niedziela, 21 lutego 2021

Hill House Comics: Kosz pełen głów. Hill/Macs/Stewart

 


 Lata 80. Wczasowa miejscowość pod koniec sezonu wakacyjnego. Pewna młoda dama przyjeżdża odwiedzić swojego chłopaka, który służył przez ten czas jako pomocnik miejscowego szeryfa, typowy krawężnik wlepiający mandaty za złe parkowanie. Tak się składa, że w tym samym momencie z pobliskiego zakładu penitencjarnego ucieka kilku groźnych łotrów. Przecięcie się losów dziewczyny, chłopaka i czmychających uciekinierów jest jedynie kwestią czasu. 


Joe Hill w dość młodym wieku doczekał się własnego komiksowego odpowiednika „Alfred Hitchcock Przedstawia” i to nie byle jakiego, bo tworzonego pod flagą DC. Nie mnie oceniać czy ze względu na talent – bo nie czytałem jego rzeczy, znam jego twórczość głównie z adaptacji, filmu „Rogi” i serialu „Locke and Key” i obie rzeczy są średnie –  czy przez fakt, że jest synem Stephena Kinga.


Pierwszym tytułem z serii jest mocno Kingowski „Kosz pełen głów”. Dziwi mnie nieco ta swoista Kingowskość opowieści, bo autor nawet zmienił nazwisko po to, by nie kojarzyć się ze staruszkiem, a tymczasem tworzy epigońskie dziełko za nieszczęsną garść dolarów. No i mógłbym się do niego nielicho przypieprzyć, gdyby nie fakt, że mimo wtórności jest to całkiem niezła opowieść, wcale nie gorsza niż te opowiadane przez jego tatę. Gdyby wywalić zbyt mocno eksploatowany (acz kluczowy dla fabuły) wątek nadprzyrodzony, historia ta mogłaby zostać zakwalifikowana jako kryminał bądź niezły thriller. Istotne jest tu bowiem stopniowe odkrywanie ponurej prawdy o przegniłej, zdegenerowanej małej społeczności ukrytej jedynie pod pocztówkowym lukrem. Ale o tym sza, bo nie chcę Wam psuć zabawy, która naprawdę jest przednia.


 

 
Jak wspomniałem głównym problemem „Kosza...” jest fakt, iż nie grzeszy oryginalnością. Niemniej nie wylewałbym dziecka z kąpielą, bo to fajnie napisana rzecz. Do tego genialnie narysowana i pokolorowana. Rewelacyjnymi, nieco europejskimi rysunkami zajął się Leo Macs, a wybitne kolory nałożył (tak, znów!) Dave Stewart, czyli kolorysta „Hellboya”. Synalek Kinga zgromadził więc pod swoimi skrzydłami nie lada ekipę, której współpraca musiała zakończyć się sukcesem. No cóż, z takimi nazwiskami na pokładzie trudno byłoby zrobić niewypał. 


 


Mimo firmowania serii swoim nazwiskiem Hill nie będzie tworzył wszystkich opowieści sam. Już w drugim tomie, który za chwilę wezmę na tapet, scenarzystą jest nikt inny jak M.R. Carey, czyli facet od bestsellerowego Lucyfera. Bardzo jestem ciekaw, jak wypadnie ten komiks. I muszę Wam się przyznać, że lubię takie serialowe antologie tworzone przez różnych autorów. Zdecydowałem się też niedługo nadrobić komiksowe „Locke and Key”, bo wszystko wskazuje na to, że jednak syn Kinga to zdolna bestia, której prace warto obserwować. 




Brak komentarzy: