wtorek, 22 stycznia 2013

Niedźwiedź, kot i królik




„Niedźwiedź, kot i królik” to dziwny komiks, ale gdyby się nad tym zastanowić, czy nie wydaje się dziwne także to, że mamy ręce, palce, twarz, z której wydobywają się dźwięki, i że za ich pomocą się porozumiewamy? Tytułowa historia nie jest wcale dziwniejsza niż cały rodzaj ludzki – jego sny, baśnie, podania, mity, religie i legendy. Jest w tym komiksie duży pierwiastek szamanizmu, dążenia do iluminacji, odwiecznego pytania człowieka o istnienie Boga. W sekwencjach złożonych z onirycznych obrazów Marii Rostockiej zaklęto opowieść o szukaniu Graala. Bardzo ciekawą rolę odgrywa tutaj słowo: dar Boga, synonim człowieczeństwa, inteligencji, wolnej woli.



Scenariusz został napisany tak, by wydobyć cały potencjał tkwiący w obrazach Rostockiej, co sprawia, że poetyka komiksu wpisuje się w psychodeliczno-eksperymentalny nurt sztuki sekwencyjnej, sytuujący go gdzieś w pobliżu „Arzach” Moebiusa. Warstwa narracyjna pozbawiona jest jednak formalnej ekwilibrystyki. Prawda jest taka, że mimo zrozumienia i wykorzystania przez twórców roli piktogramu (postacie zresztą porozumiewają się za ich pomocą, zamiast używać klasycznego języka, co może też być jednym z kluczy do odczytywania sensu tej historii) jest to komiks do oglądania i wewnętrznego przeżywania, a nie do czytania i szczegółowego analizowania. Autorzy postawili na atmosferę, pozostawiając czytelnikowi sporą przestrzeń do samodzielnej interpretacji.


W warstwie graficznej „Niedźwiedź, kot i królik” przypomina często prace Tora Lundvalla: na ogromnych planszach widzimy przemykające przez las człekokształtne postacie o głowach zwierząt. Komiks w całości stworzono techniką malarską. Został wydany w olbrzymim formacie, co sprawia, że, gdy przypatrujemy się poszczególnym kadrom, możemy nawet dostrzec fakturę w miejscach, gdzie grubiej nałożono farbę.

Niedoświadczeni twórcy, mający aspiracje tworzenia komiksu artystycznego, często zapominają o tym, by mierzyć siły na zamiary, wykazują się ignorancją i niezrozumieniem języka medium. Wyważają otwarte drzwi i zaplątują się w formę, ostatecznie licząc na to, że braki w warsztacie zasłonią awangardowością. Rostockim tylko na początku zdarza się kilka potknięć: na niektórych planszach czuje się jakąś nieporadność, problemy z osią akcji. Jednak im dalej w las, tym ich wizja i narracja klarują się coraz bardziej, sprawiając, że zamiast z udanym debiutem, obcujemy z dojrzałym dziełem i zarazem jednym z najciekawszych albumów 2012 roku. Komiksy malarskie to specyficzny sposób wyrazu. Maria Rostocka poczuła się w tej formie tak dobrze, że zaczęła nawet wykorzystywać charakterystyczną dla tego typu prac ułomność – brak dynamiki – jako środek artystyczny.



Mimo pięknej warstwy graficznej „Niedźwiedź, kot i królik” nie jest albumem, którego lektura ma sprawiać przyjemność, i grupa jego odbiorców w polskim środowisku komiksowym jest dość wąska. Ze względu na to, że jest to komiks z aspiracjami, malkontenci mogą uznać go za wydumany, pretensjonalny i silący się na artystyczność. Wszystko przez to, że to twór niejednoznaczny w interpretacji, nieschlebiający przeciętnemu odbiorcy, przepełniony alegorycznością, lękiem i pytaniami wydobytymi z podświadomości. Na szczęście „Niedźwiedź, kot i królik” może z powodzeniem trafić do czytelników spoza branżowego getta – miłośnicy psychodelicznych filmów Alejandra Jodorowsky’ego i starej szkoły animacji eksperymentalnej powinni być nim urzeczeni. Jestem jednak pewien, że większość czytelników minie się z jego ideą i uzna go za dziwoląga. Nie będę polemizował z tą tezą, bo nie miałoby to sensu, zaznaczę tylko, że to piękny dziwoląg.


KUP

środa, 16 stycznia 2013

MUZYKA - subiektywne podsumowanie 2012 roku.



Możliwe że siedząc w kącie, czytając komiksy i słuchając w kółko pętlących się ambientów przegapiłem wiele istotnych (nawet jeśli byłyby istotne tylko dla mnie) płyt. Jednak te pięć tytułów - niektóre są bardzo oczywiste - wymieniłbym jednym tchem. W niektórych podsumowaniach widzę Matta Eliotta, którego uwzględniłem w tamtym roku (premiera na nośniku była w styczniu 2012), pojawia się też nowe Death Grips które pomijam, bo o projekcie również pisałem w zestawieniu na 2011 rok (zalecam tam zerknąć - klik). 


W podsumowaniu znalazły się tytuły, które nasunęły mi się same. Potem zacząłem kombinować, googlać, dopisywać i lista zaczęła się rozłazić. W ostatniej chwili wywaliłem kilka pozycji, pozostawiając zestawienie w pierwotnej formie. Przeglądałem też listę Brainwashed i na pewno muszę dosłuchać kilku pozycji (sądząc po niej, przegapiłem mniej niż sądziłem) więc będę pewnie jeszcze wspominał o kilku fajnych płytach na fanpage'u, a może niedługo pojawi się tu druga piątka.

 Przed świętami przyszła do mnie ostatnia płyta wydana przez Etalabel, ale nie wsadziłem jej jeszcze do odtwarzacza. Pomijając ten album (który pewnie też jest fajny), oficyna prowadzona przez Grzegorza Bojanka wydała w tym roku same bardzo dobre płyty, idealnie wpisujące się w moje gusta muzyczne. Fajne rzeczy robi też kasetowy label Sangoplasmo (pisał o nich Bartek Chaciński klik).



Komary rypią, przejdźmy do listy.



Scott Walker - Bish Bosch  Nie będę ukrywał zawodu. "Bish Bosch" - mimo tego, że niesamowita warstwa tekstowa wpisuje się w te same tendencje - do "Tilt" i "Drift" nie dorasta. Na poprzednich albumach apokaliptyczna poezja Walkera i konceptualna muzyka stanowiły nierozerwalną całość - tu nad wszystkim dominuje deliryczna narracja. Co ciekawe, w porównaniu do swojej poprzedniczki, płyta jest całkiem słuchalna. Przyznam szczerze, że nie jestem w stanie przedrzeć się przez cały "Drift" za jednym posiedzeniem (dla nieznających twórczości Walkera może to zabrzmieć jak zarzut, więc zaznaczam, że tak nie jest - to po prostu jedna z najbardziej przerażających i sugestywnych płyt w historii "muzyki popularnej"). "Bish Bosch" jest jednak również mniej muzykalny, niż mój ulubiony "Tilt", którego mogę słuchać całymi dniami, w kółko Macieju.  Wszystko wskazuje na to, że Walker swoje opus magnum ma za sobą i trudno mi z tym przejść do porządku dziennego. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę to musiał odszczekać. Głęboko wierzę, że uda mu się nagrać przynajmniej jeszcze jeden album .


Ponad dwudziestominutowe serce płyty (SDSS14+13B) wybija się spośród reszty utworów i najbardziej przypomina poprzednie dokonania Walkera. To jedyny track, który urzekł mnie od razu - od pierwszej chwili słuchałem jak zahipnotyzowany i za każdym razem przeżywam ten utwór równie intensywnie. Mimo wszystko trudno uznać "Bish Bosch" za nieudany album i jest to dla mnie ważna płyta - możliwe, że najważniejsza w tym roku - czekałem na nią w końcu pół dekady. Cały czas wracam do niej, cały czas znajduję coraz więcej, i możliwe, że wgryzę się w nią jeszcze bardziej, ale na tę chwilę (jakieś dziesięć odsłuchów - dwa na słuchawkach, reszta na głośnikach) nie kupuję jej w całości.




 Mount Eerie - Ocean Roar  Phil Elverum nagrał w tym roku dwie wspaniałe płyty, których słuchałem z prawdziwą ekscytacją. Jeśli miałbym wybrać tylko jedną, wskazałbym "Ocean Roar", która w szczytowym punkcie kradnie sporo z black metalowego shoegaze (artysta robił to już na wybitnym "Wind's Poem") i tymi środkami odmalowuje wzburzony morski krajobraz, stający przed naszymi oczami niczym żywioł rodem z rycin Gustava Dore. W tej stylistyce wykonał również utwór z repertuaru legendarnego Popol Vuh, podkreślając tym samym ambitne konotacje i założenia współczesnego black metalu. Musicie tego posłuchać, bo w tym dyptyku tak pięknie uwypukla się jego potencjał, że powody nobilitacji, jaka spotkała w ostatnich latach ten hermetyczny dotychczas gatunek, zrozumie każdy niedowiarek (każdy, prócz zajadłych metalowców, dla których będzie to pewnie pozerstwem). 





Warto dodać, że za Wielką Wodą scena BM rozkwita jak grzyb na ścianach poprzedniej stancji Marcina Zembrzuskiego. Przylatują stamtąd (ze Stanów ofkors, a nie z poprzedniej kanciapy Marcina) coraz wspanialsze wynalazki, które odbijając się od tradycji europejskiej sceny black metalowej (również polskiej, gdyż dla takiego Xasthura jedną z największych inspiracji stanowił pono Graveland)  tworzą nową jakość, często eksperymentują z estetyką, wyciągają na wierzch shoegaze, ambient, podpierają postrockiem, zamieniając ją w coś więcej. Sam słuchałem z tego wszystkiego zaledwie ułamek, bo moje króliki reagują na to z dezaprobatą, w popłochu chowając się za kanapę.


Neil Young - Psychedelic Pill Sześcdzisięciosześcioletni staruszek, któremu lekarze zabronili już nawet palić trawę, nagrał najlepszy rockowy album głównego nurtu, zostawiając w tyle większość indie młodzieńców. Wszystkie utwory są bardzo dobre, ale płytę zdominowały bezkompromisowe kilkunastominutowe, transowe kompozycje w których czuć młodzieńczą radość grania. Mam nadzieję, że tego albumu słuchali już wszyscy i rekomendacja jest całkowicie zbędna. To z nim będzie mi się  kojarzył 2012 rok. Sam teraz wracam do poprzedniej płyty Younga: "Le Noise", bo przyznam szczerze, że chyba ją zlekceważyłem i po premierze zbyt szybko wyszła z mojego playera. 




Swans - The Seer Zawsze denerwowało mnie jęczenie znajomych na rozpad Swansów. Są rzeczy, które powinny się skończyć, choćby po to, żeby się nie zdewaluować. Projekty Giry (który coraz bardziej zaczyna przypominać Hanka Williamsa), i solowe płyty Jarboe wpisywały się świetnie w moje gusta. Nie było według mnie na co narzekać. Teraz muszę wszystko odszczekać. Tak, poprzednia  płyta Swans to petarda, nowa płyta to monolit. Za kilka dekad rok 2012 będzie wspominany ze względu na Swans i czwarty eksperymentalny album Scotta Walkera.







King Dude – Burning Daylight i neofolk. Po pierwsze Myrninerest, "Jhonn, Uttered Babylon" projekt Davida Tibeta i James Blackshawa jest wart odnotowania, ale nie siedział długo w moim playerze więc zrezygnowałem z umieszczenia go w topie jako osobnego paragrafu. Przed publikacją tego tekstu słuchałem po raz pierwszy Fire + Ice "Fractured Man" - i jest to na pewno dobra płyta, ale obcowałem z nią zbyt krótko by ją tu wyróżnić. Prócz tego w neofolku działo się w tym roku naprawdę niewiele, albo mało z interesujących płyt do mnie dotarło - zawsze jest taka możliwość, bo jak często podkreślam, druga fala jest mi równie odległa, co polska scena komiksowa. Najciekawsze rzeczy wydarzyły się tak naprawdę na pograniczu i nowy King Dude jest chyba najlepszym tego dowodem. Wiele razy zdarzyło mi się słyszeć, że "Woven Hand to nie neofolk". Dziś, gdy wpływ alternatywnego country na ten nurt jest niezaprzeczalny, wszystkim malkontentom mogę pokazać faka. King Dude to nawiedzony, apokaliptyczny, psychfolkowo - countrowy, bluźnierczy gospel, nieraz zagrany z rockową werwą. Spiritus movens projektu często odżegnuje się od neofolkowych konotacji, ale ja mu zabraniam, bo jest dla mnie "nową nadzieją białych" . Jeśli miałbym odrzucić obiektywizm i zapomnieć o nowym Swans, to powiedziałbym, że to jest najlepsza tegoroczna płyta z całej mrocznej sceny.

I



 II