sobota, 3 listopada 2018

Mort Cinder



Niniejszy album udowadnia, że jeszcze są komiksowi klasycy, których dzieła nie ukazały się na naszym rynku. Publikowana w latach 60. w odcinkach w prasie opowieść, snuta przez dwójkę Argentyńskich twórców: scenarzystę Héctora Germána Oesterhelda i rysownika Alberto Braccie, to jedno z brakujących ogniw komiksu dla dorosłych, jakością zostawiająca w tyle większość cenionych tytułów z czasu bumu powieści graficznych dla dojrzałego czytelnika, który nastąpił kilka dekad później. Dzieło mroczne, wielowymiarowe i dojrzałe. Rzecz zupełnie niezwykła wśród graficznych opowieści w odcinkach.

W tajemniczych okolicznościach pewien stary, całym sercem zaangażowany w swoją pracę antykwariusz, spotyka na swej drodze tajemniczego Mort Cindera. Postać, która wstaje z grobu za każdym razem, gdy zostaje uśmiercona. Cinder zaczyna mieszkać u naszego bohatera i snuje swoje opowieści poprzez pryzmat przedmiotów, które trafiają w ręce antykwariusza. Odwiedzimy okopy I wojny światowej, poznamy historie ze statków niewolniczych, amerykańskiego więzienia, a nawet spod stóp wieży Babel. Cinder z każdą swoją opowieścią staje się jeszcze większą zagadką, a jego faktyczny wiek pozostaje nieokreślony. Co widział w swoim niebotycznie długim życiu? Przy jakich wielkich wydarzeniach akuszerował? W tym aspekcie jest w nim coś z Corto Maltese, bohatera stworzonego przez Hugo Pratta, który często miesza się w historyczne wydarzenia, ale na tym podobieństwa się kończą. Cinder zresztą nie jest żadnym herosem i zazwyczaj w wydarzeniach obserwuje wszystko z punktu widzenia szarego człowieka, nie grając w tych opowieściach głównych skrzypiec.

Strona fabularna komiksu płynnie przechodzi od horroru, opowieści awanturniczej do tematyki historycznej, którą twórcy z gracją potrafią pożenić z science fiction. Ogólnie jednak wydźwięk całości jest dość mroczny (w czym duża zasługa genialnych, niepokojących grafik Alberto Breccii) i zapewne dlatego publicyści doszukują się tu podskórnych przekazów, mających być komentarzem społeczno-politycznym. Nie bez powodu, bo komiks ten ma swój ponury kontekst w świecie rzeczywistym. Scenarzysta i zarazem dziennikarz Héctor Germán Oesterheld, był aktywny politycznie (również jako twórca, bo na koncie ma komiksową biografię Che Gevary „La Vida del Che”, stworzoną zresztą z Breccią) i skończyło się to dla niego tragicznie. W 1977 roku wraz z rodziną został aresztowany przez rządzącą Argentyną wojskową juntę i ślad po nim zaginął. Zostały po nim jednak dzieła takie właśnie jak „Mort Cinder”, którego w tym kontekście nie trudno dziś odczytać jako metaforę nieciekawych, burzliwych czasów w których przyszło żyć autorom.

Mimo, że fabuła komiksu jest w porządku, a i narracja wcale się nie zestarzała, to najważniejsze w tym albumie są jednak rysunki Breccii. Ekspresjonizm, dominująca czerń, realistycznie, ale jakby nieco niedbale narysowani bohaterowie, a do tego często pieczołowicie stworzone tła. Na okładce wydawca wspomina w kontekście twórczości Brecii Mike’a Mignole i Franka Millera (autora „300” z którym jednak komiks ten łączy tematyka z jednej opowieści, bo Argentyńczycy również opowiedzieli o bitwie pod Termopilami), ale styl Argentyńczyka jest jednak osobny i trudno szukać stycznych z ich pracami. Szczególnie odrębność tę widać właśnie przy „Mort Cinderze”, gdyż w tamtych czasach autor borykał się z kłopotami finansowymi i traf chciał, że tanio kupił ryzy śliskiego papieru, który źle przyjmował tusz. Zaczął więc eksperymentować z techniką i w tych poszukiwaniach doszedł do tego, że nakładał tusz nie tylko szczoteczką do zębów (to akurat standard), lecz także żyletką i brzytwą. Bóg jeden wie, jak to wyglądało w praktyce, ale efekt jest piorunujący i sprawia, że mamy wrażenie obcowania z czymś niecodziennym.

„Mort Cinder” na każdym poziomie wyprzedza swoją epokę i niczym nie przypomina typowych dla tamtego okresu opowieści awanturniczych w odcinkach, które ukazywały się w masowo drukowanych magazynach komiksowych. Podczas lektury nie czuć zupełnie naiwności, która charakteryzowała tytuły z tamtego okresu, a zebranie wszystkich odcinków w jednym opasłym woluminie daje poznać tę historię czytelnikowi na nowo, jako złożone, szalenie inteligentne dzieło. To utwór fabularnie, narracyjnie i (przede wszystkim!) graficznie dojrzały, ukazujący medium komiksowe jako wspaniały środek do snucia wielowymiarowych opowieści w latach 60., zwiastujące to, czym w komiksie będziemy się zachwycać dopiero kilka dekad później. Na rewersie książki możemy znaleźć notatkę od bardzo zdolnego rysownika Matta Fractiona (autora wydawanego u nas niebanalnego graficznie „Hawkeye”), który stwierdza, że komiks ten w 1962 roku „(…)musiał sprawiać wrażenie, jakby wypadł z cholernego statku kosmicznego”. Lepiej chyba tego nie da się ująć.

Brak komentarzy: