sobota, 20 kwietnia 2024

W0rldtr33. Tynion IV

 


Vertigo wiecznie żywe! Nawet teraz, gdy zostało strącone w otchłań niebytu, przypomina o sobie. „W0rldtr33” to bowiem rzecz, która idealnie wpasowałaby się do katalogu tej słynnej linii wydawniczej. Ten komiks przy okazji ma wszelkie wady i zalety publikacji tego imprintu DC. Mógłby być nawet „cyfrową” przygodą Johna Constantine'a (wszak bywały w komiksach o nim tego typu opowieści).

Dostajemy mocno literacki (to fabuła liczy się tu nie grafika) cyber-thriller dla dojrzałego czytelnika. Współczesną sensacyjną opowieść podrasowaną science-fiction i cyberpunkim, czemu scenarzysta daje zresztą wyraz nazywając swoje postacie od klasyków gatunku: Harlana Ellisona i Williama Gibsona. Inną rzeczą, z którą kojarzył mi się ten komiks, jest opowieść Stiga Larssona o dziewczynie z tatuażem, ale to pewnie dlatego, że ważną częścią tej opowieści jest... dziewczyna z tatuażem. Nie będę wchodził głębiej w fabułę, bo powinniście sami odkrywać zawartą tu intrygę. Powiem tylko tyle: jest ona prawidłowo skonstruowana i album czyta się zdecydowanie dobrze.

Komiks ogółem nie jest zły, a podobno – jak twierdzą inni koledzy recenzenci (takie opinie widziałem) – to słabsza rzecz w dorobku Jamesa Tyniona IV. Ja go chyba jednak nigdy wcześniej nie czytałem, bo jestem trochę na bakier z mainstreamowym, współczesnym komiksem. Więcej o nim jako twórcy napisałby pewnie mój znakomity redakcyjny kolega, Rafał Piernikowski, lecz dostaliście tym razem tylko mnie, a ja się na Tynionie nie znam. Wstyd, ale muszę Wam to jednak wystarczyć. Zaznaczam więc, że osobiście bawiłem się umiarkowanie dobrze, powoli dawkując sobie lekturę.

Graficznie jest średnio, co potęguje skojarzenia z Vertigo, gdzie w wielu tytułach grafiki często bywały służebne wobec fabuły. Tak jest też w tym przypadku i nie zamierzam mydlić Wam oczu: ta warstwa nie zwali Was z nóg. Jest to dość zachowawcze rzemiosło z komputerowymi kolorami. Taki styl zerowy charakterystyczny dla przeznaczonych dla dorosłego odbiorcy, współczesnych, sensacyjnych opowieści tego typu. Jednym to wystarczy, innych może od lektury odrzucić.

Problemem tego komiksu jest fakt, że to przeciętna rzecz (niezła z pewnością, ale też nie powala na kolana) i na rynku, który rozpieszcza nas ostatnio strasznie, jest masa rzeczy wartych większej uwagi, jak choćby kryminalne „Saint-Elme”, również od Nagle! Comics, zachwycające zarówno fabułą jak i rysunkiem. Nie wiem, czy jest w Polsce miejsce dla „W0rldtr33”, nie mogę jednak zaprzeczyć, że ogólnie czyta się to dobrze. Jeśli cierpicie na brak generycznych komiksów od nieodżałowanego V, to będziecie zadowoleni. Jeśli chcecie być na bieżąco z tym, co dzieje się na zachodzie, też sięgnijcie po ten album. W innych wypadkach zagłosowałbym portfelem na co innego.

wtorek, 9 kwietnia 2024

Furia. Monde/Burniat

  


Bardzo dobry frankofon znakomicie łączący humor z mocno przygodowym komiksem fantasy w konwencji płaszcza i szpady. Rzecz odbija się od trampoliny motywów zaczerpniętych z legend arturiańskich, ale w ostatecznym rozrachunku poradziłaby sobie bez nich. To nie jest do końca zabawa cytatami. Autorzy stworzyli swój własny, bardzo dobrze funkcjonujący świat, wypełniając go świetnie napisanymi bohaterami. Wyszła rzecz trochę przypominająca „Donżona” i to jego fani powinni zdecydowanie sięgnąć po „Furię”.

Komiks traktuje o córce króla Artura, z którą z zamku prysnął słynny miecz władcy. Oręż okazuje się być spersonifikowany: gada i jest podstępny. Księżniczka natomiast, niechętna względem ożenku z obrzydliwym baronem, łatwo mu wierzy i ma nadzieję rozpocząć po ucieczce wszystko na nowo obok żyjącej w mieście siostry. Jak się pewnie domyślacie, wszystko potoczy się inaczej, niż zaplanowała dwójka bohaterów, których czeka brutalne zderzenie z rzeczywistością . Obrzydliwy baron (będący zupełni kimś innym niż się wydaje) rusza tropem zbuntowanej Księżniczki, a ta przypadkowo znajduje swoją siostrę pracującą w nieoczekiwanym przez nikogo miejscu.

„Furia” niesamowicie łączy w sobie różne style. Mimo iż wiele się tu dzieje fabularnie, to postmoderna formy jest zdecydowanie większa niż treści. Obok siebie funkcjonują odważnie zestawione dwa cartoonowe style: postsfarowski, frankofoński, z zaczerpniętym z zupełnie innych rejonów mocno mangowym, humorystycznym zacięciem. Czyta się to zaskakująco dobrze, acz wyobrażam sobie ludzi, którzy mają z tą eklektyczną mieszanką problem. To nie jest bowiem klasyczny styl francuski, to szalony tygiel czerpiący ewidentnie z różnych szkół opowiadania obrazem. Są tu obok tego wszystkiego niesamowite sceny z potworami niby żywcem wyjęte z „Berserka” Miury, co tylko wzmaga uczucie eklektyzmu i obcowania z czymś inspirowanym japońskim komiksem.

Ostatnio wychodzę na boomera, bo średnio odnajduję się i utożsamiam z komiksami, które przychodzi mi recenzować. „Furia”, mimo iż jest dość nowoczesna i wcale nie kierowana do starych nerdów, skradła mi serce. Jest przy okazji pierwszym tegorocznym albumem, jaki wpisuję na moją listę „The best of 2024”. To zdecydowanie sztosiwo i nie wyobrażam sobie nie wspomnieć o tej pozycji w podsumowaniu roku.

niedziela, 7 kwietnia 2024

Kroma. Lorenzo De Felici

 


Rysownik Lorenzo De Felici jest znany polskiemu czytelnikowi z serii „Oblivion Song” tworzonej do scenariusza Roberta Kirkmana. Mam trzy tomy na półce, nie czytałem ich jeszcze. Po lekturze „Kromy” wiem, że powinienem, bo narysowana jest tak, jakby De Felici sprzedał dupę diabłu za talent.


Tym razem dostajemy do rąk projekt solowy, prawdziwy popis wyobraźni tego nietuzinkowego artysty. Rzecz dzieje się nie wiadomo gdzie i kiedy. Trudno stwierdzić, czy to fantasy, czy science-fiction, więc uznajmy po prostu wszystko za fantasmagoryczną baśń. Bardzo ważnym elementem jest tu budowanie świata, w który wierzy się od pierwszych chwil i chłonie jego nawet najmniejsze elementy. Gorzej zbudowani są bohaterowie, ale nie oni są najbardziej istotni w tej historii. „Kroma” opowiada o dystopijnym społeczeństwie zamieszkującym miasto sąsiadujące z dziką dżunglą. Miasto jest utrzymane w szarościach i zgaszonych kolorach. Dżungla tętni kolorami i życiem. Fabularnie jest mrocznie i krwawo, trudno więc postrzegać ten komiks, mimo jego baśniowości, jako dzieło dla dzieciaków.


Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że wszystko wymyślone zostało, żeby De Felici mógł sobie porysować to, co lubi. Najfajniej uchwycona, prócz znajdujących się w centrum historii postaci, jest dzika przyroda, wraz z wielkimi gadami jako głównym tematem wielu rysunków. Grafik w porywach godnych jakiegoś animowanego przeboju kinowego, dajmy na to Disneya. Mam nadzieję, że nie obrażam tu De Felici'ego, bo nie śledzę zupełnie tego, co tam słychać w animacjach Disneya, mam na myśli te klasyczne. Rzecz raz opiera się na luźnym, cyfrowym (?) szkicu, a innym razem jest bardzo dokładnym rysunkiem skłaniającym się ku semi-realizmowi. Dziełem zawsze bardzo efektownym i znakomicie działającym na poziomie opowieści snutej za pomocą obrazów. Wszystko to podkreślają komputerowo nałożone kolory. Są, warto zaznaczyć, całkiem udane jeśli o estetykę chodzi i nie popadają w kicz. Stanowią zresztą środek narracyjny, bo sceny w mieście zdecydowanie różnią się barwami od tych z dżungli.


„Kroma” nie jest co prawda komiksem niemym, ale niewiele mu brakuje do tego typu historii. To rzecz opowiedziana dynamiczną sekwencyjnością: obrazami, nie dialogiem czy narracją literacką. Myślę też, że komiks zyskałby jeszcze na enigmatyczności, jeśli poprowadzono by go całkiem bez literek. Autorowi bankowo starczyłoby warsztatu. Niemniej i tak jest bardzo dobrze.


De Felici ma bogatą wyobraźnię i trudno przejść obok tej pozycji obojętnie. To kawał znakomitej, artystycznej roboty, coś więcej niż typowe mainstreamowe rzemiosło. Autor ewidentnie rozumie, jakie ma możliwości warsztatowe i wykorzystał je w swojej solowej pracy w 100%. Być może nie jest to szczególnie rozbudowana rzecz od strony intelektualnej, Alana Moore'a się nie spodziewajcie, ale jako komiks rozrywkowy ta opowieść obrazkowa sprawuje się na medal.

Hillbilly. Eric Powell

 


Moje relacje z „Goonem” Ericka Powella są skomplikowane. Nie potrafię nie docenić wykreowanego przez niego świata, ale niewybredne żarty o kupie mnie żenowały. Od strony graficznej uznaję jednak „Zbira” za pierwszą ligę i nawet jeśli nie do końca po drodze mi z humorem tego artysty, to zaliczam jego prace do bardzo udanych. To zdecydowanie coś, co lubię, co mimo wszystko dobrze wspominam. Coś, co rozgościło się i pozostało w mojej wyobraźni.

Cieszę się więc z faktu wydania „Hillbilly” jak głupi z bateryjki, bo Powell przede wszystkim zrezygnował w nim z niesmacznych żartów, zaserwował za to mistrzowski storytelling i kreację świata na najwyższym poziomie. Owszem to na razie tylko krótkie historie inspirowane mocno lekturami z dzieciństwa Powella, ale mimo pozornej prostoty sprawiły mi one niesamowitą przyjemność. Osadzenie akcji w (baśniowych w ujęciu Powella) Appalachach i stworzenie własnej, mocno podszytej siarką i podlanej bimbrem, mitologii zasiedlonej przez wiedźmy i inne stworzenia o piekielnym rodowodzie sprawiło, że polubiłem tę serię z marszu. Przeczytałem pierwszy tom jednym tchem, zachwycając się przy tym dalej według mnie niedocenionymi u nas możliwościami graficznymi Powella oraz piekielną mocą tasaka głównego bohatera.

Graficznie bowiem ten komiks to pierwszorzędna, acz mocno pulpowa robota. Coś, czego brakuje naszemu rynkowi w czasach świetności typowych komputerowych rysunków. Powell rysuje jakby sprzedał duszę diabłu za talent plastyczny. Przy okazji rzecz urzeka na każdym kroku niesamowitą dynamiką i specyficznym, semi-realistycznym stylem rysunku, zakorzenionym gdzieś w baśniowym fantasy, ale uchwyconym w mocno oryginalnych ramach. Szukając porównań: to, co Powell ukazuje w „Hillbillym”, to połączenie stylu Franka Frazetty z Richardm Corbenem. I nie, nie ma przesady w tych porównaniach. Powell jest totalnym mistrzem komiksu.

Nie mam pojęcia, jak rozwiną się historie z uniwersum Hillbilly'ego, ale zatrzymując się na kilka chwil przy pierwszym tomie, jestem całkowicie oczarowany. Śpieszę więc donieść: koniecznie sięgnijcie po nowy komiks Powella, jeśli lubicie wieśniackie południe Stanów Zjednoczonych – tu dodatkowo ukazane w krzywym zwierciadle i podrasowane stworami rodem z opowieści fantasy – nie będziecie zawiedzeni.


poniedziałek, 25 marca 2024

Król Deadpool

 



Dopiero co skończyłem pisać peany na temat jednej z najlepszych historii wyplutych z naznaczonych piętnem przeciętności lędźwi Marvela. W porównaniu do „Nieśmiertelnego Hulka” nawet świetna seria może wypaść blado. Na szczęście Kelly Thompson to utalentowana autorka, po jej świetnym runie „Hawkeye” i może nawet lepszej „Czarnej Wdowie” od każdego następnego komiksu z jej nazwiskiem na okładce spodziewam się całkiem sporo. Niestety Deadpool najwyraźniej nawet z najczystszego źródła potrafi wypompować muł.

„Król Deadpool” jako tytuł robi za całkiem wystarczające streszczenie fabuły. Dodam tylko, że Wade Wilson zostaje tutaj władcą wszelakiej maści potworów na skutek zwyczajnego zlecenia połączonego z pokręconymi zasadami dziedziczenia władzy. Skąd maszkarony wzięły się na Staten Island i do czego to prowadzi? To nieistotne, bo to jeden z tych komiksów, w których Dom Pomysłów nie chciał najwyraźniej pozwolić na znaczącą narrację. Zarówno w ramach całego uniwersum jak i w żywocie najbardziej wyeksploatowanego popkulturowa najemnika w kolorowych fatałaszkach dostajemy historię nieistotną, ale przynajmniej również raczej samodzielną. Jeśli jeszcze jakimś cudem Deadpool się wam nie znudził, możecie ją przeczytać z doskoku.

Z szacunku do autorki zacznę od plusów, a pierwszy z nich to właściwie postacie z drugiego i trzeciego planu niemalże w całokształcie. Choć raczej nigdy nie przyjdzie nam poczytać o większości z nich czegokolwiek znaczącego, to przynajmniej Thompson sprawiła, że zacząłem chcieć, by było inaczej. Gwardia honorowa pyskatego króla zasługuje na spin-off w duchu „Creature Commandos”, całą fabułę (tak to nazwijmy) rozpędza poświęcenie ekstremalnie sympatycznej postaci, a jeśli nie pokochacie Żelusia miłością bezwarunkową, to wątpię w wasze człowieczeństwo. Po drugie w dialogach zdarzają się tu naprawdę błyskotliwe kwestie, dyskusja Deadpoola z Kapitanem Ameryką jest jakościowym szczytem albumu, a fragment z siejącym zamęt kaiju mądrze traktuje o trudnościach związanych z władzą. Szkoda, że to przebłyski w szarocie przeciętności.

Problem „Króla Deadpoola” sprowadza się do tego, co od dawna trapi komiksy z tym bohaterem. To śmiechy na siłę z garścią bezcelowych wątków mających podkreślić skrytą głębię skrywaną przez Wilsona za kurtyną randomowego humoru. Fajnie, ale nie ma w tym absolutnie nic odkrywczego, bardzo powierzchowne skomplikowanie charakteru jest już dla odbiorcy Marvela chlebem powszednim, a i tutaj jest tego wyjątkowo mało. Większość stron wypełniają żarty, których Kelly Thompson chyba nie chciała za bardzo pisać i akcja, z której niewiele wynika. Mam wrażenie, że motywy faktycznie interesujące autorkę, jak faktycznie fajna chemia między Deadpoolem i Elsą Bloodstone oraz generalnie światotwórstwo potworowego Staten Island zostały przez Włodarzy zepchnięte na drugi plan. Naprawdę tęsknię w tym momencie za seriami pisanymi nie tylko przez Posehna i Duggana, ale nawet za dyżurem Daniela Waya. Dużo więcej było w tych runach charakteru.

 
Wyrazistości nie brakuje za to rysunkom, choć mówię to nieco sarkastycznie. Album otwiera Chris Bachalo, u którego stylizacja poszła nieco za daleko w dziecinną karykaturalność. Choć technicznie daje radę i potrafi kreślić dynamiczne sceny, to większość postaci wygląda u niego pokracznie. Najgorzej jednak radzi sobie z przejrzystością narracji, z jakiegoś powodu większość kadrów wygląda u niego jak niezręcznie wycięte z sensownej ilustracji zbliżenia. Później, pod ołówkiem Gerardo Sandovala, robi się znacznie lepiej, ale to nadal ten typ graficznego trykociarstwa, za którym nie przepadam. Wypaczenie proporcji przekraczające już skuteczną intensyfikację z lat 90., jakby każdy rysunek kreślono caps lockiem. Rzecz gustu jednak, poziom jest całkiem wysoki.

Na koniec zawsze zadaję sobie proste pytanie: „czy polecam ten komiks komukolwiek?”. Tak, ale nie wiem komu. „Król Deadpool” unika wpadnięcia do marvelowego rynsztoka, widać w nim nawet sporo niewykorzystanego potencjału i dla zadeklarowanego miłośnika postaci taki poziom powinien być raczej normą. Ja jednak, mimo wszystko, nadal uważając się za fana Deadpoola, byłem zawiedziony. Wydaje mi się, że prawdopodobnie nawet nie samym scenariuszem Kelly Thompson, a kolejnym niespełnieniem całkowicie już prawie zgniecionych nadziei na dobry komiks z Wilsonem w roli głównej. Trzeba zaniżyć oczekiwania dopóki nie zdarzy się cud. 

 

Autor: Rafał Piernikowski  

piątek, 22 marca 2024

Wyżej niz kondory. Anna Zalewska

 

 

 
Literatura wspinaczkowa, alpinistyczna, wszelakie wspominki o tak przecież licznych wyprawach wysokogórskich to całkiem spora działka. Mamy też mnóstwo filmów dokumentalnych dotyczących tej dziedziny oraz festiwali poświęconych górom, gdzie są one wyświetlane. Komiksy górskie to jednak nisza. Anna Zalewska postanowiła ją przynajmniej częściowo wypełnić, oddając swoisty hołd prekursorom polskich osiągnięć na polu zdobywania trudno dostępnych szczytów. 
 
 
„Wyżej niż kondory” to relacja z wyprawy jaką stosunkowo jeszcze młodzi ludzie (trzydziestoparoletni) - naukowcy różnych dziedzin z Koła Wysokogórskiego przy oddziale Polskiego Towarzystwa Taternickiego - podjęli na początku lat 30' XX w. Została ona opisana w reportażu pod tym samym tytułem, który ukazał się w latach 50'. Jego autorem był - jeden z uczestników eskapady - Wiktor Ostrowski. Anna Zalewska, która ma mniej więcej tyle lat ile jej bohaterowie oraz – oczywista - jest miłośniczką gór, postanowiła w komiksowej formie przybliżyć nam tą historię, powszechnie – jak sądzę - słabo rozpoznawalną. 
 
Na pierwszych kartach tej opowieści rysunkowej mamy opis występujących w niej sześciu głównych postaci. Jest i doktor fizyki i geolog, lekarz, dwóch inżynierów, a nawet filmowiec (nakręcony podczas wyprawy film „Dach Ameryki” Stefana Osieckiego niestety nie jest dostępny w Internecie). Następnie przenosimy się do Warszawy 1932 roku, gdzie widzimy, jak owi protagoniści skupieni w Kole Wysokogórskim, dosyć spontanicznie podejmują decyzję o wyprawie w Andy argentyńskie, aby zdobyć szczyt Mercedario, na którym nie postała jeszcze ludzka stopa. 
 
Od słowa do czynu - jednak tego typu przedsięwzięcie to nie bułka z masłem. Zwłaszcza jeśli nie posiada się wystarczających środków finansowych. Na szczęście przed wojną, tak jak i dziś – mimo braku mediów społecznościowych – dochodziło do zrzutek pomagających zrealizować cele, których wartość była zrozumiała dla dużej części społeczeństwa oraz jego instytucji. Autorka komiksu dokładanie wylicza nam poszczególne etapy dosyć złożonych przygotowań. 
 
Pod konie 1933 roku wyprawa nareszcie dochodzi do skutku. Podczas jej trwania polscy badacze-podróżnicy przemierzą niemierzone połacie terenu, zaznają niebezpiecznych sytuacji, zdobędą niejeden szczyt, sporządzą mapy, wytyczą nowe szlaki oraz poczynią mnóstwo badań zgodnych z ich specjalizacjami. To tyle jeśli chodzi o fakty, których przypomnienie jest o tyle cenne, że trudno o narracje jednoznacznie pozytywne na temat zdarzeń z początku XX wieku. Ale komiks Zalewskiej nie wyczerpuje się w wartościach natury dydaktycznej. O czym jeszcze chciała nam autorka opowiedzieć?
„Wyżej niż kondory” to przede wszystkim budująca historia o sile przyjaźni, działaniu w niewielkim gronie osób mających do siebie zaufanie, które przynosi osiągnięcia pozostające poza możliwościami jednostki. Widać wielką empatię autorki dla swoich bohaterów, którzy swoimi wybuchami entuzjazmu zarażają optymizmem, choć bywają w tym nieco infantylni. Ich portret psychologiczny odpowiada mentalności nastolatków, co pozostaje w zgodzie z ich schematycznym portretem rysunkowym. 
 
Kreska Zalewskiej jest delikatna i dosyć minimalistyczna. Udanie koresponduje z użytą tu ograniczoną paletę stonowanych kolorów. Ten typ rysunku może kojarzyć się z wieloma twórcami komiksu autorskiego. Co prawda, to nie majstersztyk à la Rudu Modan, ale mniej więcej podobny kierunek plastycznej formy wyrazu. Odnoszę ponadto wrażenie, że warsztat autorki jest jeszcze w trakcie rozwoju i dopiero zmierza do pełniej krystalizacji, jeśli oczywiście pozostanie ona wierna tworzeniu opowieści rysunkowych (a to ponoć niełatwy chleb). 
 
Komiks Annny Zalewskiej nie wbija w fotel, nie ma w nim gwałtownych konfliktów, zwrotów akcji, czy zdarzeń budzących kontrowersje. Można to potraktować jako pewną odmianę od zalewu narracji szarpiących nasze nerwy i przy tej propozycji po prostu odpocząć, poznając jednocześnie parę faktów z historii polskich wypraw naukowych. Na końcu zeszytu mamy przedruki paru autentycznych czarno-białych zdjęć (+ opisy) z wyprawy naszych bohaterów, co domyka część tych walorów, które określiłbym jako edukacyjne. Jeśli maiłbym polecić grupę docelową tego komiksu, będą to: miłośnicy górskich wypraw, młodsza cześć młodzieży oraz wszyscy ci, których nie rażą pozytywne historie z sympatycznymi bohaterami w rolach głównych. 
 
Autor: Jakub Gryzowski

czwartek, 21 marca 2024

Uniwersum DC według Neila Gaimana.

 


Egmont ma chyba misję wydania wszystkiego komiksowego, co dotknął Neil Gaiman, a nawet rzeczy, których nie dotykał, bo wydają adaptacje jego prozy. Nie wszystko pewnie jest potrzebne, nie wszystko czytam, ale ten album chciałem mieć i postawić na półce obok „Sandmana” i „Czarnej Orchidei”. Tytuł uzupełnia bowiem na naszym rynku pewną lukę w twórczości autora. To antologia zbierająca jego krótsze prace popełnione dla DC Comics. Autor dobrze czuje się w tym świecie, co udowodnił na początku swojej sagi o Sandmanie (moje ulubione fragmenty tej serii). Jak to bywa w przypadku publikacji zbierających wycinki materiałów z różnych lat, rzecz jest nierówna. Są tu lepsze i gorsze historie, niemniej już teraz zaznaczę: brak tu czegoś, co powaliłoby mnie na kolana.


Przez lata działalności Gaimana nazbierało się tego trochę. Są tu głównie komiksy okołobatmańskie, ale nie tylko, bo załapał się też dłuższy Elseworld z Zieloną Latarnią i Supciem. Jest również coś z antologii „Batman: Black and White” (i to coś rysowane przez Bisleya!), miniatura o Deadmanie i kilka plansz o Metamorpho. Część materiału pochodzi z czasów pre-sandmanowych, część (najdłuższa, ta o Batmanie) jest stosunkowo nowa, acz teraz uświadamiam sobie, że minęła już przecież zdrowo ponad dekada od pierwszej publikacji tej historii, dla młodziaków to już zamierzchła historia komiksu.


Mimo iż dość umiarkowanie zachwalam ten zbiorek, to muszę przyznać, że jest on łakomym kąskiem dla fanów Gaimana i komiksów DC. Rzecz świetnie ukazuje fragmenty z różnych okresów kariery tego bardzo ważnego dla komiksu i stajni artysty. Od epigońskich wobec Moore'a (to wszak on uczył Gaimana pisać komiksy) ścian tekstu w pierwszych historiach, po całkiem nowoczesne podejście do rzemiosła w tych bardziej współczesnych. Ukazuje to też, jak czasy się zmieniały i jak ewoluowały sposoby narracji w głównym nurcie historii obrazkowych.


Co ciekawe podobnie grafiki ukazują pewną ewolucję komiksu od strony rysunkowej. To kawałek historii medium w pewnym przekroju. Może i dawno minęły czasy, gdy Bisley gościł na ustach wszystkich, ale dobrze zobaczyć go w akcji. Acz wiadomix, że w tamtym okresie w zespole z Gaimanem tworzył ostateczny dream team. Andy Kubert też zdaje się trochę przebrzmiałym nazwiskiem – w tym przypadku to był nim chyba już w czasie tworzenia tej historii – do ilustrowania Batmana jednak nadał się świetnie. W albumie znalazł się nawet legendarny już dziś Sam Kieth (znany dobrze fanom Sandmana, ale nie tylko), niestety nie ilustrował scenariusza Gaimana, bo jeden z zebranych tu zeszytów jest antologią prac kilku scenarzystów. Mógłbym tak wymieniać długo, ale nie będę Was zanudzał, artystów jest tu wszak co niemiara. Miło się na to geriatryczne przedstawienie patrzy w 4k, bo wszystko podane jest w lekko powiększonym formacie, na kredzie.



Czy jest to więc zabawa głównie dla boomerów? Poniekąd tak. Niemniej bardzo ciekawe jest to, że Gaiman cały czas kumał czaczę i wiedział, jakie są trendy w opowiadaniu za pomocą komiksu. Historie tu zebrane są niestety zazwyczaj tylko drobiazgami, w których autor nie miał szansy rozwinąć skrzydeł, nie zaczynałbym więc przygody z Gaimanem od tego albumu. Najdłuższa i bodaj najważniejsza rzecz w tym zbiorku to „Co się stało z zamaskowanym krzyżowcem?”. Dwuzeszytowa opowieść kończąca symbolicznie przygody Batmana. Są w niej zawarte fajne pomysły dotyczące ogólnie koncepcji Nietoperza. Mam jednak wrażenie, że zostały one upchane w jednym miejscu trochę na siłę. Jednocześnie show w całym komiksie kradnie nikt inny tylko Alfred, ale o tym sza, bo popsuję Wam zabawę.


Gaiman jest powszechnie kochany w komiksowie, bo to miły, elokwentny typ, który namieszał dużo w medium, ale ma też przeciwników. Często zarzuca mu się przeintelektualizowanie, w tym komiksie tego jednak nie czuć. Jak wspomniałem we wstępie, Gaiman lubi świat Batmana i innych bohaterów DC. To czuć w tym albumie. Nawet jeśli materiał tu zebrany nie jest niczym wybitnym, to jest rzeczą ewidentnie pisaną przez nerda dla nerdów. O tej grupie odbiorców Gaiman zdaje się już niestety trochę zapominać, a to przecież dzięki niej zyskał w pierwszej kolejności sławę. Wieńczący ten zbiorek list miłosny do Batmana to coś, czym zapewne pożegnał się z DC na dobre. Świat komiksu jest już bowiem dla niego za mały.

niedziela, 17 marca 2024

Przesilenie. Joanna Sępek

 


Uwaga! Talent! Co prawda jestem bardziej sceptyczny niż inni recenzenci, nie uważam „Przesilenia” za coś, co może aspirować do miana komiksu roku, ale to bardzo przyzwoity debiut. No i jest tu kilka plansz, które autentycznie zerwały mi czapkę z głowy. To dużo.


„Przesilenie” to komiks ewidentnie wpisujący się w moje gusta. Gdy zorientowałem się, że to fantasy z animorfami w roli głównej, sięgnąłem po ten album bez strachu. Rzecz traktuje o parze dość specyficznych bohaterów. Biała Koza i Rudy Lis przemierzają fantastyczną krainę w poszukiwaniu sławy i przygód. Czekają nas więc klasyczne dla gatunku tropesy wsadzone w animorficzną stylistykę, mocno nawiązujące w atmosferze do gier RPG (czy to komputerowych, czy papierowych). Koza ma zdolności magiczne, Lisek jest sprytnym wojownikiem. Oboje o siebie dbają i kochają się. Gdzieś na drugim planie pojawia się tez Niedźwiadek. Cała ta urocza menażeria będzie musiała zmierzyć się nie tylko z potworami czyhającymi w baśniowej krainie, ale i tymi, które tkwią głęboko w nich samych. Z pozoru fabułka jest prosta i naiwna, ale autorka ewidentnie chciała przekazać tym komiksem coś głębszego na poziomie emocjonalnym. Czy się jej udało? Na to pytanie będziecie musieli sobie odpowiedzieć sami. Mnie się umiarkowanie podobało. 

 



Przejdźmy jednak do tego, co widać w tym komiksie gołym okiem, a to wspomniany talent Sępek do opowiadania obrazem. Nie wszystko jeszcze powoduje u czytelnika opad szczeny, ale było tu kilka plansz, przy których zatrzymałem się na dłuższą chwilę. Załączam dwie do tekstu. Patrzcie na to zrozumienie języka komiksu, sposób komponowania planszy. To tu autorka pokazuje rogi. Gdy przychodzi do snucia narracji za pomocą obrazów – a nie samego tekstu – mamy wrażenie, że Sępek znalazła się w odpowiednim miejscu i czasie. Że komiks to zdecydowanie jej medium. 

 



Jeśli chodzi o same grafiki, to osobiście nie podobają mi się w nich kolory. Są zbyt komputerowe. Oczywiście ja generalnie nie lubię cyfrowej koloryzacji, acz nie oznacza to, że nie da się zrobić tego z klasą. Tu zdecydowanie ten element nie trafia w mój gust, choć przyznaję, kolory mają kilka warstw i są położone starannie, jest to więc rzecz dyskusyjna. Sama krecha jest już natomiast całkowicie w porządku. Dominuje antropomorficzny semi-realizm (no bo jak to inaczej nazwać?) i szczypta cartoonu, a do tego wszystko jest narysowane swobodnie, trochę jakby kolory były kładzione bezpośrednio na cyfrowe szkice.


„Przesilenie” to przyzwoity debiut i według mnie powinniście dać Sępek szansę. Sam chętnie sięgnę po jej następne komiksy, mając nadzieję, że autorka rozwinie się jako scenarzystka. Acz już teraz jest dobrze a może być tylko lepiej.

sobota, 16 marca 2024

Mourder Falcon. Daniel Warren Johnson

 


Daniel Warren Johnson stał się w mainstreamowym komiksie zjawiskiem. Nieprzeciętny, wciąż młody (przynajmniej młodszy ode mnie) grafik z rozpoznawalnym stylem wdarł się w świadomość odbiorców za pomocą „Wonder Woman: Martwa Ziemia” i kilku pomniejszych prac dla majorsów. Jest w jego grafikach coś z komiksowego niezalu, ale też pewna dosadna pulpowość. Korzystając z tego, że przestał być anonimowy dla masy czytelniczej, Nagle Comics wypuszcza na naszym rynku jego autorskie projekty i robi to bardzo dobrze.


Słoń mi na ucho nadepnął. Mimo iż jestem zaangażowanym słuchaczem muzyki i lubię dzielić się swoimi odkryciami, to nigdy na niczym nie grałem. Prawdopodobnie dlatego nie do końca docenię fabułę tego komiksu, która za pomocą metafor wychwala pod niebiosa akt grania w zespole metalowym. To właśnie dzięki karkołomnym solówkom główny bohater, Jake, wspiera przybyłą z miejsca zwanego Łomotem istotę, tytułowego Murder Falcona, w walce z potwornymi, iście lovecraftowskimi najeźdźcami Ziemi. Co więcej, Jake formuje zespół złożony z zapaleńców, w którym każdy z zaangażowanych kontroluje inną istotę przybyłą z Łomotu. Od strony fabularnej dostajemy więc takie metalowe Power Rangers, acz kontekst grania jako aktu walki i oporu jest szerszy, głębszy i przemyślany.


Nie będę ukrywał, że „Murder Falcon” jest komiksem dla dzieciaków. Może przez swoją pulpowość nie nadałby się do Krótkich Gatek. W sumie „Battling Boy” Paula Pope'a wyszedł w Kulturze Gniewu, a to moim zdaniem całkiem niezły punkt odniesienia dla komiksu DWJ, bo istnieje między nimi sporo podobieństw. Tu jednak mamy rzecz skrojoną w sam raz pod nastolatków, ale znając gusta naszych czytelników i ich uwielbienie dla Johnsona, nikomu nie będzie to prócz mnie przeszkadzało i po ten komiks sięgną różne grupy wiekowe. To szpanerska, pełna graficznych fajerwerków opowieść, która spełnia swoje zadanie aż za dobrze.


Graficznie jest wszak przecudnie. Daniel Warren Johnson jest twórcą zdecydowanie już ukształtowanym, który świetnie rozumie, czym jest komiks gatunku. Jest przy okazji obdarzony niepodrabialnym stylem mieszającym w sobie różne wpływy oraz sporą dawkę vintage i brudu. Genialnie ogrywa też na swoich grafikach onomatopeje, czyniąc z nich ważną cześć własnego stylu graficznego. Są czytelnicy/recenzenci, którzy zarzucali jego rysunkom nieprzejrzystość. Ja tego zupełnie nie odczuwam i uważam, że to jeden z najlepszych grafików swojego pokolenia, dobrze mu życzę i cieszy mnie jego rosnąca popularność. Bo nawet jeśli to rzecz dla dzieciaków, to nie zmasakruje im gustu jak większość mainstreamowych, cukierkowych prac różnych wyrobników. Z racji tego, że część akcji dzieje się w Japonii, czuć tu tez trochę wpływów mangi. Dodatkowo, jeśli się uprzemy, to można też o tym komiksie myśleć w kategoriach widowiska Kaiju, wszak opowiada o walkach z ogromnymi potworami.


Na koniec, przyznam bez bicia, że jako niegrający na niczym boomer trochę mijam się z warstwą fabularną tego komiksu. Owszem, urzeka mnie metafora metalu jako wulgarnego pokazu siły, który może uratować Ziemię, ale walki z potworami à la Power Rangers to już nie moja para kaloszy. Tak jak w przypadku „Z całej pety” chciałbym czegoś głębszego, może bardziej obyczajowego, lecz najwyraźniej takie komiksy nie obejmują zainteresowań Daniela Warrena Johnsona i to, że nie jestem targetem tego komiksu, to już mój problem. Państwo, szczególnie wy mniej zramolali niż niżej podpisany, na pewno będziecie zadowoleni z lektury.

poniedziałek, 11 marca 2024

Nieśmiertelny Hulk. Tom 5. Ewing/Bennett

 


 

 To cholernie wielkie słowa jak na tekst o komiksie superbohaterskim, ale trudno mi zaakceptować, że to już koniec. Tom numer pięć zamyka popisowy taniec Ala Ewinga w spektaklu znanym jako „Nieśmiertelny Hulk”. To zwieńczenie historii, która w opinii odbiorców i krytyków wyróżniła się niczym promieniujący na szmaragdowo, nieskazitelny klejnot w stercie bezkształtnego plastiku. Rewitalizacja całokształtu sylwetki zielonego olbrzyma i pokaz tego, że w głównonurtowym komiksie superbohaterskim jest jeszcze miejsce na fabuły zaplanowane od A do Z, inteligentne i dojrzałe. Tak, nie zamierzam na sam koniec nagle zacząć jechać po tym runie. Po zamknięciu ostatniego albumu jestem gotów postawić Ewingowi ołtarz.

To pod każdym względem naturalne zwieńczenie serii, która wreszcie połączyła losy dwojga potężnych dzieci Jacka Kirby’ego: wszechpotrafiącego i wszechrozwalacza. Większym spoilerem was nie skrzywdzę. Po absolutnie mocarnym tomie czwartym dwie z wielu osobowości Bruce’a Bannera znalazły się w, delikatnie mówiąc, nieprzychylnym położeniu. Przejebane mają, nie owijając w bawełnę. Trzymający dotąd lejce diabłowaty Hulk gryzie piach, główna osobowość zmieniła się w cronenbergowską, quasi-humanoidalną wersję kabalistycznego drzewa życia, a wszystkim dyryguje teraz Leader z nad wyraz (nawet jak na swoje standardy) napuchniętym czerepem. Każdy w takim momencie zwrócił by się do przyjaciół, ale w przypadku biednego furiata odzianego w fioletowe portki najbliżsi jak zwykle ranią najmocniej. Brzmi głęboko, a chodzi po prostu o to, że Avengers to banda buców.

 
Ostatni tom tej historii leci chyba najmocniej w motywy trykociarskie i z początku średnio mi to grało, ale udział mężnych kalesoniarzy przeświadczonych o własnej racji był raczej nieunikniony przy takiej skali wydarzeń. To też logiczny ciąg dalszy decyzji podejmowanych przez Ala Ewinga od pierwszego zeszytu serii. Jego metoda jest jak szkło powiększające, pod którym oklepane motywy z bajek o mutantach gamma odkrywają przed złaknioną choćby grama jakości publiką masę nowych, często makabrycznych niuansów. Tak właśnie tutaj pojawienie się Avengers służy nie tylko sensacji, bo poza usprawiedliwieniem intensywnego prania się po mordach tworzy skomplikowaną sieć relacji z postaciami osadzonymi w fabule wcześniej. Obnażona zostaje dziecięca strona najbardziej znanej wersji Hulka, co z kolei z niektórych „bohaterów” robi mendy znęcające się nad słabszym. Na tym etapie historii zresztą już każde alter-ego Bannera ma wyjaśnioną rolę, a jednocześnie znajduje się miejsce na ich dalszy rozwój. U Ewinga dynamiczny bohater to za mało, szansę na odkupienie dostaje każda z osobowości protagonisty, że o postaciach pobocznych nie wspomnę.

To tylko jeden z wielu przejawów wyjątkowego talentu autora. Udało mu się stworzyć serię superbohaterską, której zeszyty rozpoczynają się od cytowania – poza Mary Shelley, co tutaj jest oczywistością – Arystotelesa, Longfellowa, Kafki, czy nawet Biblii i to wszystko ma sens, te zagrywki nie rażą pretensjonalnością. Rozwijają się motywy z kabały, bezpośrednie nawiązania do „Boskiej komedii” zespolone groteskowo z lovecraftowskim kosmicznym horrorem, co też łączy mitologię promieniowania gamma z konstrukcją całego wszechświata Marvela. Decyzje tak poważne, że inni autorzy przez lata będą musieli je uparcie ignorować, jak to często w superhero bywa. Ewing podjął masę odważnych kroków i wykorzystał dziesiątki motywów, więc tym bardziej robi wrażenie tak doskonałe dopasowanie elementów pochodzących teoretycznie z różnych układanek. Tu nie ma przypadkowych decyzji, wszystko się łączy, nawet powrót jednej z popularniejszych form Hulka odbywa się nie tylko w atmosferze przytłaczającej zajebistości, ale też w zgodzie z fikcyjną logiką świata przedstawionego i fabułą tej zamkniętej serii. To zaś przenika się ze sposobem na pokonanie nowej grupy przeciwników, powstaniem Red Hulka i rolą Fantastycznej Czwórki w całej opowieści. To tylko jeden przykład w gąszczu makiawelicznie zaplanowanych koneksji. No nie ma w Marvelu obecnie drugiego tak sprawnego łba.

Oderwijmy się jednak od bijatyk z przebierańcami różnej maści i porozmawiajmy o najważniejszym: o zakończeniu. Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, z początku wydało mi się ono zbyt pospiesznie, jakby Ewing nie dostał szansy na rozwinięcie wszystkich pomysłów. Nawet jeśli jest to prawda, to udało mu się te porzucone wątki obrócić w prezentację złowrogich celów antagonistycznego zła totalnego, zapowiedź tego, co może się wydarzyć. Pod każdym innym względem trudno doszukać się tu niedopatrzeń. Jak większość dobrych historii, ta kończy się tam, gdzie (mniej więcej) się rozpoczęła, eskalują motywy gnostyczne, znaczenie ciemnozielonej strony mocy rozszerza się na cały wszechświat, dostajemy również zaskakująco nieinwazyjną w swoim rozmachu pigułkę informacji na temat wspólnej przeszłości Leadera i Hulka. Co najważniejsze jednak, mnogie osobowości Bannera muszą sobie zasłużyć na dotarcie do końca, przejść trudną drogę, zmierzyć się z błędami. Ostatecznie samo istnienie Hulka staje się aktem buntu przeciwko sile sprawczej bez poddawania się wpływowi jej przeciwwagi. Akceptacja własnej natury połączona z faktycznie realizowaną chęcią poprawy, odnalezienie miejsca na litość w zasłużonym gniewie.

Nad kontrowersjami wynikającymi z antysemickich popisów Joe Bennetta wylałem już spore wiadro kwasu, więc nie będę powtarzał, nie chcę psuć pożegnania z tą serią. Cholerna szkoda, że wyszło, jak wyszło. Po pięćdziesięciu zeszytach w towarzystwie tego artysty wyobrażenie sobie „Nieśmiertelnego Hulka” w innym stylu jest niemalże niemożliwe. Jego rysunki przez cały czas pozostawały z jednej strony bardzo bliskie esencji szkoły superhero ze Stanów, ale potrafiły również osunąć się bez wysiłku w perfekcyjnie zilustrowany body horror i uciec od realizmu, gdy było to wymagane. Ma to sens, gość w końcu zaczynał karierę od graficznej grozy. Bennett jest rysownikiem bardzo elastycznym i jednocześnie perfekcjonistą z technicznego punktu widzenia. Potrafił równie dobrze zilustrować sceny durnej kalesoniarskiej naparzanki, by stronę dalej przejść do biblijnego pojebaństwa w stylu obrazów Boscha, a do tego doskonale radził sobie ze zmiennymi układami kadrów. Dlatego też cieszy mnie, że w ostatnim albumie miał sporo okazji do popisu – także w ramach jednego rozdziału zrywającego z tradycyjną narracją komiksową. To właściwie jego pożegnanie z Marvelem, więc abstrahując od słuszności wywalenia go na zbity pysk (a słuszne to było totalnie), przynajmniej oddreptał z klasą. Krzyżyk na drogę, teraz będzie ilustrował komiksy dla libertariańskiego YouTubera, komiczne.

Trudno się rozstać z tak dobrą serią, bo za pewnik możemy uznać, że nieprędko w Domu Średnich Pomysłów trafi się nam znowu taki przebłysk jakości. Al Ewing, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów z branży, zarówno przy powielaniu pomysłów poprzedników jak i przy wywracaniu tych pomysłów na lewą stronę, wykazuje się ogromną wiedzą na temat uniwersum Marvela, szacunkiem do kreatywnych dokonań mistrzów a przede wszystkim ogromnym skillem pisarskim. Piąty tom „Nieśmiertelnego Hulka” to godny prezent na pożegnanie z serią, która potrafiła górę mięśni w fioletowych gatkach wpisać w nawias społecznie świadomego komentarza, lovecraftowskich odklejeń bez wysiłku ewoluujących w mieszankę sprawnie podanej psychologii i gnostycznego filozofowania na wysokim poziomie. Cudem też udało się to wszystko utrzymać w całkowitej wierności względem peleryniarskich realiów i przyprawić toną ukłonów dla gigantów fikcji takich jak, między wieloma innymi, Jack Kirby czy Cronenberg. Ich duchy, przenikając się z wszechobecnym sercem Ala Ewinga, dały nam tytuł, do którego przez lata będzie porównywana każda nowinka w mainstreamowej części tego medium. Pretendenta do podium nie spodziewam się zbyt prędko.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

środa, 6 marca 2024

Pewnego razu gdzieś na końćzu świata. Tom 1. Aaron.

 


„Cóż stało się z Jasonem Aaronem?” – zdają się pytać czytelnicy komiksów na całym świecie. Gość z najzdolniejszego autora młodego pokolenia zmienił się w wyrobnika piszącego bardzo dużo trykociarskich seriali dla majorsów. Nie czytałem oczywiście wszystkiego, co zrobił, ale przerobiony materiał daje mi poczucie, że niegdysiejszy geniusz komiksu rozmienia się na drobne. Owszem, zdarzają się przebłyski i świetne rzeczy jak niedokończone (czemu, kurwa?) „Bękarty z południa” czy ukazujący się raz na ruski rok „Przeklęty”. Niemniej to mały odsetek wśród rzemieślniczej dłubaniny, którą Aaron dzielnie odpierdala dla sowitych czeków od gigantów.


„Pewnego razu gdzieś na końcu świata” stoi gdzieś pośrodku. Rzecz ma bowiem w najlepszych momentach świetną, gęstą narrację Aarona podpatrzoną od własnego największego wroga, czyli Alana Moore'a. Ma też dobrze zarysowanych, bogatych w przeżycia bohaterów, którzy swoje oberwali. Brakuje tu natomiast jeszcze (bo nie wykluczam, że Aaron uzupełni to w następnych tomach) porządnej fabuły, storytellingu z najwyższej półki, jaki obiecują porównania do „Bastionu” czy „The Last of Us”. Świat przedstawiony jest zbudowany niejako w opozycji do tego, co dostaliśmy w „Przeklętym”. Tam biblijne realia były ukazane niemal jako postapo. Tu postapo ukazane jest jak fragment świata wycięty ze starego testamentu z okrutnymi zasadami. W obu przypadkach działa to nieźle, mam jednak wrażenie, że w „Pewnego razu gdzieś na końcu świata” ten element jest wtórny. To oczywiście nic złego, trudno dziś o odkrywczość w tym gatunku, ale moim zdaniem na razie komiks dupy nikomu nie urwie.


Od strony rysunkowej jest bardzo fajnie. Współczesne trendy przyzwyczaiły nas do komputerowej grafiki i do tego, że artyści wykorzystują ją z głową. Wizualnie ten komiks to rzecz dobra, daleka od kiczu. Kolory są raczej zgaszone, nie oczojebne, a sama sekwencyjność stoi na wysokim poziomie. Grafika nie próbuje jednak doganiać narracji literackiej Aarona i jasne jest, kto jest gwiazdą tego komiksu. Kto rządzi i kto za pomocą prozy rozstawia swoją kreacją świata po kątach artystów plastyków.


„Pewnego razu gdzieś na końcu świata” nie jest pozycją wybitną, to jednak zgrabne czytadło z dużym, ważnym nazwiskiem na froncie, a to przyciągnie czytelników złaknionych tego, co Aaron robi w swoich niezależnych projektach. Jeśli myślicie jednak, że znajdziecie tu coś na poziomie „Skalpu” to będziecie zawiedzeni. Dajmy jednak tej serii kredyt zaufania. To dopiero początek, pierwszy tom „Skalpu” też nie był najlepszy, może więc jeszcze się coś w tym ponurym postapo rozwinie na korzyść mojego niegdyś ulubionego scenarzysty. Tego Wam, sobie i Aaronowi życzę.


wtorek, 5 marca 2024

Jenny Finn. Nixey/Mignola

 


Rzecz powstała z burzy mózgów Mike'a Mignoli i Troya Nixeya. Ten drugi wysłał temu pierwszemu sporo szkiców, do atmosfery których Mignola wymyślił i dopasował historię, ustawiając narysowane i wyobrażone już postacie na szachownicy i nadając im charaktery, funkcje oraz znaczenie. Tytułowa Jenny Finn to dziewczynka odnaleziona na otwartym morzu. Wyłoniła się z lovecraftowskiego CZEGOŚ na środku akwenu. Jej śladem – przez wiktoriański Londyn, w którym grasuje morderca dziwek – rusza koleś ze wsi imieniem Joe. Nie sposób oderwać wszystkich poziomów tego komiksu od twórczości Samotnika z Providence. Czuć jednak, że dzieło powstało z wielkiej improwizacji i niezdrowego, nieraz bezsensownego eskalowania motywów przynależnych prozie Lovecrafta. Umówmy się, improwizacja jest jedną ze składowych stylu Mignoli, ale nie jest akurat tą dobrą cechą jego warsztatu. Od strony fabularnej wyszło więc przeciętnie.


Najsłabszym ogniwem tej historii są jednak rysunki. Grafiki Troya Nixeya znałem wcześniej z „Zagłady Gotham”. Marudziłem na nie w recenzji tego nietypowego, lovecraftowskiego Batłomieja, ale przyznam szczerzę, że tam podobały mi się bardziej niż w „Jenny Finn”. Pokraczne postacie z dziwnymi japami być może pasują do atmosfery prozy HPLa, która jest wyjściową dla całej opowieści, ale mnie od nich odrzuca. Gdyby historię zilustrował sam Mignola, wyszłoby jej to na dobre, już wtedy jednak (na przełomie lat 90. i 2000, bo według tego, co mówi Troy, wtedy powstawała ta opowieść) Duży Mike był bardzo zajętym człowiekiem i nie było takiej opcji. Historię Mignola dopasowywał zresztą do rysunków Nixeya, jemu więc musiała przypaść rola ilustrowania opowieści. Grafikom nie pomogły niestety nawet kolory Dave'a Stewarta, który zajął się po latach tym aspektem „Jenny Finn”. Co więcej, wydaje mi się, że w czerni i bieli rysunki te wyglądałyby znacznie lepiej. Tak można też sądzić po szkicach dołączonych na końcu albumiku. Dodatkowo ostatni zeszyt narysował ktoś inny niż Nixey, naśladując przy tym – całkiem wiernie – jego pokraczny styl.


„Jenny Finn” to moim zdaniem niewypał, który wyleczył mnie z chęci posiadania wszystkiego, w czym palce maczał Duży Mike. Dziwię się, że akurat ten komiks wybrano do publikacji po znakomitym Baltimore. Owszem, nie brak mu pulpowej energii typowej dla komiksów Amerykanina, ale na tym jego walory się kończą, bo z drugiej strony na tle najlepszych prac tego autora rzecz wypada jak tytuł drugiej kategorii. To zdecydowanie pozycja odcinająca kupony od sławy Mignoli. Owszem, ma jakieś plusy, jak atmosfera znana z opowiadań Lovecrafta przeniesiona do wiktoriańśkiego Londynu czy kilka fajniejszych grafik (acz te ze szkicownika są najlepsze). To jednak za mało, by uznać tę historię za musiszmiecia i uważam, że Mignola nawet w kolaboracjach z różnymi rysownikami miał w dorobku znacznie lepsze opowieści.

niedziela, 4 lutego 2024

Kaczki. Dwa lata na piaskach. Kate Beaton.

 


To zdumiewające, jak doświadczenie kogoś zupełnie innego niż my, kto żyje bardzo daleko stąd, potrafi być bliskie i poruszające. Kate Beaton opisuje swoją osobistą historię oraz konkretne problemy swojej małej społeczności oraz Kanady w ogóle. Ja jednak - po przeczytaniu paru pierwszych stron - miałem wrażenie, że autorka opowiada o Polsce pierwszych lat transformacji, kiedy to ludzie pozbawieni perspektywach opuszczali swoje wsie, miasta, czy miasteczka, wyjeżdżając za pracą na długie lata na zachód. Mimo tej analogi, trudno nie zauważyć, że w nagrodzonych m.in. nagrodą Eisnera Kaczkach, tematy ekonomiczne ustępują obserwacjom natury obyczajowej, które wybrzmiewają jeszcze bardziej swojsko.


Po otwarciu komiksu natrafiamy na mapki ukazujące miejsca akcji, co dla mnie mającego kłopoty z geografią, jest bardzo pomocne. Mamy więc mapę całej Kanady, jej wschodnią cześć - Nową Szkocję - skąd autorka pochodzi oraz zachodni region Alberty, gdzie znajdują się piaski roponośne, na których spędziła 2 lata. Naraz ukazuje nam się Kate Beaton we własnej - cartoonowej – postaci. W ramach prologu tłumaczy nam, że pochodzi z małej urokliwej wyspy Cape Breton (prowincja Nowa Szkocja), w której tradycyjne zawody obumierają i większość dorastających na niej ludzi jest pogodzona z perspektywą wyjazdu zarobkowego w głąb kraju. Kate czuje się do tego podwójnie zobligowana, ponieważ chce spłacić kredyt studencki, który pozwolił jej zdać studia humanistyczne (ten akurat motyw – kredyt studencki - nie wydaje mi się w naszym kraju specjalnie rozpowszechniony).


Nasza bohaterka opuszcza swój świat i przenosi się w zupełnie inną scenerię. Pierwszy etap to Syncrude, dalsze będą do siebie podobne – księżycowe krajobrazy obsiane infrastrukturą wydobywczą. Specyficzne molochy, które zostały zaprojektowały dla mas pracujących przez wielkie korporacje. Odtąd domem staje się robotniczy barak, a mało przyjemna dla oka przestrzeń życiowa zostaje ograniczona do ściśle wyznaczonych punktów. Ten hermetyczny świat opanowany jest głównie przez mężczyzn. Czego w takim miejscu szuka młoda dziewczyna? Tego co wszyscy – szybkiego zarobku.


Wielkie zakłady wydobywcze są otwarte dla wszystkich, dlatego Kate bez większych problemów dostaje względnie lekką pracę w narzędziowni. Pierwsze kroki nie są łatwe, bohaterce trudno się zaaklimatyzować do specyficznych warunków jej nowej egzystencji. W tym mniej więcej miejscu wyłuszcza się podstawowy temat opowieści Beaton, a są nim relacje społeczne i wpływy środowiskowe. Wrażliwość bohaterki niejednokrotnie będzie wystawiona na próbę, gdyż codziennością staną się dla niej: szorstkie traktowanie, seksizm, a także zwyczajne chamstwo wielu pracowników, którzy - jak podejrzewa autorka - zachowują się tutaj zupełnie inaczej niż w swoich domach oddalonych o setki, czy nawet tysiące kilometrów. Smutną prawdą jest to, że człowiek powoli przestaje reagować i przywyka do drobnych patologi objawiających się pod postacią złośliwostek „kolegów z pracy”, ponieważ ich natrętne teksty są jak powietrze. Co jednak kiedy pewna granica zostaje przekroczona i słowa przyoblekają się w czyny?


Kate Beaton uczciwie opisuje swoje przeżycia - przedstawiony przez nią obraz sytuacji jest wielowymiarowy, dlatego przytacza też pozytywne przykłady relacji z innymi osobami, także płci przeciwnej, które były dla niej dobre i udzielały potrzebnego wsparcia. Tak więc bynajmniej nie jest to zjadliwa feministyczna satyra na samców alfa, ani tym bardziej paszkwil na środowisko proletariatu w ogóle. Pracownicy kopalni stanowią tak wielobarwny, różnorodny konglomerat, że trudno ich jednoznacznie zaszufladkować w staroświeckie i sztywne terminy klasowe.


Kolejnym problemem, który kanadyjska artystka ukazuje - unikając górnolotnych i jednoznacznych deklaracji - jest zagrożenie środowiskowe związane z wydobyciem ropy. Z jednej strony zdaje sobie ona sprawę z dewastacji krajobrazu i ogólnej szkodliwości takiego procederu - zarówno dla przyrody jak i ludzi - z drugiej dobrze wie, że - podobnie jak inni – jest tylko szeregową robotnicą na Gwieździe Śmierci, co daje wymierne zyski, których praca w kulturze na pewno by jej nie zapewniła. Tematy ekologiczne to zaledwie niewyraźnie zarysowane tło opowieści. Tytułowe kaczki zaś pojawiają się w ramach epizodu, jako klarowny symbol migracji do miejsca, które okazuje się przynosić zgubę.


Powieść graficzna Beaton to historia dwóch lat życia rozpisana na przeszło 400 stronach. To nie jest komiks „do zaliczenia” za jednym podejściem. Narracja, która wywołuje wrażenie pewnej monotonii, zbudowana jest z ciągu krótkich, często jednostronicowych epizodów, życiowych obserwacji, nieraz bardzo drobnych i pozornie niewiele znaczących. Wszystkie te ulotne chwile budują jednak spójną rzeczywistość, której ocena zależy od wrażliwości czytelnika. Myślę że bez względu na płeć, każdy kto pamięta jak zaczynał swoją przygodę na rynku pracy i naraz znajdował się w obcym dla siebie środowisku - gdzie obowiązywały: rutyna, specyficzny kodeks oraz dyktowane śmiertelną nudą dziwaczne rytuały - może się z przeżyciami bohaterki utożsamić.


Wielu artystów, którzy decydują się na komiks autobiograficzny wybiera prosty, umowny styl rysowania. Nie inaczej jest w przypadku Kate Beaton. Jej kreska przypominana choćby dokonania Joe'a Matta czy Guy'a Delisle. Jest może nieco bardziej chwiejna, mniej dokładna, a czasem nawet „brzydka”. Szeregi podobnych kadrów przedstawiają postacie - trochę jak w sitcomie – najczęściej w planach bliskich. Twarz to zaledwie parę kresek - autorka z ich pomocą potrafi oddać wiele różnorodnych odcieni emocji. Tego typu narracja zostaje czasem przerwana przez ukazanie jedno lub dwustronicowej panoramy, na której widzimy przemysłową maszynerię i eksploatowane tereny. W tym wypadku wspominana wyżej „brzydota” kreski znajduje swoje pełne uzasadnienie.


„Kaczki” to komiks, który świetnie się czyta - z łatwością wchodzimy w skórę głównej bohaterki, aby śledzić jej upadki i wzloty. Nie ma w tej historii wielu zdarzeń, które określilibyśmy jako wielkie, czy wbijające w fotel, jest za to skromna i szczera obserwacja niuansów wynikających z najróżniejszy życiowych sytuacji, przy udziale obfitego katalogu świetnie zarysowanych indywiduów. Poza tym dowiadujemy się czegoś o Kanadzie. Być może dla niektórych ten kraj nadal jest synonimem dobrobytu i wolności. Co do tej drugiej kwestii straciłem wszelkie złudzenia po tym jak premier Trudeau zamroził konta protestującym przeciwko przymusowi szczepień. À propos zaś nieprzebranego bogactwa Kanady, to autorka nie przemilcza, ale też i nie uwypukla faktu, że jest ono eksploatowane - nie przez narodowe - lecz ponadnarodowe korporacje, silniejsze od jakiegokolwiek rządu pozostającego na ich usługach. Skąd my to znamy? W tym miejscu w ramach dość przykrego paradoksu przychodzi mi na myśl termin „Kanada” jakim ochrzczono obóz w Birkenau, służący za magazyn do składowania zrabowanego majątku ofiar. 

 

Autor: Jakub Gryzowski

wtorek, 30 stycznia 2024

Kaczki. Dwa lata na piaskach. Kate Beaton.

 


This is a man's world”. Dokładnie chodzi o przemysł wydobycia węgla. Każda kobieta pracująca w tym sektorze budzi sensację wśród współpracowników i to wcale nie w pozytywnym sensie. Kate Beaton, autorka mocno nagradzanej powieści graficznej „Kaczki”, spędziła dwa lata w kanadyjskich obozach pracy (sic! Wiem, jak to brzmi, ale to małe miasteczka skupione wkoło kopalni, więc jak je inaczej nazwać?). Musiała tam pracować, by spłacić kredyt studencki, który zaciągnęła na studia humanistyczne. Nie wspomina tej pracy dobrze. Mówi się, że żadna praca nie hańbi, ale doświadczenia autorki są bolesne i nie ukrywa ona przypadków przykrego seksizmu, nawet jeśli nie wszyscy jej współpracownicy byli kanaliami. Nieraz czuła złość, była do głębi samotna. Gdy próbowała się poskarżyć, dano jej właśnie do zrozumienia, że to męski świat i sama się w niego wepchnęła, jakby to właśnie ona była wszystkiemu winna.


Sam spędziłem trochę czasu w różnych fabrykach i też mam przykre wspomnienia. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby przekuć je w bestsellerowy komiks, bo uważałem, że nie ma o czym opowiadać. Dla wielu ludzi na ciepłych posadkach to może być zaskakujące, ale ja w czasie lektury tylko ze zrozumieniem potakiwałem głową. Oczywiście, autorka miała przejebane – zaliczając najpierw narzędziownię a potem biuro – moim zdaniem jednak pracownicy fizyczni mają jeszcze gorzej i w sumie ich perspektywy mi brakowało w tym komiksie. Choć naturalnie Kate nie chciała mówić za nich, część bohaterów z dalszego planu traktuje z jakąś czułością. Ogólnie te wspomnienia to bardzo dobra, drobiazgowa i do bólu szczera robota. Jeśli chodzi o komiksowe memuary tego typu to pierwsza liga, więc nie dziwią mnie te wszystkie nagrody. Zastanawia mnie tylko los tych ludzi, którzy muszą tyrać tak całe życie, nie mogą uciec do innej ścieżki kariery i siedzą w tym przemyśle po uszy. Jedyne co mogą zrobić to zagryźć zęby albo strzelić sobie w palnik. Jestem bardzo ciekaw, co oni by sądzili o tym komiksie? Jest w nim scena, w której bohaterka czyta komentarze pod artykułem na temat swojego miejsca pracy i spotyka się w nich z niezrozumieniem.


Fakt, że komiks ten ruszył samego Baracka Obamę (wymienił go jako jedną z najlepszych książek, jakie przeczytał w 2022 roku) jest już wręcz częścią narosłej wokół tytułu legendy. To świadczy o dwóch rzeczach: o mocy samego dzieła i o wrażliwości społecznej byłego prezydenta USA. Siłą wspomnień Beaton jest bowiem to zdecydowanie to, że chcąc nie chcąc współczujemy dziewczynie. Nawet jeśli jej robota nie była tak straszna jak jej współpracowników na innych stanowiskach i działach, to swoje przeżyła i umiała to przekuć w przekonujący kawałek komiksu.


Od strony graficznej nie ma tu wodotrysków. Beaton rysuje kreską bardzo uproszczoną, służebną wobec narracji i fabuły. Mimo iż nikogo ta warstwa nie powali, to sprawdza się w swojej roli idealnie. Nie ma też jednak co ukrywać, że to warstwa literacka stanowi o sile tego komiksu. W krajowych recenzjach autorka doczekała się porównań z polskimi graficzkami. Z całym szacunkiem, ale taka Anna Krztoń rysuje od niej lepiej, ciekawiej, choć faktycznie to są podobne estetyki, więc zestawienie uznaję za bardzo trafne.


Lubię powieści graficzne tego typu. Mówiąc to mam na myśli te wszystkie wspomnienia komiksowe, które stały się głosami pokolenia wychowanego na Eisnerowskim spojrzeniu na medium. Komiks Beaton jest właśnie jedną z wielu takich pozycji. O jej unikatowości świadczy jednak to, że nie zginęła w tłumie. Według mnie rzemieślniczo aż tak bardzo się nie wyróżnia, od strony komiksowej to bowiem średnia robota. Ważne jest to, co autorka wlała w warstwę fabularną, która posiada potencjał publicystyczny, bo ostatecznie to zajmujący komiksowy esej. To jest jego główną siłą.

piątek, 19 stycznia 2024

Zamek Śpiący. Linda Medley

 


W teorii to komiks zupełnie nie dla mnie. Ciepłe fantasy z wyeksponowanym elementem kobiecym (i mam na myśli totalne girl power, a nie fanserwis z laskami w zbrojach, które więcej odkrywają niż zasłaniają) nie brzmi zupełnie jak coś, co mogłoby wpaść w oko staremu nerdowi. Prawda jest jednak taka, że nie można nie docenić misternej roboty Lindy Medley, bo od strony komiksowej dzieje się tu dużo dobrego.


Owszem, przez pewną część lektury towarzyszyła mi gdzieś z tyłu głowy myśl, że jak przyjdzie mi pisać recenzję, to zjebię ten komiks od góry do dołu, ale im dalej w las tym mocniej wchodziłem w uniwersum wykreowane przez zdolną Amerykankę i ostatecznie pozostałem z uczuciem satysfakcji. Wszystko tu współgra, począwszy od zarysowania tła opowieści, przez fabułę, po znakomicie i przekonująco przedstawione postacie. Mimo baśniowości to nie jest prosta bajka tylko rozbudowana, wielowątkowa powieść graficzna, zresztą autorka powołuje się na Sandmana, z którego chyba najwięcej ukradła podczas kreacji swojego świata i to czuć. Jest tu też element ewidentnie zaczerpnięty z „Gnata” Jeffa Smitha, bo podobnie ukazano sielankę życia w małej, quasi-średniowiecznej społeczności. Największe wrażenie robią jednak rozdziały o strukturze szkatułkowej niepozostawiające wątpliwości, że obcujemy z pracami bardzo zdolnej, świadomej narratorki. Nie podejrzewam autorki o znajomość „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, więc prawdopodobnie zaczerpnęła ten element z Gaimana, który już jednak jest fanem książki Potockiego i filmu Hasa. Ostatecznie wychodzi na to, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”.


Graficznie jest znakomicie. Semi-realizm idealnie pasuje do baśniowej stylistyki opowieści. Madley umie wyrażać dużo za pomocą mimiki bohaterów, co znów zbliża jej prace do Jeffa Smitha i od tej strony lepszego porównania chyba nie znajdę. Acz zaznaczę, że odrobinę mniej tu cartoonu. Rzemieślniczo jest to rzecz utrzymana na wysokim poziomie i tylko ślepy nie doceniłby tej warstwy.


Obiektywizm nie jest moją mocną stroną. Jeśli mi się coś nie podoba, to walę z grubej rury. Może to wada u starego recenzenta, ale tak mam. Fantasy komiksowe to ogólnie moja broszka (cenię je bardziej niż literaturę tego typu), niemniej wolę bardziej pulpowe inkarnacje gatunku. Powiem więc Wam jak na spowiedzi: w przypadku „Zamku Śpiącego” czuję przede wszystkim respekt do pracy autorki. Nie jest jednak tak, że pozostałem całkowicie obojętny wobec opowiadanych tu historii i sportretowanych postaci. Chyba jednak nie łyknąłbym tej opowieści podanej w innej formie niż komiks. Dlatego też doceniam dokonanie Lindy Madley głównie na polu tego medium, bo jest to świetna robota.

wtorek, 2 stycznia 2024

Inna historia Universum DC.

 


Korporacja w branży rozrywki bawi się w woke'ism i virtue signalling? Nowe, nie znałem! Odłóżmy jednak na bok parodystyczne nawiązanie do zgryźliwości, która pomimo swojej niezaprzeczalnej słuszności jakimś cudem najczęściej ląduje na ustach słabo skrywających rasizm frustratów. „Inna historia uniwersum DC“ to tytuł potrzebny, niezależnie od motywacji za nim stojących. Co ważniejsze jednak, w zalewie „świadomych“ kulturowo i społecznie średniaków ten album wyróżnia się, bo moim zdaniem (niekoniecznie popularnym) odwala swoją robotę całkiem skutecznie.


Do rzeczy, zanim mi palce odpadną od robienia cudzysłowów w powietrzu. Dostajemy pięć historii ze świata rajtuziarzy, których najprawdopodobniej nie znacie. To opowieści o Outsiderach (nieprzypadkowo z wielkiej litery) z ław rezerwowych DC Comics. Wydarzenia skupione lub rozpoczęte głównie, choć nie tylko, w okresie Srebrnej Ery podaje się nam w kontekście łączącym najważniejsze wydarzenia fikcyjnej Ziemi z tymi znanymi z faktycznych annałów ze szczególnym naciskiem na napięcia rasowe i mniejszościowe ogólnie. Chodzi o to, by postacie takie jak Black Lightning i jego córka, Renee Montoya, Katana czy Mal oraz Karen Duncanowie mieli okazję opowiedzieć wam o tym, jak to jest być zepchniętym na dalszy plan w fantazyjnej wersji ojczyzny wielkich możliwości.


Zacznijmy od samych podstaw, „Inna historia uniwersum DC“ to nie jest komiks. To garść pierwszoosobowych narracji bez dialogów przedstawionych w akompaniamencie ilustracji, którym też daleko do typowego kadrowania. Dosyć patetyczna w prezentacji, fabularyzowana kronika fikcyjnej historii można rzec. Mnie taka forma nie przeszkadza. Czy działa na korzyść albumu? Tu można się kłócić, na pewno więcej tu czytania w porównaniu do typowego superhero, ale pióro Johna Ridleya nie wystawiło mojej cierpliwości na próbę. Może łatwiej było mu ugryźć temat z takiej strony zamiast kopać się w medium, z którym nie ma zbyt wiele doświadczenia.


Poza zwykłym talentem pisarskim tom zawdzięcza lekkostrawność naprawdę nienachalnemu podejściu do trudnej tematyki. Fakt, postacie mają zasłużone pretensje względem licznych kłód rzucanych im pod nogi, ale Ridley nie robi z nikogo świętej krowy. Same historie mają zresztą mocno osobisty charakter i choć kontekst nietolerancji i nierówności przenika każdy ich aspekt, to nie jest to absolutnie wkładka wymuszona, naturalna konsekwencja życia w danych czasach i okolicznościach raczej. Co najważniejsze, nie samym pouczaniem ta fabuła stoi, każdy z bohaterów bez wyjątku ma tutaj wyraźnie rozpisany, przekonujący wektor dynamiki. Żadne z nich nie zmusza czytelnika do sympatii, przestawiając zamiast tego przebytą przez siebie drogę w połączeniu z kształtującymi ją motywacjami.


Czuję tu jednak mały dysonans ze względu na typowe, superbohaterskie bzdury. Każdy odbiorca tego gatunku bez łba wiecznie pogrzebanego pod kolosalnym kamieniem wie, że te komiksy od zarania dziejów mówiły o napięciach społecznych i problemach mniejszości. Było to najbardziej skuteczne w formie grubo ciosanych metafor, bezpośrednie przeniesienie zdarzeń historycznych do zmyślonego świata wydaje mi się w porównaniu do tradycyjnego podejścia nieco toporne. Jakby na siłę wciśnięto dramaty wielu ludzi między bajki o tytanach w błyszczących getrach. Nie jest to może mocno odczuwalne, ale kilka razy zgrzytnęło. Podobnie ma się rzecz z samą narracją, która w pewnych momentach wybijała mnie całkowicie z rytmu nagłą, niezapowiedzianą zmianą wątku. Ponownie, dramatu nie ma, można było to zrobić po prostu trochę zręczniej.


Skoro to nie komiks, to co z rysunkami? No są, dla kontrastu raczej typowe w trykociarstwie. To kreślone czasem niedbale falującymi liniami reminiscencje klasycznych ilustracji, często wręcz bezpośrednie. Z pewnością mogę pochwalić Giuseppe Camuncoli za zaprojektowanie układu całości, niektórzy brak wizualnych kombinacji mogą tu uznać za lenistwo z topornym efektem, ale dla mnie najważniejsza była czytelność. Istotne momenty są trafnie podkreślone, to wystarczy. Same rysunki jednak wyglądają zwykle jak średnio umiejętne kalki. Straszna szkoda, bo bardziej dopieszczona warstwa wizualna mogłaby z tego albumu zrobić coś niezaprzeczalnie godnego uwagi.


W obecnej postaci „Inna historia uniwersum DC“ to tylko i aż coś, na co można sobie pozwolić, jeśli świat obracający się zwykle wokół Batmana i Supermana chcemy poznać pod nieco innym kątem. Zdecydowanie przejaw epatowania wątkami mniejszościowymi, ale całkiem elegancki i wyważony w swojej narracji. Jest spora szansa, że zawartość was nie oburzy, jeśli nie latacie z przyklejonym do kurtki (albo naszytym przez mamę) krzyżem celtyckim. Zagranie może nawet częściowo zbyt bezpieczne, by zasłużyć na większy rozgłos mówieniem czegoś nowego. Uważam jednak, że pewne rzeczy trzeba w obecnych czasach powtarzać i dopóki fikcja przeznaczona teoretycznie zaspokajaniu eskapistycznych potrzeb robi to umiejętnie, to jest jednym z najlepszych miejsc na takie zagrania.

Prawie zapomniałem. Tradycyjnie muszę krytycznie rzucić grochem o ścianę w sprawie wydania. W środku wszystkie ładnie, pięknie, ale utarty już format linii „DC Deluxe” nadal czyni oprawę tomów przeciwieństwem wyjątkowości. Jak nie lubicie obwolut to peszek, bo pod nią jak zwykle czarna pustka.

 

Autor: Rafał Piernikowski