poniedziałek, 17 maja 2021

Cyberpunk 2077.Tom 1. Trauma Team

 


 

Cholera, już myślałem, że będę miał wreszcie okazję trochę na jakiś komiks pobluzgać. Wiecie, nie wszystko obsypuję płatkami róż, ale domorosły krytyk czuje się czasem niespełniony, jeśli za mało... no, krytykuje. Tu wchodzi „Trauma Team”, całe na żółto, tytuł reklamujący się głównie powiązaniem z jakąś głośną grą. Pierwsze reakcje bardzo pozytywne, drugie (chyba reaktywne w stosunku do pierwszych) krytyczne i często małostkowe. Teraz, gdy zabieram się do pisania, kultura przeżywa już trzecią falę opinii wywołanych lądowaniem tego albumiku na naszym rynku, falę już z pewnością odbijającą z premedytacją od poprzedniego trendu. Pierwszy raz, wbrew pierwotnym nadziejom i osobistym przyzwyczajeniom, porzucę swojego punkowego ducha i polecę z aktualnym prądem. O ile zdążę napisać ten tekst przed kolejną zmianą status quo.

Do rzeczy więc i koniec udawania. Grałem w „Cyberpunka 2077”, już dwa razy właściwie i bawiłem się przednio, nawet gdy moje auto pojawiało się w połowie zatopione w chodniku i sekundę później odchodziło do cybernetycznej Valhalii w obłoku płomieni, zabierając ze sobą mnie i kilkunastu przechodniów. Też graliście? Jeśli tak, to na pewno kojarzycie tytułowe Trauma Team (International) – korporację świadczącą abonamentowe usługi medyczne. Szczególnie w pamięć zapadają, poza przerysowaniem kapitalistycznego podejścia do ratowania życia, pracownicy terenowi firmy. Doskonale wyposażeni, skuteczni, bezimienni oraz, jak mogłoby się wydawać, nietykalni. No to dostajemy komiks, który nadaje im imiona i pokazuje, że są mięsem armatnim, jak jacyś szturmowcy czy inne lemingi. Nadia właśnie wraca do czynnej służby po zostaniu jedyną ocalałą z brutalnej masakry swojego poprzedniego zespołu. Świat jest jednak bardzo mały, nawet w przyszłości.

 




Specjalnie nie zdradzam zbyt wiele szczegółów. Twisty fabularne może i wam tyłków nie pourywają, ale zdecydowanie nie zaszkodzi poznanie ich samemu. Historia w „Trauma Team” jest bowiem (werble) ciekawa! Cullen Bunn wybrał chyba najlepsze podejście do pisania wątków w wielkim, wcześniej ustanowionym uniwersum – wziął sobie mały, rozpoznawalny fragment świata i zaczął drobiazgowo w nim dłubać, konkretyzując jeszcze mocniej poprzez skupienie na przeżyciach jednej postaci. Dzięki temu ten komiks ma charakter, charakter Nadii, niektórych z jej współpracowników i zbrutalizowanego filozofa, którego przyjdzie im ochraniać. W przerysowanych realiach dostajemy bohaterkę o zrozumiałych rozterkach i dylematy moralne, też podane w przesadzonej formie charakterystycznej dla gatunku.

Może i nie jest jakoś szczególnie ambitnie, nie wbijamy całą parą w wielowątkowe roztrząsanie dystopijnej problematyki pod kątem ideologicznym czy społecznym, ale „Trauma Team” to przede wszystkim świetny akcyjniak. Narracja zbudowana na podstawie trafnie dobranej kliszy – jak w „Szklanej pułapce” ekipa musi przebić się przez jeden budynek opanowany przez siły wroga, czyli w tym przypadku napakowanych cyber-koksem gangusów. Sieczka, łupanka, nawalanka pryma sort. Ołów zasypuje podłogi, ściany kruszą się pod ostrzałem, trafi się nawet jakiś boss do rozsmarowania przed finałem. Intensywność na ogromnym poziomie skutecznie podtrzymywana wewnętrzną walką Nadii. Nie jestem jednak ślepy, dostrzegam pewne poważne problemy. Po pierwsze, bohaterka za cholerę nie pasuje do świata przedstawionego. Jest zbyt dobra, zbyt miękka i choć przypuszczalnie tacy ludzie gdzieś tam jeszcze w tej korporacyjnej przyszłości żyją, z pewnością nie przechodzą testów kwalifikacyjnych do jednostek militarno-medycznych. Po drugie, cały ten niesamowicie satysfakcjonujący rozpierdol prowadzi do bezsensownego zakończenia, moim zdaniem oczywiście. FInał na pewno ma pewien cel, niektórym się spodoba, dla mnie wydawał się niekonsekwentny i drastycznie oderwany od tempa całości.

 



Na szczęście nie odebrało to frajdy, którą odczuwałem obserwując soczystą siekę. W rysunkach Miguela Valderramy dobrze działa naprawdę wiele aspektów, ale kompletnie przoduje dynamika. Trzeba się tylko naprawdę skupić na lekturze, bo pozbawiona grubych konturów kreska, w której nie brakuje momentami sporej szczegółowości, potrafi po chwilowym zatraceniu uwagi stać się porąbanym chaosem. Wektory drogi patrzałek łatwo odzyskać, a nawet i gapienie się w ten bezład sprawia pewną przyjemność. Pełna wyrazu, daleka od realizmu mimika, spektakularne wypatroszenia, spójny z grą design technologii i wreszcie kapitalne wręcz, szaleńcze kolory nałożone przez Jasona Wordie. Paleta oślepiająco bogata, ale z pewnością też przemyślana i ograniczona do kilku zestawów pstrokatych tonacji, które pasują do atmosfery poszczególnych scen i dobrze reagują na światło. Może to nawet głównie dzięki niemu „Trauma Team” wygląda tak kapitalnie, chwaliłem go już zresztą za świetną (choć zupełnie inną!) robotę przy „God Country”.

Mógłbym teraz zakończyć klasycznym, bezpiecznym stwierdzeniem, że „Trauma Team” to obowiązkowa pozycja dla miłośników „Cyberpunka”. Tak na serio to za cholerę nie wiem, komu ten komiks może się podobać i czemu nie przypadł do gustu malkontentom. Wiem, czemu spodobał się mnie – to powalająca graficznie, widowiskowa masakra z wolnym od zgrzytów pływem narracji (przynajmniej w scenariuszu, wizualnie potrafi zmylić). Co więcej, Cullen Bunn postarał się nawet, choć wcale nie było to potrzebne, wzbogacić komiks odrobiną nienachalnych przemyśleń. Nie wszystko jest dopięte na ostatni guzik, spod zasłonek spektakularnej akcji prześwitują jakieś bzdurki i nieścisłości, ale koniec końców radocha była niemała. Strawne, niewymagające i jednocześnie bezpiecznie odległe od totalnej głupoty czytadło.


 

Autor: Rafał Piernikowski


Brak komentarzy: