piątek, 5 listopada 2021

Spider-Man. Historia życia. Zdarsky/Bagley

 


 Po przewróceniu ostatniej strony „Spider-Man. Historia życia” miałem jedną myśl przewodnią – to w żadnym wypadku nie powinno dupy urywać, a mnie urwało. Pogadałem chwilkę z Krzychem (szacownym przewodnikiem tego bloga) i uświadomiłem sobie, że nie chodzi nawet o uwielbienie do Pająka i typowe „czym skorupka za młodu…”. Jestem po prostu łasy na uknute z premedytacją jazdy po nostalgii i przy kontakcie z nimi wypala mi się zdecydowana większość neuronów odpowiedzialnych za krytyczne myślenie. Te odpowiedzialne za wspomnienia grzeją za mocno. Dlatego też nie będzie to długi i analityczny tekst, co do mnie niepodobne. Z góry załóżcie sobie, że Chip Zdarsky zrobił mi pranie mózgu.

Dostajemy bowiem, tak z grubsza, zbiór najważniejszych wydarzeń z życia Parkera, wszystko upakowane w mocno skompresowaną formę jednolitej historii (w kontraście do resetów, multiwersów i innych wybojów oryginalnej historii). To Elseworld, o którym każdy z nas kiedyś myślał – Peter starzeje się w naturalnym tempie, zmiany postępują również w jego życiu osobistym. Dzięki temu zupełnie inny wydźwięk mają takie wątki jak ostatnie mordobicie z pewnym łowcą, rozwój Parker Industries, chryja z klonami i nawet groza przyniesiona przez pewnego złoczyńcę wyrwanego żywcem z „What We Do in the Shadows”. Ta ostatnia uderza już bardziej w rodzinę Spajdera niż w niego samego.



Ja to kupuję, oburącz utulam i wszelką krytyczność muszę wypluć z siebie od razu, bo mi smak psuje. Problem pierwszy – tempo narracji jest zawrotne. Zdarsky poświęcił każdemu z okresów odpowiednio dużo czasu, ale ich ilość jest ograniczona, a i przeskoki czasu bywają mylące. Problem drugi – kurde, przytłumiając trochę blask nostalgii da się dostrzec, że „Historia życia” to w gruncie rzeczy przeciętny komiks, pozbawiony nowatorskiego, odkrywczego podejścia, przekuwający jedynie obecne już idee w całkiem sensowną całość. Nawet nie wybiera zbyt krytycznie części składowych swojej układanki. Skąd więc zachwyt?

Bo poczułem się znowu jak dzieciak, który, czekając na rodziców w szkolnej świetlicy, wertuje z ogromnym oddaniem raz po raz przypadkowo wybrane zeszyty z gościem w pstrokatych, obcisłych rajtuzach. Peter Parker pod piórem Zdarsky’ego, pomimo upływu lat, pozostał tym samym gościem – sympatycznym everymanem, z trudnością stawiającym czoła nieludzkim trudnościom (nawet jeśli problemy związane ze starością okazały się dziwnie chwilowe). Nie ukrywam, jarały mnie też zabawy ze strojami, bo pies ze mnie na takie rzeczy, no i uwzględnienie w tym całym pierdolniku Scarlet Spidera. Miałem czasem wrażenie, że to komiks stworzony specjalnie dla mnie. Scenarzysta postawił bowiem na wątki, które społeczność fanowska często odbierała źle, a mi nigdy szczególnie nie przeszkadzały. 



Co zaskakujące, tym razem nie wadziły mi nawet rysunki Marka Bagley’a. Koleś jest dla mnie zwykle kwintesencją tego, co w trykotach mnie odrzuca – rzemieślnictwa poprawnego, ale obrzydliwie plastikowego, pozbawionego charakteru odmiennego od wszechobecnego syndromu błyszczących oczu. Nadal nie jestem fanem i uważam, że im mniej Bagley’a w komiksach, tym lepiej. W moim odczuciu „Spider-Man: Historia życia” to jedno z jego najlepszych dzieł. Swoje na pewno zrobiły tutaj solidne tusze i przede wszystkim kolory rozsądnie dobrane i położone przez Franka D’Armatę. Barwy komputerowe, ale osczędzające nam przesadnego gradientowania, dobrze wpisujące się w charakter komiksu bez uciekania się do stylistyki retro. Niby wycieczka w przeszłość, ale tylko jedną nogą.

Jaki wniosek? Jeśli nie jesteście mną, „Spider-Man: Historia życia” nie musi was zachwycić. Jeśli lubicie Spider-Mana, całkiem prawdopodobnie przynajmniej trochę Wam się spodoba. Zdarsky to zdolny scenarzysta, więc udało mu się sprawnie, choć bez wygórowanych ambicji, oddać hołd jednej z najpopularniejszych postaci popkultury. Mark Bagley, pomimo moich osobistych odczuć, beztalenciem też nie jest i wielu miłośników Pająka ceni sobie jego robotę. Jest więc szansa, że nawet bez idealnego wcelowania w mój gust, postawicie ten tom na półce z dumą. Zwłaszcza, że wydane toto jest przepięknie (kurdełe tłoczona okładka, taki tani chwyt, a złapał mnie jak pajęczynka).

Autor: Rafał Piernikowski 

 


Brak komentarzy: