czwartek, 1 lipca 2010

The Moe Greene Specials - s/t (2005)


Cie choroba... znałem kiedyś gościa, który myślał, że soundtracki Ennio Morricone zrobione do Trylogii Dolarowej to country. Tak. Spaghetti westerny weszły tak głęboko w popkulturę, że ludziom takie bzdury do głowy przychodzą... Ale ja nie o tym, tylko tak mi się przypomniało. W każdym razie, debiutancka płyta The Moe Greene Specials powinna być okrzyknięta wydarzeniem na skostniałej (już wtedy) scenie postrockowej. Ale tak się nie stało. Dlaczego? Nie pytajcie mnie, tylko tych wszystkich, którzy jarają się setną podróbką Mogwai czy klonami obrzydliwego Caspiana.

Powinna być wydarzeniem - nie dlatego, że jest jakaś wielce wybitna - a dlatego, że udowadnia, iż nie trzeba "odkrywać Ameryki" tylko wystarczy z daną konwencją wejść w jakieś ciekawe rejony, zaaranżować inaczej, a nie w kółko podrabiać "prekursorów"... I tak od nich lepszymi się nie staniecie, noł łej. Trza mieć wyobraźnię, no.
TMGS zdecydowanie tę wyobraźnię mają. Gdyby odpiąć tę chujowatą postrockową łatkę, można by powiedzieć, że grają surf rocka z dużymi zapożyczeniami ze spaghetti westernowych soundtracków. Od razu kłuje w ucho fakt, że cała płyta z powodzeniem mogłaby posłużyć za ścieżkę do filmów Quentina Tarantino, ale oczywistym jest że to nie przypadkowa sytuacja - muzykę zapewne umyślnie wystylizowano na takowy soundtrack. Jako muzyka ilustracyjna wpasowałaby się chyba do każdego z jego filmów. Oczywiście jest to easy listening, jasne, ale dla kogoś takiego jak ja większość postrocka to easy listening.

Tak se grzebię w pamięci, szukając jeszcze jakiegoś zaczepienia i podobnych wydarzeń w muzyce rockowej... Pamiętam, że kiedyś wyszedł progrockowy tribiut dla filmów Sergio Leone, była też pseudokrautowa płyta zrobiona na spaghetteriową modłę (zabijcie mnie, nie pamiętam jak się nazywała, promowała jakiś festiwal - szybko mi się znudziła o ile pamiętam). Tutaj mamy pokaz tego, co postrockowcy mogliby zdziałać na tym poletku... Może jeszcze zdziałają... Acz nurt już chyba dawno zdechł i śmierdzi, a byłby to naprawdę ładny epilog dla tego tworu który dobrą dekadę rządził wieloma playerami. Potem powinniśmy go zakopać pod nagrobkiem z napisem "Unknown" i czekać... Bo pewnie wróci za kilkadziesiąt lat pod inną nazwą.


1 komentarz:

Michał Stanek pisze...

Przesłuchałem próbki - niezłe :) Z tych klimatów dla mnie żelaznym kanonem jest płyta arizońskiej grupy Calexico "The Black Light" - ale pewnie ją znasz :) Pozdrawiam.