdziemy tu kilka sylwetek bohaterów, zaczynając od dzieciaków-nerdów wiodących pełne stresu i poniżenia życie, przez uczącego literatury smutnego belfra będącego miłośnikiem starej pulpy, po Afroamerykankę będącą nauczycielką w szkole dla białych. Historie są ze sobą tylko luźno powiązane i powstawały w różnych okresach. Jednak nie treść jest głównym walorem tych komiksów. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Strona narracyjna to szczyt tego, co da się wyciągnąć z opowieści obrazkowej i można mieć wrażenie, że o sam akt postmodernistycznego opowiadania chodzi w tym komiksie a nie o żywota przegrywów. Jak wspomniałem we wstępie, rzecz jest jednak wymagająca i nie jest to lektura do poduchy, tylko coś, co mocno Was zaangażuje. To mogłaby być opowieść o czymś zupełnie innym, a i tak byłaby zachwycająca od strony formalnej, bo Ware jest geniuszem komiksu. Wie jak skonstruować planszę, jakimi drogami poprowadzić na niej fabułę, by szczena nam opadła. Nie oznacza to jednak, że komiks Ware'a jest od strony treści o niczym, że to sama forma. Wręcz przeciwnie, bo wyłania się z niej wyraźny obraz wspomnianej wcześniej Ameryki: smutnej, pozbawionej romantyzmu.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Ware pracował nad tym albumem latami i posklejał całość z fragmentów publikowanych w różnych miejscach. Na końcu wylicza wszystkich prezydentów, których kadencje upłynęły w czasie tworzenia tej historii. Rozrzut czasowy sprawił, że opowieści bardzo się różnią stylem i trudno szukać tu takiej spójności jak w przypadku (i tak eklektycznego, ale jednak bardziej spójnego) innego jego ważnego dzieła: „Jimmy'ego Corrigana” (pisałem o nim tutaj: </span><a class="x1fey0fg xmper1u x1edh9d7" href="https://rekopisznalezionywarkham.blogspot.com/2022/06/jimmy-corrigan-smartest-kid-on-earth.html"><span style="white-space: pre-wrap;">https://rekopisznalezionywarkham.blogspot.com/2022/06/jimmy-corrigan-smartest-kid-on-earth.html</span></a><span style="white-space: pre-wrap;"> ), którego zapowiedział Timof Comics na przyszły rok. Na wielu poziomach czuć jednak ewolucję warsztatu Ware'a i muszę uznać „Rustyego Browna” może nie za lepszy komiks, ale na pewno za trudniejszy. Autor się jednak nie pogubił, bo to też bankowo jeden z najlepszych albumów tego roku. Problem jest z nim taki, że nie jest to opowieść dla wszystkich. Ludzie, którzy szukają w komiksach tylko rozrywki odbiją się od „Rusty'ego...” jak od ściany. Odbiorcy ceniący „plecy konia”, mimo iż mamy do czynienia z mistrzostwem, mogą nie zrozumieć warstwy formalnej albo uznać ją za przeszarżowaną. Ware jednak unika kiczu, wspina się na wyżyny sztuki komiksowej i przy okazji, dzięki swojej wrażliwości, uchwycił kawałek otaczającej go rzeczywistości. To dużo jak na komiksowego nerda. Oprócz formalnej ekwilibrystyki to właśnie ta wrażliwość autora czyni z „Rustyego...” dzieło ponadczasowe. </span><br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-70077627687600976642023-11-14T10:38:00.000-08:002023-11-14T10:59:15.351-08:00Monica. Daniel Clowes<p style="text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEguQDEKx5oa6nbikpXYkK2mfkvFgcxdXOE-vKoZkGuH8b4T4XGjkDW3TiQ4uk0BiGNLedNgsrMhFKdMYeJtAhG-fHlQtdGOo56eyRGkKheENcVeM22ZkggynFe_ppwxYlqp9IJtcp6UjImFqYDHDsAppMtreQhpIg5ezNJYbFhP1dFmEjOrVU-j8h58JyiD/s3851/monica.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="3851" data-original-width="2940" height="498" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEguQDEKx5oa6nbikpXYkK2mfkvFgcxdXOE-vKoZkGuH8b4T4XGjkDW3TiQ4uk0BiGNLedNgsrMhFKdMYeJtAhG-fHlQtdGOo56eyRGkKheENcVeM22ZkggynFe_ppwxYlqp9IJtcp6UjImFqYDHDsAppMtreQhpIg5ezNJYbFhP1dFmEjOrVU-j8h58JyiD/w380-h498/monica.jpg" width="380" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b> Są na rynku komiksowym takie nazwiska, które nie potrzebują reklamy. Daniel Clowes to stary wyjadacz i żywy klasyk, którego najnowsze dzieło stanowi nie lada kąsek dla miłośników opowieści rysunkowych. Niebezpieczeństwem dla artystów mających na swym koncie arcydzieła jest to, że będą z nimi porównywane ich najnowsze prace. „Mocnica” zawiera w sobie większość tendencji, które amerykański twórca rozwijał przez cały swój dorobek. Nie da się jednak nie zauważyć subtelnych zmian w sposobie opowiadania. Clowes wciąż szuka nowych rozwiązań narracyjnych dla swoich zawikłanych postaci i historii. </b><br /><br /> „Monica” - ponad 100 stron w dużym formacie podzielonych na 9 rozdziałów, z których kilka jest oddalonych od głównego nurtu opowieści. Nie przechodzi się przez ten komiks szybko. Warstwa tekstowa wydaje się tu niejednokrotnie dominującą. Moją uwagę, a propos samego wydania, zwrócił papier – nie błyszczący, kredowy – tylko matowy, bardziej szlachetny (satynowy?), w rozdziałach dygresyjnych pożółkły, od którego nie odbija się światło lampki, pod którą czytamy. Dokłada to swoją małą cegiełkę do zbudowania atmosfery komiksu sprzed lat. Mamy wrażenie jakbyśmy wygrzebali jakiś ukryty, zakurzony skarb. <br /><br /> Opowieść zaczyna się od krótkiej historii świata, która zajmuje całe dwie strony. Następnie przechodzimy do okopów wojny w Wietnamie, gdzie poznajemy niedoszłego ojca Moniki, aby po chwili znaleźć się w Stanach. Tam będziemy śledzić losy Penny, matki tytułowej bohaterki. Kontekst czasu i miejsca akcji jest – nawet bardziej niż zwykle u Clowesa – bardzo istotny. Ameryka, lata 60' – rewolucja seksualna, dragi, totalne pogubienie ideologiczne i mentalne. Penny regularnie zmienia partnerów, nie jest w stanie zdecydować, co tak naprawdę czuje i czego chce. W końcu na świat przychodzi Monica. To jej narrację będziemy czytać w prostokątnych ramach kadrów. Całą historię życia. <br /><br /> Ogólnie nie są to łatwe sprawy. Autor „Ghost World” zdążył nas już przyzwyczaić do budowania opowieści wielopiętrowych, zawiłych, niewyjaśnionych – nad którymi unosi się aura tajemnicy oraz czegoś głęboko demonicznego. Monica jako już dorosła osoba poszukuje klucza do wyjaśnienia swojego w życia. Czytelnik śledzi ciąg rzuconych na karty komiksu retrospekcji, introspekcji, spekulacji. Złowrogie sekty - sekrety matki – porzucenie – odrzucenie – utrata - nieznany ojciec - trudna młodość. Bohaterka prowadzi śledztwo niczym w filmie noir, jednak gdy elementy układanki zaczynają zbierać się do kupy, nastaje wątek, który kompletnie zaburza fabułę i poszukiwanie sensu trzeba zacząć od nowa. <br /><br /> Monica to postać typowa dla bohaterów Clowesa. Introwertyczna, lekko zaburzona, niepewna swoich reakcji oraz tego kim jest. Ten głęboki niepokój tożsamościowy legitymizuje pojawianie się dziwnych, nierealnych incydentów, o których nie wiemy, czy zdarzyły się naprawdę, czy są owocem fantazji i fobii narratorki. Głównym problemem, jaki wyłania się z lektury omawianej powieści graficznej, jest samotność i brak perspektywy zbudowania trwałej więzi z drugą osobą. Stanowi to pokłosie „wolnościowych” poszukiwań pokolenia, które żyło w latach 60'. Jedyną nadzieję stanowi terapia, głębokie przepracowanie tematu, poukładanie sobie w głowie. Ostatecznie należy odrzucić to co było i nastawić się na realizację własnej osoby. Tylko czy to nie kolejna iluzja? <br /><br /> Clowes - co nie dziwi - także i w swym najnowszym dziele romansuje z dawną estetyką. Jednakże klisze oraz pewna doza kiczu pełnią u niego rolą inną niż rozrywkową. Pokrywają one lęk metafizyczny, który bohaterowie nie potrafią w inny sposób wyartykułować. Autor Miotacza śmierci nie po raz pierwszy wykazuje, że nasze życie na ziemi jest czymś cholernie dziwnym, mrocznym i nieprzewidywalnym (choć naznaczonym klątwą). Pełne zrozumienie siebie i swojej życiowej roli jest w tej perspektywie kompletnie skazane na porażkę. <br /><br /> Jeśli czytałeś poprzednie pozycje amerykańskiego rysownika, wiesz jakiej szaty graficznej się spodziewać. Tutaj - jak zresztą w każdej innej jego pracy - jest ona poddana drobnej korekcji dyktowanej charakterystyką opowieści. Można bowiem powiedzieć, że Daniel Clowes wciąż robi jeden komiks, jednak te subtelne zmiany świadczą o tym, że nie jest to do końca prawda. „Monica” na tle poprzednich albumów wypada dosyć poważnie, mimo obecności - stałej u autora - mrocznej groteski. Muszę przyznać, że czasami czułem się nieco przytłoczony nadmiarem tekstu. Rozumiem konieczność takiego zabiegu oraz jego świadome użycie przez twórcę tak bardzo już doświadczonego. Chodziło mu zapewne o sugestywny obraz bohaterki, która przeprowadza nieustanną wiwisekcję swoich stanów psychicznych. Pewne myśli wracają jak mantra, ale wciąż rozbijają się o nieprzekraczalną ścianę, stąd nieustanne ich wałkowanie, chwiejność osobowości. Nie ukrywam, że jednak w pewnych momentach komiks zaczął mnie nieco nużyć, a protagonistka drażnić. Niemal brak tu „czystego komiksu” czyli kadrów bez dymków, lub z ich niewielką ilością, w których rozgrywałaby się jakaś akcja. Mamy za to sporo literatury. Na szczęście całkiem dobrej. <br /><br /> Po Monicę sięgną wszyscy fani Clowesa, wszak jest to artysta, który wyhodował sporo epigonów, poszerzając możliwości narracyjne medium komiksowego. Wg mojej opinii nie jest on jednak równy, gdyż robi komiksy dobre oraz wybitne. Ten jest „zaledwie” dobry (podobnie jak np. „Miotacz śmierci”). „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” wyznaczyła górną poprzeczkę, do której trudno jest doskoczyć. Pamiętajmy jednak, że mimo pewnych podobnych wątków – tajemne rytuały, sekty, teorie spiskowe – ambicje powieści graficznej „Monica” są odmiennego rodzaju. Być może nie do końca je rozszyfrowałem, ale mimo to jestem w stanie stwierdzić, że zetknąłem się z pozycją niebłahą, która stanowi interesujące wyzwanie intelektualne dla czytnika. <br /> </p><p style="text-align: justify;"><i>Autor: Jakub Gryzowski </i><br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-49491325192736670702023-11-14T10:21:00.000-08:002023-12-05T01:18:24.763-08:00Zjawiskowa She-Hulk. John Byrne. <p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8qTYllNapO4YXcQYAtIuIyXlWMjQ5BpXj39n1NBSpKH4M-dOX2XXaTD2GTwGpE13PyEPodSCBicqATBZ5aMkJlYa5GKYroUtI1m8jz1NPFiwO2cg2wX4YCHD_b_9SIrlwTP3d4-xbGvh-wgfbO2nm1AvuokrqmQvqcSpdFeqCzrhnpzzEQxFG0XHfGx7G/s4000/She%20hulk.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="4000" data-original-width="2992" height="474" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8qTYllNapO4YXcQYAtIuIyXlWMjQ5BpXj39n1NBSpKH4M-dOX2XXaTD2GTwGpE13PyEPodSCBicqATBZ5aMkJlYa5GKYroUtI1m8jz1NPFiwO2cg2wX4YCHD_b_9SIrlwTP3d4-xbGvh-wgfbO2nm1AvuokrqmQvqcSpdFeqCzrhnpzzEQxFG0XHfGx7G/w354-h474/She%20hulk.jpg" width="354" /></a></div><p></p><p><b><br /></b></p><p>
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>Komiksy mają sprawiać przyjemność i
radość. To dość logiczne, ale niekiedy o tym zapominamy,
zagłębiając się w kolejne przyciężkawe, mroczne, nieraz
awangardowe utwory. Jasne, choć opowieści obrazkowe to nie tylko
radosna pulpa, czasem i coś lekkiego trzeba wrzucić na ruszt. Nie
warto się ograniczać do jednego nurtu, bo komiksiory mają wiele do
zaoferowania. Nawet te od często wyszydzanego i odsądzanego od czci
i wiary Marvela. Ta pozycja jest tego najlepszym dowodem.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„She Hulk” Johna Byrne na jednym
poziomie jest radosną rozrywką nieaspirującą do bycia niczym
innym. Na drugim to jednak zegarmistrzowska robota niekwestionowanego
maestro komiksu jakim jest bez wątpienia ten autor. Alan Moore
powiedział kiedyś (w kontekście nadużywania określenia „graphic
novel”), że ten komiks to dno i metr mułu. Nigdy go chyba jednak
nie czytał, bo nie wyobrażam sobie, jak można nie docenić tej
misternej roboty.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Owszem, od strony treści dostajemy
komiksowy sitcom, szaloną kreskówkę ze stajni Marvela, ale
prezentowane przez Byrne’a wykonanie i zrozumienie języka tego
medium wykracza daleko poza uroczą pulpę, jaką niewątpliwie jest
też ten album na pierwszym planie. Opowieść o kuzynce Bruce'a
Bannera, która zyskała super-moce po transfuzji krwi od krewniaka
to prosta rozrywka z obowiązkowymi wieloma występami gościnnymi i
niedorzecznymi złolami w kalesonach, ale Jezu na patyku! Jak to jest
opowiedziane! Ileż w tych postaciach faktycznego życia, ileż
odwagi przy sposobach snucia historii, łamania symbolicznej czwartej
ściany i niebywałej lekkości stylu – zarówno od strony
graficznej jak i literackiej, które po mistrzowsku się uzupełniają.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Rysunkowo to kosmos, bo Byrne pociskał
na pełnej kurwie i był wtedy w mistrzowskiej formie. Mimo iż
wykorzystuje zupełnie inne tła niż w typowej super-bohaterskiej
sieczce (z czego się zresztą samoświadomy nabija), to zdecydowanie
przykuwa oko czytelnika. Stężenie pop-artu w pop-arcie, jakie autor
tu osiąga, jest niesamowite. Być może wielu rysowników kręciło
się stylistycznie w podobnych rejonach, ale jeśli miałbym wskazać
tylko jednego ulubionego gościa od kiczowatego super-hero, to byłby
to właśnie on (albo, szukając w zupełnie innych rejonach, J. H.
Williams III, ale to temat na inną dyskusję).
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Marvel wielokrotnie zasłużył na
bęcki, produkując sporo tasiemców (czy to komiksowych czy
filmowych), które nie mają wiele do zaoferowania szukającemu
inteligentnej rozrywki czytelnikowi. Niemniej „She Hulk”, mimo
swojej lekkości gatunkowej, nie należy do dzieł złych czy
głupich. Najlepiej świadczy o tym ten zachwyt nad możliwościami
medium, jaki widać w pracach Byrne'a, zrozumienie konwencji
kalesoniarskiej i wykorzystanie jej komediowego potencjału. Takie
dzieła naprawdę rzadko się zdarzają i porównałbym to, co autor
zaprezentował w tej szufladzie, do tego, co z fantasy robił w
„Gnacie” Jeff Smith. To dzieło tego kalibru.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: left;"><br />
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-37025683192936681032023-11-12T02:22:00.000-08:002023-11-12T02:22:25.950-08:00Batman. Nie tylko biały rycerz. <p></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjsuTBKAUIwlruYxlCW4x6NMWMmkAQwUJxfs72xm2gDpFA9nmdX0yMRTDyxrXZyZTd2tBflXmFgNF0woPKK7rmxTJw3AwDTTUnw5vyRVZBYuHUZdQNaXxYqmENu0dS7ktixkQsPJjqIkgjz6f-1olyN3CAV76QAx2xKYzCPV0gaUSBxZURhD-QME0TyVwga/s2048/batman%20bia%C5%82y.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1319" height="603" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjsuTBKAUIwlruYxlCW4x6NMWMmkAQwUJxfs72xm2gDpFA9nmdX0yMRTDyxrXZyZTd2tBflXmFgNF0woPKK7rmxTJw3AwDTTUnw5vyRVZBYuHUZdQNaXxYqmENu0dS7ktixkQsPJjqIkgjz6f-1olyN3CAV76QAx2xKYzCPV0gaUSBxZURhD-QME0TyVwga/w388-h603/batman%20bia%C5%82y.jpg" width="388" /></a></div><br /><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b><span style="white-space: pre-wrap;">Ja wiem, że pierwszy rozdział „Białego Rycerza”, pomimo sukcesu sprzedażowego, nie każdemu się tak totalnie podobał. Z drugim było nawet troszeczkę gorzej, ale świadom wszelkich wad obu historii przytuliłem je do swego batmanolubnego serduszka, bo miały coś do powiedzenia. Zaczęliśmy od nowego, względnie oryginalnego sposobu na niemalże karykaturalne podkreślenie faktu znanego każdej w miarę nawet rozsądnej osobie – Batman, jako koncept, średnio się sprawdza w roli sposobu na zakończenie wszelkich trosk miasta wypełnionego zbrodnią. Kontynuacja za to starała pokazać nam, czym taki odziany w mrok mściciel mógłby być i zakończyła w eleganckim stylu karkołomną karierę trykociarską Bruce’a Wayne’a. No tyle że nie zakończyła, bo Sean Murphy musiał nam przedstawić jeszcze najważniejszą lekcję: jak coś się sprzedaje, to komiksowi hegemoni wydoją to do cna.</span></b></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Mały skrót fabularny, bo jeśli nie przyjrzeliście się okładce, to dosłowne tłumaczenie tytułu mogło zbić was z tropu. Oryginalnie historia nazywa się „Beyond the White Knight” i tak, rozchodzi się o białorycerską reinterpretację motywów z kultowego „Batman Beyond”. Dlaczego więc nie „Biały Rycerz przyszłości”? Nie wiem, może komuś to brzmiało głupkowato, ale schodzę z tematu. Rzecz rozgrywa się dwanaście lat po ostatecznym starciu z Azraelem i wyjawieniu prawdy o Gacku ludziom z Gotham. Bruce nie może spokojnie cieszyć się emeryturą w więzieniu, w którym namierzenie chętnych na wpierdziel rzezimieszków przychodzi mu dużo łatwiej. Jego mądra decyzja i wszystkie poświęcenia najwyraźniej kija dały. Gotham cierpi pod jarzmem jednostek paramillitarnych, a aktywa Wayne’ów przejął oszalały megaloman. Na szczęście przyjaciele tylko czekają (właściwie nie wiem czemu czekają) aby ruszyć dupę i stanąć naprzeciw złu ponownie męczącemu ich miasto.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Może już trochę widzicie, w czym jest problem. Dla czytelników poprzednich historii z tego uniwersum powinno być to w miarę oczywiste. Wszystko w „Nie tylko Biały Rycerz” nie mogło by się wydarzyć, gdyby droga przebyta wcześniej przez dosłownie wszystkich bohaterów miała jakiekolwiek znaczenie. Murphy, łasząc się na zarobek albo pod naciskami szefostwa, wypróżnił się na rzadko na swoje decyzje scenariuszowe z wątków poprzedzających ten akcyjniakowy dramacik i cudem tylko udało mu się weń wcisnąć jakąś wartość. Batman z marszu zapomina tutaj o pracy zespołowej, bo wymyślenie mu innej nauczki na potrzeby tego albumu byłoby zbyt trudne, jego epickie poświęcenie i pierwszy logiczny krok w kierunku poprawy sytuacji miasta zdały się na nic, a połowa obsady pobocznej (z Dickiem na czele) zachowuje się tak, jak wymaga od nich dramaturgia narracji. Wszystko, co do tej pory zbudowano w uniwersum „Białego Rycerza” tutaj poszło się walić, w zamian dostajemy grupowe mordobicie w dystopijnych okolicznościach oraz motyw podpatrzony najpewniej z „Cyberpunka 2077”.</span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Bo widzicie, wybaczcie drobny spoiler, komiks odcinający bezwstydnie kupony przynajmniej z dwóch już kultowych serii nie mógłby zmarnować okazji na maksymalną kapitalizację potencjału, Joker musiał w jakiejś formie wrócić. Tym razem jako implant we łbie Bruce’a. Wyjątkowo wybaczam, bo relacja tej dwójki jest jednym z głównych plusów tomu. Bywa zabawnie, bywa absurdalnie nawet w żenujący sposób, ale frajda ze śledzenia dynamiki tego wątku o dziwo nie kiśnie. Usatysfakcjonowało mnie też ogromnie rozwinięcie związku Nietoperza z Harley. W tym przypadku to totalny fanservice, przyznaję, chemia niecodziennych gołąbków od początku wydawała mi się jednak naturalna, więc wspieram ten populistyczny ship całym sercem. Poza tym „Nie tylko Biały Rycerz” to zadowalająca nawalanka superbohaterska w klimacie mrocznego futuryzmu. Może i klawo, ale niezależnie od waszej opinii na temat poprzednich etapów trzonu fabularnego tego alternatywnego uniwersum, wcześniej Sean Murphy mierzył wyraźnie wyżej.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Przynajmniej graficznie nie obniżył lotów. Pod pewnymi względami jest nawet lepiej, bo podobnie do spin-offu z Harley w roli głównej, tutaj kolory również położył bezbłędny mistrz absolutny tego fachu, czyli Dave Stewart. Niezmiennie podziwiam to, jak ten człowiek zawsze doskonale wie, kiedy zagrać delikatną zmianą tonacji, a kiedy ciepnąć mocny kontrast, utrzymując jednocześnie równowagę i atmosferę stron. W odróżnieniu od tamtego albumu tutaj jednak za rysunki nadal odpowiada sam Murphy, więc zwolennicy jego charakterystycznej, dynamicznej krechy i nieco kanciastych sylwetek będą zadowoleni. Ja jestem, ilustracje w tym albumie pomogły mi bardzo w przebrnięciu przez fabułę, w której autor nie szanował własnego dorobku. Przynajmniej możemy sobie popatrzeć, jak w zręcznie rozrysowanych sekwencjach drobne kadry wypełnione ruchem przechodzą w gustownie skomponowane ilustracje o większym rozmachu. Po przeczytaniu kilkunastu komiksów z rysunkami Murphy’ego trochę zaczyna mi co prawda przeszkadzać powtarzalność rysów twarzy wychodzących spod jego ołówków, ale to drobiazg przy bardzo miłym dla oka całokształcie.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Typowe w naszym superbohaterskim piekiełku, znowu dostajemy komiks rozrywkowo zadowalający, ale w gruncie rzeczy zupełnie zbędny. Gdybym był złośliwy, uznałbym „Nie tylko Biały Rycerz” za kontynuację wręcz szkodliwą względem poprzedników, ale w sumie nawet pomimo jej całkowicie olewczego stosunku do wypracowanych wcześniej wartości bawiłem się nieźle. Szczera trója z minusem za akcję, czwórka z dużym plusem za rysunki i pała za rozczarowanie. Wcześniejsze tomy przynajmniej wyróżniały się bowiem w morzu miałkich i jednakich komiksów o Gacławie tłuczącym się po gębach z kosmicznymi potęgami, rzadko ostatnio dostajemy tytuły naprawdę godne zapamiętania. Za rozwodnienie takiego potencjału zawsze będą należeć się baty.</span></p><p><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></p><p><span style="white-space: pre-wrap;">Autor:Rafał Piernikowski</span></p><p><span style="white-space: pre-wrap;"> </span> <br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-51378534036222500142023-11-10T06:33:00.002-08:002023-11-10T06:33:58.262-08:00Luther Strode. Justin Jordan/Tradd Moore<p>
</p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiAQgGAiH-xqp2P8O9k3_ToyR8JtChCWgoRNXbaDCGsvVkW94vigd-8RwGtODbpbbVXSbxXM9-71z-iv7Ahe2aXtDvtv08oO5tGdCx0DA5xLU4ZCtHrfIkOtVdzwPMtyh__pU_xacfOJo7e1FXdBl6YiEYiNRC3FwV3Df2DzLdw_xL-QhUh2SfF1n78gMpE/s2048/luther%20strode.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="592" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiAQgGAiH-xqp2P8O9k3_ToyR8JtChCWgoRNXbaDCGsvVkW94vigd-8RwGtODbpbbVXSbxXM9-71z-iv7Ahe2aXtDvtv08oO5tGdCx0DA5xLU4ZCtHrfIkOtVdzwPMtyh__pU_xacfOJo7e1FXdBl6YiEYiNRC3FwV3Df2DzLdw_xL-QhUh2SfF1n78gMpE/w442-h592/luther%20strode.jpg" width="442" /></a></div><br /><p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Postmodernizm na pełnej kurwie.
Superbohaterski komiks, w którym czuć echa zarówno „Kick-Assa”,
„Invincible” jak i „Dragon Balla”. Rzecz napędzana
brutalnością i dużą dawką gore. Niestety opowieść nie dorasta
do swoich inspiracji. „Luther” nie jest zabawny jak „Kick-Ass”,
nie znajdziemy tu tak sprytnie ogranych schematów jak w
„Invincible”. Może faktycznie najbardziej goni graficznie za
„Dragon Ballem”, komercyjną mangą i anime? Dodatkowo fabuła
została uproszczona nieporadnie wykorzystanym wątkiem
mitologicznym.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Przyznam szczerze, tak brutalnego
komiksu superbohaterskiego nie czytałem od czasu „Black Summer”
Warrena Ellisa i Juana Jose Rypa. To komplement z mojej strony, bo
lubię krwawe dzieła sztuki. O ile jednak tamten komiks, prócz
graficznego okrucieństwa, był dziełem mocno upolitycznionym, to
„Luther Strode” jest produktem zupełnie o niczym albo coś mi
umknęło podczas tej lektury. To zbiór efektownie narysowanych
walk, poza nimi może jeszcze wątki rodzinne grają jakąś ważną
rolę w całej historii. Mimo iż wszystko zaczyna się z
street-levelovego poziomu, to bardzo szybko przeistacza się w
nieczułą, super-bohaterską pulpę, która nie ma do zaoferowania
wiele ponad akcję. To fabularna wydmuszka, a kolejne wydarzenia
przestają czytelnika zupełnie obchodzić. Bohaterowie są płascy i
nudni. Najfajniejszą cechą tytułowego Luthera są trzy plakaty w
jego pokoju. Wyczytamy z nich, że ma dobre gusta filmowe i to
jedyne, co o nim się dowiemy ciekawego. Ok, stary lał jego mamę i
był ogólnie złym człowiekiem. Luther stara się być jego
przeciwieństwem, ale czy coś z tego wynika ważnego dla fabuły?
Moim zdaniem to niewykorzystane wątki.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Umówmy się, nie rozmawialibyśmy
wcale o tym komiksie gdyby nie grafiki Tradda Moore'a. To on tu jest
gwiazdą przedstawienia. Co ciekawe, to nie jest typowy mainstreamowy
wyrobnik, który rysuje w efektownym stylu zerowym. Jego krecha może
irytować, niektórzy uznają jego narrację obrazem nawet za
momentami nieczytelną, ale można też przepaść w jego
drobiazgowych ilustracjach sięgających korzeniami do body horroru.
To takie sprytne połączenie wspomnianego „Dragon Balla” czy jak
kto woli mainstreamowej mangowości, komiksu niezależnego (takiego
ze współczesnym autorskim sznytem) i mocnego gore. Niemniej
fabularnie są to biedne schematy, powielane do bólu i bez większego
uroku.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Moim zdaniem autorowi scenariusza
Justinowi Jordanowi brak talentu literackiego i pomysłów. Zderzy
się ze ścianą, gdy zacznie robić coś bez Tradda Moore'a, bo to
on niesie cały ten komiks na swoich barkach. Szybko się to czyta,
to zdecydowany plus, bo Jordan jakby widział, że niewiele tu da
radę zdziałać więc nie męczy ścianami tekstu. Wiedząc, że grafik jest tu głównym atutem,
narracją uczynił zlepek potyczek Luthera z jego antagonistami
zostawiając rysownikowi pole do popisu.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Na plus zasługuje świetne wydanie, co
jest standardem w stajni Nagle! Comics. Nie przeszkadza mi nawet
miękka okładka. Cieszą liczne dodatki.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> „Luther Strode” to fajnie
narysowany, gruby komiks, który jednak nie jest dziełem dla
wszystkich. Jego osobność na poziomie graficznym jest niewątpliwą
zaletą, ale to trochę za mało, by skraść mi serce. Nie chciałbym
być nie fair wobec twórców, a przynajmniej wobec Moore'a, bo
włożył wiele pracy w warstwę rysunkową, ale niestety nie kupuję
tej fabuły.
</p>
<p> </p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-64004248219633897942023-11-05T02:02:00.000-08:002023-11-05T02:02:24.677-08:00Wyznania Maski czyli V jak Vendetta (1982–1985, 1988–1989)<p style="text-align: center;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjrsngVszdQhcVD4bkbgtNKtqlbpNep8hBMCQk-GVczi_FCZda5gjoo56wjTBB9ftJjy2yOfbYoAPtmwND6NfDvknhIl7TK7_Cp3rodAIg1r1eYFvcSwWsNXKjTLo2f0vROXa7oLq-ALb8EON6evfG0ZuF1xgFfsABZO8BJ9r8WwaWQdnzqWsieGdOdLhEE/s4000/IMG_20231105_104412.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2992" data-original-width="4000" height="310" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjrsngVszdQhcVD4bkbgtNKtqlbpNep8hBMCQk-GVczi_FCZda5gjoo56wjTBB9ftJjy2yOfbYoAPtmwND6NfDvknhIl7TK7_Cp3rodAIg1r1eYFvcSwWsNXKjTLo2f0vROXa7oLq-ALb8EON6evfG0ZuF1xgFfsABZO8BJ9r8WwaWQdnzqWsieGdOdLhEE/w414-h310/IMG_20231105_104412.jpg" width="414" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: center;"> </p><p style="text-align: center;"><a href="https://encyklopediafantastyki.pl/index.php?title=Rocznik_Fantastyczny_2023"> Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Rocznika Fantastycznego 2023.</a>
</p><p lang="hi-IN" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>„V jak Vendetta” to
komiks otoczony legendą. Przez lata, gdy z powodów prawnych nie
mieliśmy dostępu do „Marvelmana/Miraclemana”, uchodził za
pierwszy wielki popis umiejętności pisarskich Alana Moore'a
dostępny do wglądu dla szarego czytelnika, za rzecz wybitną i
kompletną na zarówno poziomie fabularnym jak i graficznym. Mimo iż
jest to do bólu brytyjski komiks, (przynajmniej u genezy) to
wykroczył poza swój rynek i uchodzi za światowe arcydzieło w
obrębie całego medium, jedno z jego szczytowych osiągnięć
stawiane w jednym rzędzie z takimi zaangażowanymi dziełami jak
„Maus” Arta Spigelmana czy „Umowa z Bogiem” Willa Eisnera.
Wszystko to stało się jednak z pewnym opóźnieniem, już po
romansie Moore'a i Davida Lloyda z brytyjskim magazynem „Warrior”,
który upadł zanim historia łotrzyka stawiającego czoło całemu
totalitarnemu państwu dobiegła końca. „V jak Vendetta” wydano
w drugiej połowie lat 80. w Stanach w dziesięciozeszytowej
miniserii, wtedy ją również dokończono i pokolorowano. Dzięki
temu historia dotarła do szerszego grona odbiorców w takiej formie,
w jakiej dziś ją znamy. Obecnie w wydaniach zbiorczych,
sprzedawanych w niezliczonych ilościach egzemplarzy, obiega świat i
dotyka do głębi ludzi z różnych miejsc na Ziemi, których lektura
zastała w nieciekawych czasach. Prowokuje do buntu i refleksji nad
otaczającą rzeczywistością. Fabuła oryginalnie jednak jest
parabolą opowiadającą o Anglii czasów młodości autorów,
mających wówczas niewiele ponad dwadzieścia lat. Był to posępny
okres dla Królestwa Brytyjskiego, szczególnie w sferze
społeczno-politycznej zdominowanej przez rządy konserwatystów, co
odbija się ponurym echem na kartach tej historii.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p lang="hi-IN" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„V jak Vendetta” to
rzecz na pierwszym planie inspirowana znanymi dystopiami science
fiction, takimi jak „Rok 84” George'a Orwella czy „451°
Fahrenheita” Raya Bradbury'ego, ale odnajdziemy tu też echa
literatury obozowej i „Dziennika Anne Frank”. Akcja dzieje się
po wybuchu bomby atomowej w Europie (w ówczesnych czasach, gdy Moore
zaczynał pisać swój komiks, nie podano jeszcze do wiadomości
publicznej, że nic nie jest w stanie przetrwać wybuchu atomówki),
w której struktury państwa przetrwały w jakiś cudowny sposób
tylko w Anglii. Główny bohater, podpisujący się jako V, to
ofiara, która przetrzymywana była przez faszystów w obozie
koncentracyjnym, gdzie robiono na nim doświadczenia. Z drugiej
strony to jednak też pulpowy łotr biorący odwet na swoich
oprawcach, a jego korzeni dopatrywać się możemy w bohaterach
odcinkowych opowieści płaszcza i szpady z Hrabią Monte Christo na
czele. Jest też na pewnym poziomie jak Zorro czy Batman, dlatego
wygodnie rozgościł się na kartach komiksu i świetnie do tego
medium pasuje. V jest przy okazji anarchistą i terrorystą, który
prócz wymierzania prywatnej zemsty w imię wolności rozdaje ciosy
opresyjnemu państwu. Działa niemal jak „Diabolik” ze słynnych
włoskich komiksów spod znaku fumetti neri. Nie jest na pewno
ugrzecznionym superbohaterem, bo często zabija i zazwyczaj czyni to
z osobistych pobudek. Szukając jego korzeni w poprzedzających go
słynnych fabułach, wskazałbym też na „Upiora w Operze”, który
opowiadał o oszpeconym, szalonym geniuszu muzycznym zepchniętym do
życia w kanałach. Natomiast sam Moore mówi wprost, że dużo
ukradł z wizerunku pulpowej postaci granej brawurowo przez
zamaskowanego Vincenta Price'a w filmie „Odrażający Dr Phibes”
(1971). Tak jak Doktorowi Phibesowi, skrywającemu się również za
maską, zemsta i szaleństwo przysłaniają bohaterowi Moore'a oczy i
pchają go do działania. Natomiast marzenia o utopijnym
społeczeństwie anarchistycznym podsycają coraz śmielsze czyny V,
które są brawurowymi akcjami wymierzonymi w struktury państwa –
podobnie postać grana przez Price'a wymierzała spektakularne kary
ludziom odpowiedzialnym za śmierć jego żony. Również tak jak
Phibes, V ma przy sobie kobietę – pomocnika. W przypadku V jest to
młoda dziewczyna, szesnastoletni podlotek zmuszony przez niewydolny
system do prostytuowania się i przy okazji z automatu, przy
pierwszej próbie handlu ciałem, wpadający w ręce policji
politycznej (z której łap szarmancko ratują ją V) przedstawianej
przez Moore'a na kartach tej opowieści niemal jak gestapo. Autor
zresztą nie stronił od dosłowności i nie pozostawiał złudzeń:
słowo faszysta pada tu nader często.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p lang="hi-IN" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">To bowiem w dużej mierze
też komiks o faszystach. Zupełnie nie komiksowych warto dodać, bo
nie są to podkręcający wąsa hitlerowscy geniusze zła, a zwykli,
szarzy ludzie omamieni przez reżim. Charaktery jakie podarował
swoim bohaterom Moore nie czynią z większości z nich typowych
antagonistów. To też nie karykatury, niektórych nawet da się
lubić. To postacie z krwi i kości, które wplątały się w system
z różnych powodów. W objęcia faszyzmu pchnął je nieraz brak
nadziei na lepsze jutro, niedostatki w życiu uczuciowym, pragnienie
stabilizacji i dobrobytu, a czasem chęć pięcia się w górę i
zaistnienia na kartach historii. Niemal żadna postać nie jest tu
czarno-biała. To poważne, dobrze skonstruowane portrety
psychologiczne dowodzące, że Moore dużo nauczył się podczas
swoich poprzednich, małych fuch i pierwsze arcydzieła – dłuższe
komiksy – tworzył już świadomy swojego warsztatu.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p lang="hi-IN" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Jak większość komiksów
Moore'a i ten jest fabularyzowanym esejem na jakiś ważny dla autora
temat. Jak już się pewnie domyślacie na łamach „V jak Vendetta”
pisarz bierze na ruszt faszyzm i rozbiera go na czynniki pierwsze,
przypatrując się przy tym strukturom społecznym, by ukazać, jak
coś tak strasznego w ogóle może dojść do skutku. Druga
płaszczyzna to romantyczna anarchia (Moore jednak rozgranicza chaos
i anarchię, dając wyraźnie i mądrze do zrozumienia, że jedno nie
jest równe drugiemu). To wizja utopii, która może i powinna
zapanować w społeczeństwie idealnym, pozbawionym panów i władców,
jednak nie ma szans na powodzenie. W finale rząd zostaje obalony i
rozbity, a społeczeństwo wraca wręcz do czasów pierwotnych, ale
zakończenie ogólnie pozostaje otwarte. W domyśle możemy sądzić,
że historia prawdopodobnie się więc powtórzy i będzie powtarzała
w nieskończoność, wszystko przez żądze pchające ludzi ku
władzy. „V jak Vendetta” na tym poziomie to komiks
anarchistyczny w wydźwięku, ale przy tym, co ciekawe, daleki od
poetyki undergroundu.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p lang="hi-IN" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Przypatrując się postaci
V dochodzę też do wniosku, że jest w niej sporo z samego Moore'a,
któremu w młodości system dał mocno popalić. Według legendy w
szkole średniej został on za handel LSD wyrzucony poza nawias i
pozbawiony jakiegokolwiek dalszego wykształcenia. Młody, pochodzący
z robotniczej rodziny Alan imał się więc najgorszych zajęć i
pewnie nie był zbyt dobrze traktowany, bo w „V jak Vendetta”
czuć pewne napięcie, chęć wyrzygania się i literackiej zemsty na
społeczeństwie, a może bardziej na ludziach u góry, którzy
ustalają nieciekawe zasady tej gry? Czuć, że robiąc z V
kulturowego erudytę, słuchającego przeróżnej muzyki, czytającego
ambitne książki, grającego na fortepianie i śpiewającego
kabaretowo-musicalowe piosenki kuglarza, Moore portretował samego
siebie. Znając dziś jego skory do buntu charakter nie mam co do
tego wątpliwości. Autor więc, tak jak postać za maską, skrywa
się za swoim bohaterem, realizując zapewne swoje głęboko skrywane
fantazje. Czyni też przy okazji z protagonisty postać tragiczną,
trochę szekspirowską, a może nawet faustowską? Bardzo ciekawie w
tym kontekście wypada również forma wydania zbiorczego „V jak
Vendetta”. Album zaprojektowany jest tak, że jeśli podniesiemy go
na wysokość twarzy, nadrukowane na froncie oblicze głównego
bohatera w zbliżeniu, będzie pełniło rolę maski. To dość
wymowny zabieg, dający do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy V.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p lang="hi-IN" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><a name="firstHeading"></a>
Sama maska, którą, jak głosi kolejna legenda, podarował
protagoniście rysownik David Lloyd, to oblicze Guya Fawkesa,
niedoszłego zamachowca znanego z tego, że 5 listopada 1605 roku
uczestniczył w spisku mającym na celu wysadzenie Izby Lordów.
Został złapany i skazany na tortury, a jego postać buntownika
przetrwała w miejskim folklorze. Symbol maski przerósł nie tylko
komiks ale i swoją legendę – dziś jest wykorzystywany przez
anonimowych protestantów na całym świecie z grupą internetowych
aktywistów Anonymous na czele. Zdaję sobie sprawę, że pewnie duża
w tym zasługa kasowej ekranizacji tego dzieła, wyprodukowanej przez
Siostry (wówczas jeszcze braci) Wachowskich, od której jednak sam
Moore stara się jako autor odcinać, ale musimy uczciwie przyznać –
korzenie słynnych „kuloodpornych idei” tkwią w komiksie.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p lang="hi-IN" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><a name="__DdeLink__36_1991686582"></a>
My znamy „V jak Vendetta” jako kolorowy album z dużą dawką
zieleni, zebrany w formie grubej powieści graficznej, ale
oryginalnie była to czarno-biała opowieść publikowana w częściach
w magazynie „Warrior” który, jak wspominałem we wstępie,
wyzionął jednak ducha zanim rzecz dobiegła do finału. Tak, za
pierwszym podejściem Moorowi nie udało się jej ukończyć. Dziś
tylko na ilustracjach dołączonych w dodatkach możemy podziwiać
dzieło Lloyda w oryginale. Jestem pewien, że musiało robić
zupełnie inne wrażenie w pierwotnej formie, gdzie łagodnie
zaokrąglone brzegi rysunków Lloyda upodabniały się nieco do
szablonów służących do nanoszenia farb na mury, często z
treściami mającymi być formą protestu. Przypadek to czy świadomy
zabieg, tego nie wiem. Niemniej te rysunki bez kolorów zdecydowanie
działają na wyobraźnie. Nie jest to może opus magnum ani dla
Lloyda (acz ten komiks zapewni mu nieśmiertelność) ani dla Moore'a
(mimo iż jest chyba pierwszym jego arcydziełem), ale wszystkie
warstwy bardzo dobrze współgrają ze sobą. Jest w tym magia chwili
i krzyk zdesperowanego, zapędzonego w kozi róg przez społeczeństwo
człowieka. To też w gruncie rzeczy bardzo smutny komiks, bo mimo iż
Alan Moore pisał go za czasu rządów Żelaznej Damy, Margaret
Thatcher, w ówczesnych nieciekawych realiach go otaczających, to ta
opowieść jest dalej aktualna. Polska Anno Domini 2023 odbija się w
nim jak w lustrze i obawiam się, że będzie tak również w
następnych latach. Jest w tym siła komiksu Moore'a – jest cały
czas aktualny, ale niezbyt dobrze świadczy to o kondycji gatunku
ludzkiego.
</p>
Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-660531235550282182023-11-02T04:50:00.004-07:002023-11-02T04:50:56.486-07:00Król w czerni. Donny Cates. <p style="text-align: justify;"><b><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhXx25OfhH9JKQWjOB4uIfDd4Z1RboXlqtmpJdafcG0inYOMjyqZHSQ6yPPneh9vMqAjFv0A1VhgB0B9slzrpxrS9seAxgoHMV-_fmGap_51RSGUIBnGoGWb8xEfqxDmatIWhfpOvuV7572d0juVqUUQsP8_9qHyVNv7TCZg7IzrChYRpVcIoC4kFRiKK4b/s2048/kr%C3%B3l.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1310" height="559" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhXx25OfhH9JKQWjOB4uIfDd4Z1RboXlqtmpJdafcG0inYOMjyqZHSQ6yPPneh9vMqAjFv0A1VhgB0B9slzrpxrS9seAxgoHMV-_fmGap_51RSGUIBnGoGWb8xEfqxDmatIWhfpOvuV7572d0juVqUUQsP8_9qHyVNv7TCZg7IzrChYRpVcIoC4kFRiKK4b/w358-h559/kr%C3%B3l.jpg" width="358" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b><span style="white-space: pre-wrap;">Śmiesznie się czytało „Króla w czerni” przy równoczesnym młóceniu do bladego świtu w „Marvel’s Spider-Man 2” na PS5. Nie wiem, czy wieści do was dotarły, ale według wielu ludzi w internecie Marvel, Sony albo studio Insomniac wisi Donny’emu Catesowi sporo hajsu albo przynajmniej tonę uznania za zerżnięcie jego pomysłów na potrzeby gry. Czy słusznie? Raczej tak, skomplikowany temat, ja jednak nie o tym. Kalka jest wyraźna, ale na tyle pokrętna, że moje słowa nie są absolutnie spoilerem dla ludzi, którzy po poznaniu jednego z tych tytułów chcą wziąć się za drugi. Różnice między nimi za to pomogły mi lepiej dostrzec pozytywne i negatywne cechy wielkiego zwieńczenia starcia zapowiadanego w Marvelu od bardzo długiego czasu.</span><br /></b><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Skoro już udało mi się uniknąć spoilerów na wstępie, a przynajmniej taką mam nadzieję, przy opisie fabuły też opanuje długość swojego jęzora. Wystarczy wam wiedzieć, że jeśli cokolwiek w tym tekście będzie brzmiało dla was niezrozumiale, to „Król w czerni” będzie wymagał od was przypomnienia sobie lub zapoznania się ze wszystkim, co Donny Cates nawyczyniał w lore Venoma i innych glutów (tak będzie). Eddie Brock jest ojcem, nie przychodzi mu to łatwo, a z głębi kosmosu od dłuższego czasu swoje mroczne dupsko w stronę Ziemi wlecze Knull, wszechpotężne bóstwo symbiontów o aparycji przesadnie zębatego frontmana kapeli deathmetalowej lubującej się w jarmarcznych przebierankach. Czas inwazji wreszcie nadszedł i absolutnie nikt na niebieskim globie nie może czuć się bezpieczny.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Ze wskazanych na wstępie różnic głównie chodzi mi o skalę prezentowanych wydarzeń i rozmach prowadzących do nich przygotowań. Gra – ze względu na zamkniętą, krótką formę fabularną – zabiera się za eskalacje bardzo szybko i na szczęście też nie sięga w jej ramach do skali globalnej. „Król w czerni” za to jest finałem niemalże trzyletnich oczekiwań (a nawet siedmioletnich, jeśli wziąć pod uwagę retcon autorstwa Catesa). Zwieńczeniem jednej z najbardziej odważnych decyzji fabularnych w historii Venoma, do której przyrównać można w ostatnich latach chyba jedynie mistyczne konotacje promieniowania gamma wciśnięte w jestestwo Hulka przez Ala Ewinga. Był to krok kontrowersyjny, ale moim zdaniem również bardzo potrzebny w Domu Pomysłów powiew świeżości zgodny z duchem zawsze mile widzianego kosmicznego horroru.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Nie tylko tytuł nawiązujący do spłycanego przez lata dzieła Roberta W. Chambersa łączy Catesa z Lovecraftem. Knull jest istotą przedwieczną, starszą nawet od Maryli Rodowicz, podobnie do niej jest też personifikacją ciemności, pierwszą świadomością zrodzoną w pustce. To pozwala mu naginać mrok do swojej woli i z drugiego krańca wszechświata wpływać na niższe byty, czyli właściwie na wszystkie istoty w jego przypadku. Nie ma bata, żeby jakieś przypakowane przebierańce z podrzędnej planetki mogły mu podskakiwać. Już sam fakt, że zębaty hegemon kosmicznych fąfli staje naprzeciw armii trykociarzy ujmuje mu tonę powagi, ale mimo to jego przytłaczającą potęgę nadal w tym komiksie czuć. Nie pamiętam innego dużego eventu Marvela, w którym bohaterowie na start już wydawali się mieć tak bardzo przerąbane i ten ciężar nadaje „Królowi w czerni” wyjątkowy charakter. Nie dziwi zaangażowanie największych koksów na planecie. Nie dziwi, gdy ponoszą porażki. Zainteresowanego trykotami czytelnika akcja będzie trzymać za gębę bez litości. Przynajmniej na początku.</span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Nie pamiętam bowiem również innego wielkiego eventu superbohaterskiego, który skończyłby się tak szybko i to w efekcie deus ex machiny wziętej z tak głębokich czeluści metaforycznej dupy zabiegów literackich. Rozwiązanie nie jest może całkowicie przez Catesa zmyślone, ma jakiś tam sens w szerszym nawiasie kosmicznych bzdur Marvela, ale wkład własny bohaterów w ostateczny sukces jest znikomy. To też obnażył mi kontakt z produkcją studia Insomniac. W przeciwieństwie do gry, zwycięstwo tutaj nie wymaga wysiłku, przybywa samo w ostatecznym momencie i nie niesie ze sobą żadnych poświęceń. Z tym ostatnim można się nie zgodzić jedynie po zapoznaniu się z również zawartą w tym tomie kontynuacją burzliwego konfliktu. Szczegółów zdradzać nie będę, zwieńczenie jest interesujące i warto je poznać samemu.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Głównym jego plusem jest relacja Eddiego z jego synem, Dylanem, podobnie zresztą jak w całej reszcie runu Catesa. Przez te dziesiątki lat, które minęły od powstania „Zabójczego obrońcy” autorzy bali się chyba trochę podjąć pałeczkę ruszoną pierwotnie przez Davida Michelinie. Venom niby był bohaterem, ale skala jego moralności pozostawała w bardzo chwiejnym miejscu i lata akrobacji z innymi kolorami symbiontów niewiele zmieniły. Moim zdaniem dopiero Cates pchnął Eddiego w heroizm za pomocą banalnie prostego pomysłu. Rodzicielstwo jest tak wiarygodnym motywatorem, że nawet ratując calutki świat Venom pozostaje Venomem w całej swojej zębato-mackowatej złowrogości. Również relacje z innymi postaciami, ze Spider-Manem na czele, są jak zwykle u tego autora niezwykle angażujące. Można nawet czasem zapomnieć, że czytamy o zmyślonych dziwakach prężących muskuły w kolorowych getrach.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Graficznie wygrywa tutaj krótki fragment kosmicznej rozpierduchy zaserwowany na końcu albumu przez Keva Walkera. Stęskniłem się za symbiontami spod ołówków Ibana Coello i Ryana Stegmana, ale przy ich kapitalnej robocie musiałem i tak przynajmniej wspomnieć o tej perełce. Nawet jak na Walkera to złoto niespotykane, stylistycznie wyjątkowe i pocieniowane jak u Mignoli. Cała reszta głównej części albumu zachwyca wszystkim, może poza leciutko zbyt cartoonowym podejściem do mord, zwłaszcza u pana Coello. Bardziej za to podoba mi się u niego gruba, pewna krecha. Razem ze Stegmanem dostarczają ilustracje wypełnione intensywnymi ujęciami ruchu, zębatej agresji tysiąca macek i obowiązkowych w kosmosie Marvela laserów z dupy. W solidnym konturowaniu ta rozpierducha jest zwyczajnie wyraźniejsza, detale też robią większe wrażenie. Obaj jednak reprezentują szkołę opozycji w stosunku do typowego trykociarskiego realizmu i za to należy im się szacunek. </span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Ostateczny werdykt? No z pewnością jest to lepsze od czwartego tomu „Venoma”, którego zawartość była wyraźnie zapychaczem przed wydarzeniami z „Króla w czerni”. Finałowe, wyczekane starcie z Knullem wita czytelników potężnym jebnięciem w pysk (takim przyjemnym, bez kinkshamingu proszę), potem serwuje kilka mocnych ciosów, ale bardzo szybko traci kondycję i pada na deski w kiepskim stylu. Wciąż uważam jednak, że Donny’emu Catesowi udało się mniej więcej zakończyć przygodę z Venomem w blasku chwały, paradując ze swoimi biegłościami na widoku. Jak na kosmiczną naparzankę rajtuzowców z kolejnym omnipotentnym niszczycielem wszelkich rzeczywistości historia ląduje zaskakująco daleko od żenady. Jestem ogromnie ciekawy, jak te wątki pociągnie Al Ewing.</span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></p><p style="text-align: justify;"><i><span style="white-space: pre-wrap;">Autor: Rafał Piernikowski </span></i> <br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-65576118266475409992023-10-30T00:59:00.006-07:002023-10-30T00:59:53.326-07:001629 albo przerażająca historia rozbitków z Dżakarty. Aptekarz diabła. Tom 1. Dorison/Montaigne<p>
</p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiS4glQOWHGPsp5FZU_CsJfz4cGbi5NXy8YLkcUfNuNNvHOiAD1frmXNcVD5UT7-VcKzoxvnmuSDJbCj0fyuY9y_xOGPffNz89zZfEzxb2J4mrR1M7f4uj9iD0SX0Up6Q5H8Z9y1Xqm7ZcEDqzX0rtOktzVJM45XQzDWekiKgzlAtkM3w5iRYKdbZGmecdZ/s2048/1629.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="501" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiS4glQOWHGPsp5FZU_CsJfz4cGbi5NXy8YLkcUfNuNNvHOiAD1frmXNcVD5UT7-VcKzoxvnmuSDJbCj0fyuY9y_xOGPffNz89zZfEzxb2J4mrR1M7f4uj9iD0SX0Up6Q5H8Z9y1Xqm7ZcEDqzX0rtOktzVJM45XQzDWekiKgzlAtkM3w5iRYKdbZGmecdZ/w374-h501/1629.jpg" width="374" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>Opowieść marynistyczna. Wychodzi na
to, że jedna z najlepszych jakie czytałem, a jeszcze do końca się
nie rozkręciła, bo to tylko pierwszy tom z zapowiadanych dwóch.
Ukazanie egzystencji załogi i pasażerów na żaglowcu jest bardzo
sugestywne i mam wrażenie, że Dorison dobrze odrobił pracę domową
z życia na morzu w tamtym okresie.
</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Jak wspomniałem, to dopiero pierwszy
tom i sytuacja będzie eskalowała aż do wybuchu petardy w tomie
drugim, co jest zapowiedziane już we wstępie. Z nawiązań czuć tu
trochę „Władcę much” i trochę Josepha Conrada. Rzecz traktuje
o próbie buntu na tytułowym statku Dżakarta. Scenarzysta
drobiazgowo portretuje wybrane postacie z załogi i pasażerów. Jest
przy tym brutalny i naturalistyczny, bo gówno leje się po pokładzie
strumieniami. Również gówno moralne, przedstawione tu postacie
mają bowiem swoje za uszami i dzieją się nieraz przykre rzeczy.
Drastyczne życie pokładowe tworzy silne indywidualności całkiem
sprawnie ograne przez scenarzystę. Stworzył on z tych bohaterów
podwaliny psychologiczne całej intrygi, która – czego autor nie
ukrywa - musi skończyć się tragicznie.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Grafikami zajął się Thimothée
Montaigne, którego twórczość akurat zyska u nas na popularności,
bo prócz „1629” pojawił się rysowany przez niego komiks „Piata
Ewangelia”. Wcześniej mógł być kojarzony jako następca Swolfsa
w pracy nad „Księciem Nocy” i jako jeden z rysowników serii
„Trzeci Testament” pisanej również przez Dorisona. To zdolny
mainstremowy rysownik poruszający się w swojej twórczości po
frankofońskim stylu zerowym. Bardzo szczegółowy w tym co robi i
wydaje mi się, że był świetnym wyborem na autora serii
marynistycznej.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Do wszystkiego dochodzi jeszcze forma
wydania, stylizowana na sztambuch pokładowy, na okładce mocno
zdobiony złotymi akcentami. To sprawia, że chce się mieć ten
album na półce, bo będzie najzwyczajniej ozdobą każdej kolekcji.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Jedyny problem jaki mam z tym komiksem
to fakt, że podzielono go na dwie części. Wiemy co prawda, że coś
złego się wydarzy, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tym tomie.
Przez to trudno napisać wyczerpującą recenzję tej pozycji. Czekam
spokojnie na dwójkę i mam nadzieję, że nie potrwa to długo.
</p>
<p style="text-align: justify;"> </p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-73076546520079144102023-10-27T11:07:00.002-07:002023-10-27T11:07:24.635-07:00Cinema Panopticum. Thomas Ott. <p style="text-align: justify;"> <br /><b><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi2tx6-Lz7at4M3vn5rBAaOVBUPfmSieGwsdJs6hATJXO8AL662fqUsh4BPDElUtw26CmgZuGBtxHjq2iSfcOHsYAcjJXZ4z7feBvgXCPT9O4FhM3e34jHkz6X9ZEtjzE9gNIMJ27T-sJ3nB-CF9XG7N1uLfrQqC1Q8_g7RfE8MPyfOrVY0rlFl5Khxj5tc/s3586/panopticum.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="3586" data-original-width="2843" height="544" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi2tx6-Lz7at4M3vn5rBAaOVBUPfmSieGwsdJs6hATJXO8AL662fqUsh4BPDElUtw26CmgZuGBtxHjq2iSfcOHsYAcjJXZ4z7feBvgXCPT9O4FhM3e34jHkz6X9ZEtjzE9gNIMJ27T-sJ3nB-CF9XG7N1uLfrQqC1Q8_g7RfE8MPyfOrVY0rlFl5Khxj5tc/w432-h544/panopticum.jpg" width="432" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b><span style="white-space: pre-wrap;">Czy komiks potrafi przestraszyć? Chyba niekoniecznie. Film dysponuje znacznie większym „arsenałem rażenia”. Tutaj mamy przecież tylko kreski na papierze. Niemniej poetyka opowieści rysunkowych potrafi być bardziej głęboka i wieloznaczna. Thomas Ott - dobrzej już w Polsce znany szwajcarski artysta - zabiera nas do swojego enigmatycznego świata w czerni i bieli (głównie czerni), gdzie skupia nasze spojrzenie na zamrożonym momencie trwania. Jeżeli - zamiast szybko przekartkowywać – będziemy w „Cinema Panopticum” pilnie się wpatrywali, poczujemy delikatny powiew grozy, który - wychodząc z martwych kart komiksu - schłodzi nasze wciąż jeszcze żywe kości.</span><br /></b><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">To że dostajemy drugie wydanie „Cinema Panopticum” może świadczyć o popularności prac Thomasa Otta w Polsce. Kultura Gniewu wydała w sumie już 6 jego komiksów. Nie ma pomiędzy nimi jakiejś istotnej przepaści formalnej. Autor Lasu ma swój wyrobiony warsztat oraz ukształtowaną wrażliwość, która dyktuje mu pomysły na następne książki. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Streszczanie fabuł szwajcarskiego artysty nie jest ani specjalnie sensowne ani też konieczne. Jego komiksy to cudeńka natury formalnej. Wiodącą rolę odgrywa tutaj - zbudowana za pomocą specyficznej metody graficznej - atmosfera świata przedstawionego. To między innymi z niej wypływają niepokojące treści tych mrocznych historii.</span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Metoda pracy Thomasa Ott nie jest łatwa. Z deski pokrytej czarną farbą pieczołowicie wydobywa on na świat swoje ponure rysunki przy użyciu cienkiego rylca. W efekcie przypomina to klasycznie wygrawerowane grafiki. Bardzo pracochłonna praca, którą trudno jest przecenić, zwłaszcza że idealnie spaja się ona z obraną narracją oraz tematyką opowieści. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">W tym niemym komiksie mamy szereg elementów charakterystycznych dla gatunku szeroko rozumianej grozy. Niewesołe wesołe miasteczko, ponury opustoszały hotel, demoniczny doktor, postacie na skraju szaleństwa oraz śmierć we własnej osobie. Thomas Ott żongluje tutaj znanymi motywami, jednak robi to w taki sposób, że zawsze potrafi zaskoczyć czytelnika niepodziewanym rozwiązaniem danego wątku. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">„Cinema Panopticum” to nie tylko jakaś opowieść z dreszczykiem, ale rzecz bazująca na ludzkich lękach i fobiach, głęboko ukrytych w ludzkiej naturze. Świat widziany oczami Thomasa Ott nie jest przyjaznym miejscem dla ludzi. Groza wyłania się spoza każdego węgła. Człowiek jest li tylko igraszką we władzy demoniczny sił, których nie jest w stanie ani poznać ani zrozumieć. Pocieszeniem dla czytelnika pozostaje chwiejne przekonanie o tym, że przecież prawdziwa rzeczywistość nie jest aż tak spaczona i zła. Chyba. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Klimat komiksów Otta porównuje się do filmów Davida Lyncha. Najbliżej mu chyba do również utrzymanej w estetyce czerni i bieli oraz niemal niemej Głowy do wycierania. Autor skończył studia filmowe w Zurychu, co wydało tutaj swoje owoce - „Cinema Panopticum” - co może zapowiadać już sam tytuł - ma bardzo filmową narrację. Brak tu jakiś eksperymentów z kadrowaniem, poszczególne grafiki wyglądają jak niezwykle dopieszczone storyboardy. Między innymi dzięki temu komiks ten ogląda się jak seans w kinie i aż chciałoby się zobaczyć „Cinema Panopticum” jako film animowany. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Można mieć pewien zarzut, że przez niewiele ponad 100 stron komiksu Otta przechodzi się aż nazbyt szybko, nawet jeśli na poszczególnych wycyzelowanych kadrach zawiesimy oko ciut dłużej. Trzeba jednak pamiętać, że nie mamy tutaj do czynienia czytadłem - przyjemnym pożeraczem czasu. „Cinema Panopticum” to obiekt artystyczny – rzecz piękna i sama w sobie. Możemy do niej wracać wielokrotnie i być może w morzu kresek odnajdziemy - pominięte wcześniej a znaczące - detale. Polecam kontemplować ten komiks w jesienne wieczory, lub po północy, ze stonowanym akompaniamentem muzycznym w tle. Choćby w wykonaniu Gerogea Sheringa, którego okładka płyty pojawia się w jednym z kadrów „Cinema Panopticum”. </span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></p><p style="text-align: justify;"><i><span style="white-space: pre-wrap;">Autor: Jakub Gryzowski </span></i></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-77217583164201871462023-10-24T06:57:00.002-07:002023-10-24T06:57:19.093-07:00Przygody Stasia i złej nogi. Tomasz Spell. <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhjDlj5KqSxb_QOHfl3T5uZEzGLEGx5Pn_zEI3tmZIfyQb1g0mjq5KVDI9FQBTuQIWadQhGAYGvPO9I8-fOzfzGDc5QS7dO9RuxQdqX0RHLn15pxNdRaEMVhJnc4JFpKVDRuGnmOk60hwmUVPS7Xbo30G31oAWWDqB2z-FPEaurj_j_J-5uqtbEdfru9Xk2/s3546/przygody%20stasia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="3546" data-original-width="3000" height="508" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhjDlj5KqSxb_QOHfl3T5uZEzGLEGx5Pn_zEI3tmZIfyQb1g0mjq5KVDI9FQBTuQIWadQhGAYGvPO9I8-fOzfzGDc5QS7dO9RuxQdqX0RHLn15pxNdRaEMVhJnc4JFpKVDRuGnmOk60hwmUVPS7Xbo30G31oAWWDqB2z-FPEaurj_j_J-5uqtbEdfru9Xk2/w430-h508/przygody%20stasia.jpg" width="430" /></a></div><br /><p style="text-align: left;"><br /></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;">Przyzwyczajeni jesteśmy od narracji o niepełnosprawnych, które są delikatnie mówiąc jednowymiarowe. W mediach tradycyjnych i internetowych, co rusz organizuje się szlachetną zbiórkę pieniężną dla potrzebujących, epatując przy tym obrazami nieszczęścia, które mają zmiękczyć nasze serca. Dzieła kultury także bywają szablonowe w tym temacie i nierzadko w dosyć prostacki sposób grają na naszych emocjach. Zupełnie inną drogą poszedł Tomasz Spell pokazując - w sowim skromnym a zarazem pięknym komiksie - niepełnosprawność jako cechę pozytywnie wyróżniającą. Ta niezwykłość - bijąca w tym wypadku od „złej nogi” - staje się często źródłem wielu cierpień, lecz zarazem uruchamia osobny, niezwykle bogaty świat wyobrażony, który okazuje się bardziej interesujący niż zwyczajna rzeczywistość. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Tomasz Grządziela aka Tomasz Sepll to jeden z wybitniejszych polskich twórców komiksowych. Za wydaną w 2022 roku Zasadę trójek otrzymał Grand Prix MFKiG w Łodzi, a także sporo innych nagród. „Przygody Stasia i złej nogi” po raz pierwszy w formie albumowej zostały wydane przez Kulturę Gniewu w 2016 roku. Teraz otrzymujemy wydanie drugie, które pokolorowano. Jednak nie to stanowi o najistotniejszej sile tego komisu. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Przygody Stasia... to zgrabna kwadratowa książeczka (16x16 cm). W środku mamy szereg jednostronicowych epizodów, które składają się z czterech, rzadziej z trzech kadrów. Tytułowemu bohaterowi, który jeździ na wózku inwalidzkim, oprócz „złej nogi”, partneruje matka, która na co drugim kadrze pali papierosa. Z tej nie najmłodszej już brunetki o zapadniętych oczach emanuje czysta depresja. Staś natomiast rzadko bywa nieszczęśliwy, chociaż zdążają mu się niewesołe przygody. Przyczyna jego niepełnosprawności ruchowej – „zła noga” - jest tutaj równoważną bohaterką, na którą scedowany jest problem adaptacji z rzeczywistością. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Urok narracji Spella kryje się w tym, że pod powierzchnią lekkich, króciutkich historyjek, autor w subtelny sposób przemyca nam niebłahe treści natury psychologicznej i społecznej. Poszczególne odcinki zakończone charakterystyczną puentą funkcjonują początkowo w oderwaniu od siebie. Powtarzalność tej formuły może nieco nużyć, jednak po jakimś czasie te luźno rzucone na kartkę opowiastki zaczynają budować bardziej złożoną i mającą swe następstwa całość. Mimo iż dominuje tu ton humorystyczny doprawiony obrazem fantazji dziecka, niektóre epizody kończą się nie dowcipem, lecz melancholijną i nieco poetycką zadumą. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">Jesteśmy wciągani do świata Stasia. Sporo tu zabawy i fantastycznych wyobrażeń wynikających ze specyficznej relacji bohatera z jego „złą nogą”. Jednak wrażliwy czytelnik dostrzeże, że mamy tu także historię o samotności (dziecka oraz matki) oraz o braku tolerancji dla inności (w środowisku rówieśników, w szkole). Po cichu wybrzmiewa również problem ubóstwa i systemowego wparcia dla osób niepełnosprawnych. Te dojmujące kwestie podlegają jednak specyficznej interpretacji przez głównego bohatera, przez co stają się dlań mniej raniące. Nie chodzi tu o proste zastąpienie gorzkiej rzeczywistości słodkimi rojeniami. Epizody opowiadające o wizytach Stasia u psychologa, unaoczniają nam, że racjonalna interpretacja świata jest także w pewien sposób spaczona i daleka od prawdy. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;"> </span><span style="white-space: pre-wrap;">O ile poruszana przez komiksową opowieść tematyka bywa trudna, to kreska Spella pozostaje zawsze prosta, zwiewna, z groteskowym sznytem. Cartoonowo narysowane postacie mają u niego swoją specyficzną głębię, a historie z ich pomocą opowiedziane, potrafią autentycznie wzruszyć. W tym zawiera się wielka tajemnica warsztatu twórcy. Aż by się chciało, aby rynek obfitował w większą ilość tego typu komiksów, które są nie tylko niegłupie, ale także – mam nadzieję, że nie przesadzam – mogą pełnić funkcję terapeutyczne. </span></p><p style="text-align: justify;"><span style="white-space: pre-wrap;"> </span></p><p style="text-align: justify;"><i><span style="white-space: pre-wrap;">Autor: Jakub Gryzowski </span></i> <br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-83535494283472625972023-10-23T10:58:00.000-07:002023-10-23T10:58:14.236-07:00Monica. Daniel Clowes<p>
</p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEitqtiYEUadDlH3krWY47KxKORge-2oXnFtekiiLYSo9Tt-o3zza6OEZOgoUfHjiD1wcCa_dJFKUC4NJwyoizQjsfskR_EI5fMGx83SZ3ofsf1m4WDkpbItleHaY87rsXIadodmBfuIjxoyj3uMJkj4f_AxdoAZFvY6e-Ysq5R-TBOoFbSjYQKTL3dOOYgF/s2048/clowes.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="545" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEitqtiYEUadDlH3krWY47KxKORge-2oXnFtekiiLYSo9Tt-o3zza6OEZOgoUfHjiD1wcCa_dJFKUC4NJwyoizQjsfskR_EI5fMGx83SZ3ofsf1m4WDkpbItleHaY87rsXIadodmBfuIjxoyj3uMJkj4f_AxdoAZFvY6e-Ysq5R-TBOoFbSjYQKTL3dOOYgF/w407-h545/clowes.jpg" width="407" /></a></div><br /><p></p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> </p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„Monica” to fikcyjna biografia
pewnej kobiety sukcesu. Clowes wykorzystuje tę okazję, żeby znów
opowiadać o Ameryce. Moralny niepokój towarzyszy tu jednak
metafizycznemu i spokojnie możemy dopatrywać się w tym albumie
echa zarówno komiksu obyczajowego, folk horroru, Lovecrafta
(Ligottiego?), jak i Lyncha czy może nawet Burroughsa.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Co ciekawe, to komiks bratnio podobny
do „Lekcji aktorstwa” Nicka Drnaso. To również opowieść o
ludziach pogubionych, będących w głębokiej w depresji,
szukających ukojenia i własnej tożsamości w sekciarskich
środowiskach. Rzecz wcale niemniej głęboka i przenikliwa od
komiksu młodszego kolegi Clowesa nominowanego do nagrody Bookera. To
ciekawe, że prawdopodobnie jest to obraz współczesnych Amerykanów
i takie a nie inne nastroje muszą panować w tamtym społeczeństwie,
bo nie wierzę w przypadkową zbieżność tematyki obu komiksów.
Targetem dzieła Clowesa są więc wszyscy zainteresowani kierunkiem,
w którym podąża współczesna powieść graficzna i tego, co ten
nurt mówi o dzisiejszych czasach. Autor jest wszak jednym z jego
najważniejszych przedstawicieli i „Monica”, mimo iż może nie
jest najlepszym jego komiksem, to brawurowo łączy cechy jego
najciekawszych dzieł z „Niczym aksamitna rękawica odlana z
żelaza” na czele.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Graficznie również nie jest to moim
zdaniem najlepszy Clowes. Niemniej widziałem, że czytelnicy są
zachwyceni, więc to tylko moje zdanie. Pełen kolor nadał dziełu
Amerykanina swoistej klasycznej komiksowości, może się więc
podobać nie tylko zwolennikom obyczajowej powieści graficznej,
która najczęściej objawia się w oszczędnej czerni i bieli.
Narracja jest już jednak typowa dla tego modnego nurtu: gęsta i
literacka. Komiks ten jednak stylizowany jest na swoisty pamiętnik
głównej bohaterki, więc to uzasadniony wybór artystyczny.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Przypadkiem też nie jest fakt, że
obie pozycje – zarówno Drnaso jak i Clowesa – zaprezentowała
nam Kultura Gniewu. Wydawca od lat pokazuje nam to, co najciekawsze w
światowych trendach komiksowych. „Monicę” wypuścili niemal
równolegle z Amerykańską premierą, co oznacza, że i czytelnicy
mogą trzymać rękę na pulsie.
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="text-align: justify;"> </p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-22987318019776074352023-10-23T09:00:00.001-07:002023-10-23T09:00:08.609-07:00Saint Elme. Tom 2. <p><b> <span style="white-space: pre-wrap;"> </span></b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgJ7M2WDKIa1neC8Cd9xtAyIHEoVk2YprwLnPkszd0BAzAA-PuW8YzVECBRJDHhkQqZLl1qhguvxddVvnkJIv-JdDfEmI-SnzSnV_5ZIDDB3TN09Ext7Enpx1EnOonQhC0YRNtw7TiZzU6rDEoBJ2Dbw8IiFnqVnPMtyuDGBZZ91bhFMUl34WOorjExXqQC/s2048/saint%20elme.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1532" height="544" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgJ7M2WDKIa1neC8Cd9xtAyIHEoVk2YprwLnPkszd0BAzAA-PuW8YzVECBRJDHhkQqZLl1qhguvxddVvnkJIv-JdDfEmI-SnzSnV_5ZIDDB3TN09Ext7Enpx1EnOonQhC0YRNtw7TiZzU6rDEoBJ2Dbw8IiFnqVnPMtyuDGBZZ91bhFMUl34WOorjExXqQC/w406-h544/saint%20elme.jpg" width="406" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b><span style="white-space: pre-wrap;">Nagle comics znów dowozi. „Saint Elme” to seria kryminalna, którą najlepiej będzie porównać do „Fargo” braci Coen. Rzecz z pogranicza noir i czarnej, groteskowej komedii. Pełna bohaterów fajnie napisanych przez Serge'a Lehmana, małomiasteczkowa opowieść ze śledztwem na pierwszym planie, bezwzględnymi gangusami na drugim i kapitalnie, naprawdę kapitalnie narysowana przez znanego polskim czytelnikom Frederika Peetersa. </span></b><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Doskonale poprowadzona historia rozgrywa się w małej, alpejskiej wiosce. 80-stronicowy album pochłania się jednym tchem i zagryza koc z nerwów czekając na trzeci tom. To jedna z moich ulubionych serii AD 2023 i wpiszę ją zaraz sobie na listę najlepszych albumów tego roku. Wiem, że nie wszyscy są zachwyceni, ale ja – jako fan Coenów – bardzo doceniam takie postmodernistyczne, kryminalne opowieści z zajebiście nakreślonymi złolami, sugestywnymi scenami przemocy (tu mamy przykładowo znakomite sekwencje tortur, których nie powstydziłby się sam Tarantino), aptekarsko dozowanym napięciem i grotechą. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Warstwa graficzna jest równie porywająca co fabuła. To frankofońska (o ile warstwa graficzna może mieć 'fońskość', ale umówmy się, że może), współczesna i semi-realistyczna robota na najwyższym poziomie. Dodatkowo okraszona znakomitą paletą kolorów jakiej nie widziałem chyba w żadnej innej serii. Zamiast mroków noir mamy wycieczki od granatu, przez seledyn, czerwień a nawet burgund. O ile dobrze rozumiem, kolory nakładał sam Peeters i jest to całkowicie jego kreacja. Samoświadomość u rysownika i jego wyczucie formy zasługuje więc na wielką pochwałę. Jest w tym coś z nietypowej kolorystki filmów Refna, a przynajmniej podobna jest intensywność. </span><br /><br /><span style="white-space: pre-wrap;">Na koniec refleksja. Nie będę Was oszukiwał, niemal nic nie pamiętam z fabuły pierwszego tomu oprócz tego, że był znakomity. Starość nie radość. Posiłkowałem się streszczeniem zamieszczonym na początku albumu – ale wiadomix – to nie to samo, co czytać wszystko jednym haustem, a tak bym chciał tego doświadczyć. To jest dla mnie jedyny minus tej serii: fakt, że dostajemy ją w częściach, bo ogólnie jest to czyste złoto.</span></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-58504309485779676442023-10-14T15:13:00.000-07:002023-10-14T15:13:03.763-07:00Batman/ Spawn.McFerlane/Capullo<p>
</p><p lang="en-US" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhvaH7IEp6jwxrcxWI6kwY8EVBv0EqfYwy3Hazb5qYctNeTPWIZ0lrLdNDHZ-qjIc3lp8N_9IId3Qz6tI7VFCJlqfSBwPHrvSu-Lm4PM2jFlBSdStKMcCBV5kFRpDRFR4bwdaLNuxYX4tTBbXrY1EqVrIdzAE2qP7QAMexiKPozUgoj4VSIucSsgdgq40I1/s2048/batman%20%20spawn.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1497" height="561" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhvaH7IEp6jwxrcxWI6kwY8EVBv0EqfYwy3Hazb5qYctNeTPWIZ0lrLdNDHZ-qjIc3lp8N_9IId3Qz6tI7VFCJlqfSBwPHrvSu-Lm4PM2jFlBSdStKMcCBV5kFRpDRFR4bwdaLNuxYX4tTBbXrY1EqVrIdzAE2qP7QAMexiKPozUgoj4VSIucSsgdgq40I1/w410-h561/batman%20%20spawn.jpg" width="410" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p lang="en-US" style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><b>Sprawa wygląda tak, że
„Batman/Spawn” miał początkowo recenzować szacowny naczelny
tego bloga. Zniechęcił się jednak, a skoro ja zwykle biorę na
klatę ryzyko obcowania z potencjalnie fatalnym capeshitem… no
miało mi to szanse się spodobać. Mogłem chociaż bez uprzedzeń
dostrzec mocne strony potworka, nawet jeśli okazałby się ogólnie
pokraczny. Czy możemy uznać, że nie miałem racji, żałuję
swoich decyzji i na tym zakończyć? Nie? No dobra, to lecimy z
cierpieniami młodego wertera (z małej litery bo to rzeczownik od
„wertowania”).</b></p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Fabuła? Jaka fabuła? Trzy osobne,
wydane w różnych latach historie, na kartach których Spawn
napierdziela się z Batmanem z powodu okoliczności wyciągniętych
mniej lub bardziej z tyłka, a potem przestają bo powstrzymanie
jakiegoś większego zła jest bardziej naglące od kłócenia się o
to, kto ma bardziej traumatyczną przeszłość i niepraktyczną
pelerynę. Pierwszy scenariusz od Todda McFarlane, drugi od Douga
Moencha, Chucka Dixona oraz Alana Granta, a trzeci od (heh) Franka
Millera. Każdy z panów zdecydowanie daleko od szczytu formy.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Zacznijmy więc może od tego, co
potencjalnie da się uznać za zaletę tego marnotrawstwa celulozy.
Grubo ponad 100 stron materiałów dodatkowych, nasza okazja na wgląd
za kulisy powstawania komiksu, który mógłby nie powstać. Jest to
jednak coś, co chciałbym widzieć w każdym większym wydaniu
zbiorczym i po usunięciu z tego tomu faktycznej treści ten bonus
sam w sobie byłby wart uwagi, bo ani nie ma w nim męczącego
substytutu fabuły, a i najbrzydsze rysunki wyglądają całkiem
nieźle w postaci szkiców. Poza tym odrobinkę wartości przy
dobrych chęciach da się porządną koparką ekshumować z samych
historii. U McFarlane'a fajnie zarysowane jest podobieństwo obu
mrocznych mścicieli, druga część najbardziej trzyma się kupy z
logicznego punktu widzenia, a scenariusz Millera kipi od
samoświadomości, do przesady.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Chyba właśnie wypociny Franka Millera
były bowiem gwoździem do trumny tego zbioru. Wcześniej byłem
znudzony, lekko zażenowany, ironicznie rozbawiony momentami. Todd
McFarlane napisał krawędziowy scenariusz ze strzępkami wydarzeń
sklejonymi nieudolnie za pomocą komicznie patetycznego narratora, w
którym żadna z postaci będących główną atrakcją tego albumu
nie zachowuje się w sposób dla siebie typowy a samo ich spotkanie
wynika z niepotrzebnie przekombinowanej intrygi. Odpowiedzialna za
środkowy fragment trójka autorów doszła do jakiegoś względnie
sensownego porozumienia, jeśli można za taki uznać opowieść o
demonie psującym elektryczność w Gotham w celu uformowania
świetlistego pentagramu na mapie miasta. Frank Miller za to, ło
panie, Frank Miller poza wspomnianą już samoświadomością
wykroczył poza jakiekolwiek granice reinterpretacji postaci, robiąc
z Batmana absolutnie nieśmieszną parodię nawet w porównaniu do
własnego „The Dark Knight Returns”. To nie przemyślany śmiech,
to boleśnie długo uciągnięty, prymitywny rechot z własnego żartu
opowiadanego od wielu lat w coraz bardziej zdegradowanej formie.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Pewnie myślicie, że przynajmniej
popatrzeć na coś tu można, oczy nacieszyć jakimiś pięknie
ilustrowanymi wygibasami dwójki koksów w czarnych getrach,
pozachwycać się spontanicznie tworzącymi się splotami peleryn o
kontrastowych kolorach. No trochę takich chwil jest, ale
zatrzymajcie czapki na łepetynach. Wiele mówi chyba, że najlepiej
wypada w całokształcie Greg Capullo w swoim typowym, trykociarskim
wydaniu. Dynamicznie, szczegółowo, technicznie doskonale,
przerośnięte płaty czołowe, znacie jego kreskę. Najbardziej
staroszkolny wizualnie fragment ilustrowany przez Klausa Jansona może
z pewnością spodobać się tym z was, którzy nowomodne superhero
uważają za kute na jedno kopyto. Jego strony z daleka zachwycają
elaboratnym układem, ale po bliższym przyjrzeniu się większość
rysunków wygląda jak pośpieszne wrysy ze strefy autografów na
mało znanym konwencie. Kiepsko? Ja tam takie grafiki uwielbiam,
tylko uprzedzam. Franka Millera wspomógł rysunkami Todd McFarlane i
jest to ewidentnie jego rozpoznawalny, bałaganiarski styl. Nie
widziałem jednak dawno gorszych rysunków w jego wykonaniu, od jego
roboty przy Spider-Manie dzieli to przepaść, od oryginalnej serii
ze Spawnem chyba trochę niedbalstwa. Trochę chyba wczuł się w
scenariusz Millera kpiący z czytelników.</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"><br />
</p>
<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Nie dajcie więc z siebie zakpić.
Jeśli nie jesteście absolutnymi, bezkrytycznymi kompletystami
Spawna, to nie warto. Jeśli jesteście absolutnymi, bezkrytycznymi
kompletystami Batmana, to też nie warto. Dla garści porządnych
rysunków i godnej podziwu ilości materiałów dodatkowych
musielibyście się narazić na wymuszony i bezcelowy team-up, który
nijak nie potrafi wykorzystać potencjału pary ikonicznych
bohaterów. Ogólnie spotkania kultowych postaci z różnych
wydawnictw często rozmijają się z jakością, ale to chyba
najbardziej nieudane podejście do tematu, z jakim miałem do tej
pory do czynienia.</p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"> </p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Autor: Rafał Piernikowski <br /></p>
<p style="margin-bottom: 0cm;"><br />
</p>
<p> </p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-63440461798634006242023-10-14T11:42:00.000-07:002023-10-14T11:42:24.295-07:00Thor. Tom 1. Donny Cates <p style="text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhbIVcfiTPBtGIeIw9lFa98eBYsLrO_Jz6c_NVyemaosKSi3Oys6y0a-3LBK9scA9oB3Khx0GXGBx8Br36qsWFX7_a8JIuLwOSK4JFVXnGx_lCyBhE_wPVTBzEY7Jk9bVTaHyLyCNmp1e7c-QfbWJicwQEePdy7B9WV4wi5K6C6T-In_zUtsjvtPzRE-ERx/s2048/thor.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1391" height="602" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhbIVcfiTPBtGIeIw9lFa98eBYsLrO_Jz6c_NVyemaosKSi3Oys6y0a-3LBK9scA9oB3Khx0GXGBx8Br36qsWFX7_a8JIuLwOSK4JFVXnGx_lCyBhE_wPVTBzEY7Jk9bVTaHyLyCNmp1e7c-QfbWJicwQEePdy7B9WV4wi5K6C6T-In_zUtsjvtPzRE-ERx/w408-h602/thor.jpg" width="408" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b>Drugi komiks napisany przez Donny'ego Catesa wpada mi w ręce w tym samym miesiącu. Normalnie byłbym w siódmym niebie, ale na czwarty tom „Venoma” wylałem trochę kwasu, a i poprzedzające tego konkretnego „Thora” wydarzenia z runu Jasona Aarona mocno mnie wymęczyły. Byłem całkowicie gotowy na kolejne rozczarowanie, a tu od groma (rozumiecie żart, hehe) frajdy dostarczyła mi historia, w której władająca piorunami żaba przewodzi ekipie złożonej z asgardzkich bogów, egocentrycznego czarodzieja i teleportującego się psa. Życie jest pełne niespodzianek.</b><br /><br />U Thora było ostatnio raczej burzliwie (obiecuję, to ostatnia żenująca gra słów). Okazał się, jak to zaskakująco często bywa, niegodny młota, na którym wypisane jest jego imię, stracił rękę, stracił oko, jego ukochana zmarła na raka i choć przywrócił ją do życia, nie rozbudziło to jednocześnie na nowo ich uczucia. Mogłoby się wydawać, że po pokonaniu Malekitha sprawy się trochę ustabilizowały, gromowładny został nawet nowym Wszechojcem, władcą Asgardu. Przejęcie tronu i potęgi po staruszku Odynie przyniosło jednak tonę odpowiedzialności i to nie takiej fajnej w stylu Spider-Mana, gdzie oznacza ona gibanie się po mieście w podejrzanie opinających ciuszkach oraz tłuczenie nieszczęśników wymagających poważnej pomocy terapeutycznej. To odpowiedzialność z rodzaju tych nudnych. Na całe szczęście (jeśli pominiemy masę ofiar) w Asgardzie rozbija się awaryjnie poważnie ranny Galactus, zwiastując rychłe nadejście dziesiątej już w tym tygodniu pradawnej potęgi zagrażającej całemu wszechświatowi.<br /><br />Zanim więc zacznę tłumaczyć czemu spodobała mi się kolejna superbohaterska głupotka o przesadnie podbitej skali potencjalnych konsekwencji, wypunktuję dowody na zachowanie resztek zdolności krytycznego myślenia. Jak część z was wie, nie każdemu podobał się run Aarona, zwłaszcza jego późniejsza część. Cates na szczęście zrywa z wieloma decyzjami przeciwnika, ale robi to jednocześnie mocno ignorując większość historii uniwersum Marvela. Pamiętacie, jak Galactus był niezbędnym elementem wszechświata i postacią w sumie neutralną, a ostatnio nawet pozytywną? Bum, tego już nie poruszamy, wracamy do „GALAN JEŚĆ!” i to tylko jeden z wielu przykładów, częściowo nawet usprawiedliwiony okolicznościami. Można to generalnie wybaczyć, w Marvelu przywykliśmy już do ciągłych zmian i miękkich restartów serii przy przejęciu ich przez nowego. To nie świadczy konkretnie o jakości tej serii.<br /><br />Świadczą o niej za to mnogie fikołki logiczne i niedorzeczności. Mały spoiler, ale reakcją Galactusa na ewidentne zagrożenie płynące ze strony Boga Gromów jest obdarzenie go jeszcze większą mocą, samospełniająca się przepowiednia po całości. Sam Thor też czasem durnieje, bo podczas gdy sam nie ma większych problemów z absolutnym masakrowaniem pożeracza światów, to już pozwolenie na to Beta Ray Billowi absolutnie go przerasta, co powoduje wymuszony konflikt między najbracholszymi z bracholi. Możemy też śmiać się z dziwnej fiksacji scenarzystów Domu Pomysłów na temat problemów z unoszeniem młota i dywagować, czy jest w tym jakiś metafora impotencji. Najgorsze jednak, że zarówno pierwsza jak i druga historia (bo w sumie w tym tomie są dwie) mają raczej miałkie zakończenia pomimo srogo podbitego wcześniej napięcia.<br /><br />Tak, nie jest to najlepszy komiks Catesa, ale to kolejna przynajmniej porządna wędrówka w kosmos Marvela w jego wykonaniu i zdecydowany skok jakości w porównaniu do końcówki runu Jasona Aarona. Przede wszystkim, przepraszam za powtórzenie, Thor jest znowu Thorem i to niezależnie od trzymanego w łapie narzędzia. Błyszczy odpowiednią wszechpotężnemu bóstwu butą w obliczu największych potęg kosmosu i robi to w absolutnie powalającym stylu. Fajnie też jest znowu mieć komiks o Asgardzie, który nieustannie pamięta o nawiązaniach do mitologii nordyckiej, wraca nawet wersja Ratatoskr ostatnio chyba widziana u Squirrel Girl. Udaje się też powrót do status quo integralności cielesnej protagonisty, ma sens w kontekście, ale więcej zdradzać nie będę. Przede wszystkim jednak jest to zwyczajnie dobrze napisany komiks, wypełnione akcją kadry nie sięgają przesady, w dialogach liczą się charaktery postaci, a chemia w ich relacjach jest jedną z głównych zalet całego tomu. Nawet jeśli są to głównie bohaterowie wciśnięci w lore Thora przez poprzednich autorów.<br /><br />Cates jest też bowiem zręcznym podpatrywaczem i w innym kontekście byłby to zarzut, ale jemu sztuka kopiowania wychodzi zwykle z korzyścią dla historii. Facet kalkuje zresztą głównie samego siebie, weźcie daddy issues połączone z kosmiczną grozą i dostaniecie połowę komiksów jego autorstwa. Pamiętacie z „Absolute Carnage” motyw z czerwonym symbiontem polującym na wszystkich poprzednich nosicieli glutów z kosmosu? Tu mamy coś właściwie identycznego, ale w wykonaniu świetnie wykminionego nowego-starego złola. Wraca sczerniały od (ponownie) ratowania rzeczywistości Silver Surfer, wraca Beta Ray Bill i oczywiście Loki. Żaden z kotletów nie jest przy tym odgrzany bezcelowo, wszystkie zagrania mają swój cel w tym lekko kiczowatym meczu o wszystko. Autor wie, jak z tego samego zestawy klocków układać różne rozrywkowe konstrukcje o umiarkowanym jedynie stopniu superbohaterskiej głupoty.<br /><br />Przynajmniej na stronę wizualną nie będę narzekał. Muszę tylko wspomnieć o tych kilku momentach, w których Nic Klein zupełnie zapomniał, jak wyrazić mimikę bez kompletnie niedopasowanej do reszty rysunków karykaturalności. Może jeszcze wypada zaznaczyć, że niektóre z mniej epickich ilustracji walnął leciutko od niechcenia, niedbale. Reszta szaty graficznej to sztos, obiecuję! Zwłaszcza późniejsze fragmenty rysowane przez Aarona Kudera, kolejną niedorobioną wersję Moebiusa, co jest w tym momencie ogromną i całkowicie szczerą pochwałą. Obaj panowie mają diametralnie odmienne sposoby na obrazowanie tego szaleńczego mordobicia w fantazyjnych krainach i jedynie od osobistych preferencji będzie zależeć, które podejście uznamy za lepsze. Klein konturuje oszczędnie, skupiając się na delikatnej plastyczności i dynamicznych zmianach perspektywy. Kadry Kudera są za to bardziej uporządkowane, skomponowane bardzo starannie i z dbałością o zaznaczenie detali odpowiednio zmiennymi, ale zawsze wyraźnymi liniami. Ogromny pokłon dla Matta Wilsona, który potrafił odpowiednio nałożyć barwy na tak odmienne szkice. Wygląda to jak robota dwóch różnych kolorystów. Cates ma zawsze farta do artystów.<br /><br />Wnioskiem głównym tego tekstu jest chyba wtórność będąca też, przynajmniej dla mnie, stosunkowo bezpieczną przystanią jakiejś gwarantowanej jakości. „Thor” w rękach Donny'ego Catesa wypada słabiej niż również napisane przez niego i funkcjonujące w podobnych realiach fabularnych serie o Thanosie czy Silver Surferze. Z drugiej strony przygoda ze Strażnikami Galaktyki wyszła mu gorzej, a już na pewno poprawa jest widoczna w porównaniu z końcówką poprzedniego runu „Thora”, poza wątkami z Jane Foster. Dostajemy Boga Gromu w postaci, jaką chyba nie tylko ja lubię najbardziej – dumnego i potężnego nadczłowieka w pełnym tego słowa znaczeniu, który jednak wciąż przejawia młodzieńczą energię, może nawet lekkomyślność. Jeśli w scenariuszu trybią kreacje postaci, tempo akcji i pospolity fun z kontaktu z kolejną szaleńczą wersją trykociarskiego mordobicia, to wtórność jest cechą raczej znaną i akceptowaną przez wszystkich zwolenników kosmicznych laserów z dupy. </p><p style="text-align: justify;"><i><br /></i></p><p style="text-align: justify;"><i>Autor: Rafał Piernikowski</i><br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-112421804807092579.post-79949904471029898442023-10-13T06:16:00.003-07:002023-10-13T06:20:28.711-07:00Amazing Spider-Man Epic Collection - 8 - Rzeź maksymalna<p style="text-align: justify;"><b> </b></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><b><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEheJvNZzAdDX2I1NGNu44y5DrUWXji3Td-o-b32LSdprvmxMKp6ZNfAtwZ34Qv5SgMeeNDrUM0U4cjMHFjDgQEok7QIYBawsQzjEO_r4fEf_uvU00TLbfwPcvFbMX3jV9VcQgcQiOYt3Sb5r75qKipYSxw9LO_YbxPVL3I686stQVCbt-jmptqGP3-CT7gj/s2048/maximum%20carnage.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1426" height="548" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEheJvNZzAdDX2I1NGNu44y5DrUWXji3Td-o-b32LSdprvmxMKp6ZNfAtwZ34Qv5SgMeeNDrUM0U4cjMHFjDgQEok7QIYBawsQzjEO_r4fEf_uvU00TLbfwPcvFbMX3jV9VcQgcQiOYt3Sb5r75qKipYSxw9LO_YbxPVL3I686stQVCbt-jmptqGP3-CT7gj/w382-h548/maximum%20carnage.jpg" width="382" /></a></b></div><b><br /></b><p></p><p style="text-align: justify;"><b> </b></p><p style="text-align: justify;"><b>Powrót do rzeczy, które lubiliśmy w młodości, może być katalizatorem mentalnej podróży w niezwykłe miejsca. Recenzowanie nowych wydań starych komiksów superbohaterskich zabiera mnie przykładowo na wycieczkę wehikułem czasu. Cofam się do okolic roku 2000, wbijam na świetlicę w Szkole Podstawowej nr 101 w Łodzi, dopadam dziesięcioletnią wersje siebie, kopię na bok pudło z klockami COBI i zaczynam besztać pucołowatego gnojka za fatalny gust. Bardzo niezdrowy proceder z psychologicznego punktu widzenia, zresztą przecież trykoty z lat 80. i 90. sprowadziły mnie na tę barwną drogę, trochę szacunku im się za to należy, prawda? Nowe wydanie „Maximum Carnage” nie dostarcza mi na to pytanie jednoznacznych odpowiedzi.</b></p><p style="text-align: justify;"><br />Burzliwy okres w życiu Petera Parkera, jakby były jakieś inne. Topór wojenny z Venomem teoretycznie zakopany, ale na spokój szans nie ma. Nasz bohater w dalszym ciągu stara się ogarnąć rzeczywistość, w której jego „rodzice” „powrócili” (mam nadzieję, że ten podwójny cudzysłów nie jest przesadnym spoilerem). W takich momentach dobrze znaleźć oparcie w gronie przyjaciół, więc śmiercionośnie zgubna kariera Harry’ego Osborna w roli Zielonego Goblina średnio pomaga ukoić nerwy ścianołaza. To w tym momencie Cletus Kasady daje nogę z ośrodka Ravencroft i zaczyna morderczą rzeź, jakiej świat Marvela jeszcze nie widział, przynajmniej w tamtych latach. Seryjny zabójca odziany we wzmocnioną wersję potężnego symbionta z kosmosu i jego stopniowo kompletowana zbieranina porównywalnie skrzywionych wykolejeńców zaczynają żniwa, a tu jeszcze żona narzeka w domu.</p><p style="text-align: justify;"><br />To dziaderskie „hehe, żona zła” przed chwilą było umyślne, przysięgam. Daleko mi zwykle do takich zarzutów, ale w ramach eventu „Rzeź maksymalna” relacja Petera z Mary Jane w porównaniu do przynajmniej kilkunastu poprzedzających zeszytów wydaje się niemalże toksyczna. Zgadzam się, zamartwianie się o męża kicającego po wieżowcach w obcisłych gatkach jest uzasadnione, Carnage sprawę tylko pogarsza. Nie wydaje mi się jednak, by zdrowe było dokładanie garści szantaży emocjonalnych i fochów do licznych zmartwień herosa zmagającego się z maniakiem, który zabija kilkadziesiąt osób dziennie. Widać, że scenarzyści wcisnęli to tylko w celu podkręcenia ciśnienia w narracji i nadania historii wyraźnych klamr emocjonalnych, bo gdy przychodzi co do czego, partnerka nagle przestaje mieć problem z działalnością Pajęczaka.</p><p style="text-align: justify;"><br />Takich absurdów i naciągnięć jest tu od groma. Klasycznie dla superhero z tamtych lat rzeczy dzieją się, bo plan tego wymaga, naturalny tok wydarzeń i logika mają znikome znaczenie. W gąszczu wciąż jeszcze niewyplenionej z tego gatunku zbędnej ekspozycji podejmowane są nieustannie złe decyzje. Motywem przewodnim są dywagacje o istotności moralnych granic w działalności mścicieli, Spider-Man nieustannie targany jest wątpliwościami, zastanawia się, czy masakra na tak ogromną skalę usprawiedliwia skrajnie brutalne rozwiązania. Niby fajnie, ale jego miotanie się między różnymi wnioskami irytuje niezmiernie. Czasem nawet przeszkadza swoim sprzymierzeńcom w średnio usprawiedliwionych sytuacjach. To nie rozterki moralne, to kretynizm. Takiego latania w tę i z powrotem jest zresztą w „Rzezi maksymalnej” od cholery, do obu ekip co stronę wskakują nowe postaci jakby tylko czekały za rogiem na sygnał od swojego menedżera, starć między drużynami jest chyba z dwadzieścia, bo z jakiegoś powodu zwycięska strona potrafi na przykład dać dyla. Przedłużanie akcji na siłę jest boleśnie ewidentne.</p><p style="text-align: justify;"><br />Zaznaczyłem jednak na początku, że nie jest do końca tak bardzo źle. No nie jest, bo wszystkie powyższe przywary są niestety typowe dla komiksów z tamtych lat, nawet dla najlepszych historii, a ta należała do przynajmniej dobrych. Po pierwsze, choć jaranie się seryjnymi mordercami to żenada, wciąż uważam Carnage’a za jednego z najlepszych złoli Domu Pomysłów. Już wtedy widzieliśmy modę na masowe serwowanie nawróceń i odkupień, a krwistoczerwony symbiont jest po prostu złem, uosobieniem chaosu i morderczej rządzy bez szczególnych motywacji. Takich złoczyńców brakuje, a „Rzeź maksymalna” ukazuje jego charakter perfekcyjnie, serwując jednocześnie bezlitosność o skali niespotykanej w tamtych czasach, choć waga skutków masowego mordu jest potraktowana po macoszemu. Jeśli tytuł nie jest całkowicie solowy, zawsze pochwalam też dobrze dobrane team-upy, a selekcjonerzy w ramach tego albumu spisali się na piątkę. Dostajemy bohaterów znanych, ale w większości nieprzesadnie wyeksploatowanych, wpisanych mocno w kanon Nowego Jorku Marvela, charakterowo zapewniających interesującą chemię w ramach drużyn i pomiędzy nimi oraz zbalansowanych siłowo, by konflikt nie zakończył się za szybko. Tak, sztuczne przedłużanie było zupełnie zbędne. W tej morderczej atmosferze i częściowo pokracznej realizacji pomysłu ogromnie szanuję wciąż grono scenarzystów za ponowne i wyraźne podkreślenie tych cech Spider-Mana, które wiecznie czynić z niego będą bliskiego nam bohatera z sąsiedztwa.</p><p style="text-align: justify;"><br />Oczywiście bardzo istotne jest też gilgotanie nostalgii. Podejrzewam, że albumy z serii „Epic Collection” głównie targetowane są do ludzi w moim wieku (lub jeszcze bardziej siwych), którym stare zeszytówki TM-Semic już się niestety rozpadają. Uspokajam więc, częściowo, w ramach tego wydania dostajemy dokładnie to samo, co widzieliśmy w kioskach w roku 1995 z bonusem w postaci crossovera z Punisherem i Sabretoothem, kolory zostały jedynie odświeżone (bez wprowadzania zmian i bez widocznych artefaktów graficznych!), no i tłumaczenie jest inne, lepsze moim zdaniem. W środku artystów oczywiście od cholery. Mark Bagley, któremu wtedy jeszcze wszystko wychodziło pięknie, zwłaszcza symbionty. Sal Buscema ze swoim mocniej powykrzywianym stylistycznie talentem do kreślenia kapitalnych większych kompozycji przy jednoczesnym kaleczeniu mniejszych kadrów. Zaskakująco nowoczesny i kreatywy Tom Lyle oraz kilku innych, w zakresie peleryniarstwa lat 90. to jedne z lepszych rysunków i stęsknieni za oldskulem nie będą mieli powodów do narzekań. Dla mnie wizualnie to był bardzo miły powrót do dzieciństwa.</p><p style="text-align: justify;"><br />Wy już dobrze wiecie, czy chcecie ten komiks mieć na półce. Może działam tymi słowami na własną niekorzyść, ale recenzowanie takich tomów średnio ma sens. „Rzeź maksymalna” to ładnie wydana dawka wspomnień skierowana do ludzi, którzy raczej już mają wyrobione zdanie na temat lekko zatęchłego superhero. Jak większość historii z lat naszej młodości, nie unika typowych bzdur peleryniarskich, pretekstowego charakteru narracji i wciąż przesadnej ekspozycji dostosowanej do zeszytowego planu wydawniczego. Jest to też jednak pozycja kultowa i pod pewnymi względami pionierska, co prawie równoważy przytłaczająco tendencyjne podejście starej szkoły komiksowego pisarstwa. Młodsi odbiorcy też mogą się zainteresować, ale tylko jeśli mieli już kontakt z innymi tytułami z tamtych lat i wiedzą, jak mocno nienaturalnie wypadają te scenariusze w porównaniu z seriami wydanymi już po zdecydowanym wejściu popkultury w XXI wiek. To mięsisty kawał historii, nikogo nie powinno dziwić, że po tylu latach wietrzenia lekko capi. </p><p style="text-align: justify;"><i><br /></i></p><p style="text-align: justify;"><i>Autor: Rafał Piernikowski</i><br /></p>Krzysztof Ryszard Wojciechowskihttp://www.blogger.com/profile/12473474836118115311noreply@blogger.com0