środa, 19 grudnia 2018

Invincible tom 2. Robert Kirkman




Szybko poszło. Drugi tom serii „Invincible” uderzył już do księgarń. To komiks w konwencji superhero, ale odcinający się zupełnie od znanych marek i kreujący swoje własne uniwersum. Między grubymi lakierowanymi okładkami (świetne wydanie!) zostaje nam zaserwowana w pełni autorska wizja Roberta Kirkmana, twórcy popularnego i poczytnego za sprawą serialu „Żywe trupy”, który jest adaptacją jego serii.

„Invincible” opowiada o młodym chłopaku (ostatnia klasa liceum), który w wieku 17 lat odkrywa w sobie super moce. Nie jest to dla niego niespodzianką. Jego ojciec jest kosmitą, znanym na ziemi jako Omni-man – czyli jeden z najpotężniejszych superbohaterów. Spodziewał się, że jego syn również odkryje w sobie takie zdolności i od lat przygotowywał go na ten dzień. Pierwszy tom skupiał się na odejściu Omni-mana i zastąpieniu go przez jego potomka (tylko to zasygnalizuję, nie będę więcej zdradzał, na wypadek gdybyście nie czytali pierwszej odsłony). Drugi nie ma jakiegoś konkretnego tematu przewodniego. Owszem, ciągnie wątki z pierwszego,  ale w największym stopniu eksploatuje po prostu radosne, spektakularne przygody superbohaterów. 




Autor wcale nie przejmuje się tym, że niemal wszystko w tej konwencji zostało już powiedziane, i bezczelnie kradnie do swojej opowieści te najlepsze, najefektowniejsze i najciekawsze elementy trykociarskich komiksów. Robi to jednak z wielką gracją, i podczas lektury wcale nie odczuwa się tej wtórności. Wykreowane przez niego uniwersum tętni życiem i zaludnione jest setkami bardzo fajnych superbohaterów i czadowych, groźnych złoczyńców. Bardzo dobrze poprowadzona jest też obyczajówka, która od kilku ładnych dekad jest też ważną częścią składową opowieści o ludziach w trykotach. W życiu głównego bohatera pojawia się bowiem pewna doza bólu i problemów prywatnych, które ukazane są bardzo przekonująco.





Dobry scenariusz to połowa sukcesu. Drugą są przyzwoite rysunki, a te w komiksach superbohaterskich nieczęsto wybijają się ponad przykrą przeciętność. Z „Invincible” jest inaczej. Autor warstwy graficznej, Ryan Ottley posługuje się realistyczną kreską, w której w jakiś magiczny sposób przemyca nieco cartoonowości. Rysownikowi w mistrzowski sposób udaje się też ukazać wielkie bitwy, które toczą bohaterowie tej opowieści, i mi oglądanie jego bardzo dynamicznych grafik sprawia naprawdę dużo przyjemności. Mimo iż rysunki są do bólu nowoczesne to brak w nich obrzydliwej kiczowatości, która cechuje większość komiksów superhero. Pomagają w tym też kolory Billa Crabtree, które mimo iż są bardzo intensywne to nie kaleczą oczu czytelnika.

Wydawca reklamuje „Invincible” jako „prawdopodobnie najlepszy komiks superbohaterski we wszechświecie”. Aż tak dobrze nie jest. Wizji Kirkmana dużo brakuje do (nie szukając daleko) tego co w swoich dziełach superbohaterskich prezentował Alan Moore. Niemniej wydaje mi się, że jedną z zalet „Invincible” jest właśnie to, że nie naśladuje dokonań Maga z Northampton. To nie jest przeintelektualizowana dekonstrukcja mitu superbohaterskiego (przynajmniej na razie) tylko komiks, który ma sprawiać czytelnikowi dziką frajdę. Czytając go nie sposób nie odnieść wrażenia, że tworząc go również autorzy dobrze się bawili.





1 komentarz:

Michał Misztal pisze...

Wiadomo, że Moore > wszystko, ale w Invincible jednak nie o to chodziło (co zresztą sam zauważyłeś). To jest zajebista rozrywka, przy której i tak jeszcze nie raz powinna wybuchnąć Ci głowa po niektórych zwrotach akcji.