sobota, 24 października 2020

Omega Men. To już koniec. King/Bagenda

 


Jeden z aktualnie najbardziej poczytnych scenarzystów komiksowych, Tom King, kupił serca polskich czytelników dwoma tytułami uchodzącymi za wybitne. Jeden to faktycznie genialny „Vision” (poziom Alana Moore'a, pisałem o tym tutaj: klik), drugi to przynajmniej bardzo dobry „Mister Miracle” (nie pisałem o nim, bo z przyczyn losowych nie dostałem go do recenzji, ale miejcie ten tytuł na uwadze i sobie go koniecznie kupicie, bo ja nie żałuję żadnej wydanej na niego złotówki).

Od tego czasu każdy komiks, który wyszedł spod ręki tego byłego agenta CIA, jest u nas wyczekiwany z niecierpliwością. Niestety jak na razie to, co ukazało się prócz wspomnianej wielkiej dwójki, jest rozczarowaniem – dobrych recek nie zgarnia ani jego Batman, ani kopany przez wszystkich „Kryzys Bohaterów”. Inaczej miało być z „Omega Men”, wczesnym dziełem Kinga, które, sądząc choćby po blurbach na rewersie, na zachodzie zgarniało bardzo dobre opinie.



Fabularnie mamy do czynienia z próbą odświeżenia przygód kosmicznej drużyny, która jest dość ordynarną zrzynką ekipy z „Gwiezdnych Wojen” - jest tu nawet księżniczka, a jeden z bohaterów to futrzasty stwór. Zresztą, mimo pewnych delikatnych elementów superbohaterskich, to w gruncie rzeczy wypisz wymaluj gwiezdna saga o walce dobra ze złem. Mamy tu też tak samo, jak w Star Warsach złe imperium i rebelię, która chce obalić rządzony żelazną ręką system. Znajdziemy tu również opowieść o ludobójstwie, mającą windować ten komiks do rangi czegoś głębszego. Nie jest do końca tak, że się nie udało, ale na mnie ten wątek nie zrobił wrażenia i uznałem go wręcz za wciśnięty na siłę w kosmiczną pulpę. Do tego dochodzi jakieś podszyte katolickimi dewocjonaliami, dość łopatologiczne pierdololo o Bogu i jego bierności wobec okrucieństw istot rozumnych.

To, co jest w tym komiksie naprawdę rewelacyjne, to rytm opowieści. Wszystkie wydarzenia, podane są w specyficzny dla Kinga sposób — często ogranicza się do podziału plansz na 9 równiutkich kadrów i udowadnia, że da się w ten prosty sposób opowiadać wielkie złożone fabuły, a przy tym zachować przebojowość charakteryzującą nasze ulubione medium. Muszę przyznać — czyta się tę opowieść bardzo płynnie, zachwycając się przy tym biegłością rzemiosła zarówno scenarzysty, jak i rysownika. W narracji więc brak fałszywej nuty i pod tym względem to komiks udany. Podobają mi się również okładki zeszytów, które przypominają bardziej jakieś retro reklamy (to jest art deco?) niż covery komiksu superhero. I to chyba będą jedyne elementy, które w tym albumie wykraczają ponad przeciętność.



Przyznam też, że grafika jest ok (tylko ok, bez zachwytów), ale została zniszczona komputerowymi kolorami. Okej, widziałem gorsze, ale i tak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten rysownik poradziłby sobie lepiej sam, bez tych oczojebnych barw. Nie znoszę komputerowych kolorów i co mi zrobicie? Nic mi nie zrobicie.

Być może w sieci pojawią się płomienne eseje na temat tego, jak wnikliwym traktatem antywojennym ubranym w szaty SF jest ten komiks, ale ja uważam, że spokojnie można go sobie odpuścić, jeśli nie jest się komplecistą Kinga (ja na razie jestem, ale to się pewnie zmieni i przesieję jego kolekcję). Z rzeczy w tej tematyce zdecydowanie wolę „Wieczną wojnę” czy „Balladę o Hallo Jones”. Jakby ktoś niekumający w ogóle komiksu, a znający się na filmie i literaturze to przeczytał, to bankowo uznałby „Omega Men” za pierwszej wody kicz. Ja pewnie powinienem Kinga pogłaskać za chęć opowiadania mądrych rzeczy. Nie zrobię tego. Znam inne jego komiksy i wiem, że to dzieło poniżej jego możliwości.




Brak komentarzy: