czwartek, 11 maja 2023

X-Men. Punkty zwrotne. Upadek mutantów. Claremont/Simonson

 


 

Okazuje się, że jestem złym człowiekiem, co to zabawy nie znosi. Zgredem plującym na nostalgię i malkontentem, a to wszystko (najpewniej) przez recenzowanie. W dupie się poprzewracało od tego krytykanctwa. Skąd ten wniosek? Głównie z internetowych komentarzy fanów X-Men (nie mówię o recenzjach) na temat zawartości tomu „Punkty zwrotne – Upadek mutantów”. Ludzie najwyraźniej cieszą mordy, chłonąc na całego to komiksowe „kiedyś to było” i aż trochę mi przykro mówić, że nie było i dobrze, że już nie jest. Jakbym nie szanował wkładu Chrisa Claremonta (głównie) i Luise Simonson w ogólną historię mutantów, nie potrafię gładko przebrnąć dziś przez te opowieści.

 

 



„Upadek mutantów” to dla odmiany nie jedna, a trzy historie, które rozgrywają się mniej więcej równolegle i z założenia mieszają poważnie w dziejach starszych i młodszych uczniów Xaviera. W „Uncanny X-Men” odwalają się jakieś jazdy z etniczno-amerykańskim w dezajnie pierwotnym złem i podróżami w czasie. Gówniarze z „New Mutants” ścierają się z bootlegową, szczurowatą wersją High Evolutionary, a tradycyjny skład ekipy, znany obecnie nadal jako „X-Factor”, tłucze się z Apokalipsem, a właściwie bardziej z jego jeźdźcami. En Sabah Nuhr głównie patrzy i gada. Różnorodność zapewniona, wszystkie wątki teoretycznie „zwrotne”, a w praktyce?

 

No dobra, w praktyce faktycznie dzieje się tu sporo rzeczy raczej istotnych. Angel stał się Archangelem, Storm wróciła do łask piorunowej mocy, członkowie X-Factor wbili się ponownie w światła reflektorów w obliczu śmierci głównego składu X-Men, a młodzi mutanci pokazali faka przewodzącemu im wcześniej Magneto. Problem w tym, że te wszystkie wydarzenia w narracji narzuconej nawet przez sam tytuł są zepchnięte na drugi plan. Po faktycznej „Masakrze mutantów” z poprzedniego tomu, można by się spodziewać, że faktycznie i tym razem jakiś upadek będzie miał miejsce, a tu dupa w spandeks odziana. Naprawdę ginie tylko jeden młodziak, który (bez obrazy, miłośnicy czołowego lingwisty homo superior) raczej nikogo nie obchodzi. Reszta kolorowej zgrai wręcz podnosi się z kolan, o żadnym upadaniu nie ma mowy, więc ta dramatyczna otoczka była zbędna. Mamy jednak prawdziwe zamieszanie w kociołku dotychczasowego status quo, więc chapeau bas, autorzy. Dzisiaj w Marvelu rzadko to się zdarza.


Tak jak poprzednio zresztą, jeśli w przeciwieństwie do mnie jesteście odporni na ten typ starociowej narracji, w której każda postać podnosząc klapka musi mówić „Podnoszę klapka” i przy okazji wyjaśnić, jaka jest historia tego rodzaju obuwia, to pewnie wam się spodoba. Musicie jeszcze też zignorować tą straszliwą nieporadność (a czasem wręcz głupotę) ulubionych bohaterów. W tamtych czasach doskonała gra zespołowa oznaczała, że troje superludzi daje się ostrzelać laserom, by dopiero czwarty wparował na kwadrat i rozwalił problem wraz z połową okolicznej infrastruktury. Zachowania postaci są często równie niedorzeczne co motywujący je charakter fantazyjnych przygód. Bez jaj, kilka razy faktycznie parsknąłem z rozbawienia – moment, w którym dzielni X-Men postanawiają ofiarnie poświęcić swoje życia w celu powstrzymania złola bez podjęcia nawet minimalnej próby rozwiązania tego problemu w inny sposób faktycznie spowodował u mnie krótki śmiech. Zapomniałem już trochę, że komiksy z tamtych czasów były tak durne, że aż urocze.


Po przebrnięciu przez ten archaiczny, komiczny śluz na powierzchni da się jednak (z pewnym trudem) zapomnieć o przyzwyczajeniach wyniesionych z bardziej nowoczesnych komiksów i choć trochę przypomnieć sobie, co nas wtedy w tych historiach pociągało. Może i brakowało im subtelności, ale jako pierwsze tak otwarcie i dobitnie komentowały kwestie nietolerancji, uprzedzeń i starcia ludzkiej natury ze zwierzęcością. Niektóre wnioski i ścieżki do nich prowadzące nie zestarzały się co prawda zbyt dobrze, ale rozpoczęcie tematu i podtrzymywanie go przez lata jest wielką zasługą autorów tworzących wtedy X-Men. Przede wszystkim jednak – jakby oderwane od rzeczywistości te dzikie, kosmiczne draki nie były – wewnątrz uniwersum udawało się utrzymać sensowny ciąg przyczynowo-skutkowy i bez zgrzytu wbić w jego nurt bohaterów, których losy i relacje nas przejmowały. Gwarantuję to wszystko tu nadal jest, choć bez okularów z mocnym filtrem anty-ramotowym możecie mieć problem, by to dostrzec.

 


 


A no i rysunki, bo bym zapomniał, też staroć. Dokładnie ten typ ilustracji, który z pewnością dostrzeżecie w ramach wystroju na ścianach dowolnego komiksowego sklepu albo knajpy założonej przez maniaka popkultury w wydaniu retro. W ramach tej stylistyki jest to jednak dosyć wysoki poziom, Marc Silvestri i Bret Blevins kreślą tak szczegółowo, że oczopląsu można dostać. U Waltera Simonsona jest nieco bardziej czytelnie, ale przy natłoku dymków wypełnionych obligatoryjną ekspozycją na stronach nadal dzieje się niesamowicie dużo. Mnie to trochę przytłacza, pokraczne sylwetki i niedbale nadłubane ryje czasem kłują boleśnie w oczy, ale udało mi się znaleźć też przynajmniej kilkanaście kadrów godnych wciśnięcia do jakiegoś artbooka wspomnieniowego. Trochę tu jeszcze brakuje do etapu, na którym peleryniarskie rysunki zaczęły trafiać w moje gusta. Jesteśmy jednak na dobrej drodze.


Brać, nie brać? No co to za pytanie, popatrzcie na tę piękną, żółciutką okładkę, na tę twardą oprawę tak doskonale dopasowaną do minimalistycznego wystroju całej serii. Powiedzieliście „A”, powiedzieliście „B”, a może nawet i „C” albo „D”, więc wypada ten nierówny jakościowo alfabet dociągnąć do końca. W moim przypadku sprawa jest jasna, widziały gały, co brały. Spodziewałem się absurdu, spodziewałem się archaicznej narracji wypełnionej ekspozycją i znowu to właśnie dostałem. „Punkty zwrotne” będę jednak wciąż zbierał, trochę masochistycznie, trochę archiwalnie i chyba głównie dlatego, że zajebiście wyglądają na półce. Mogę też, gadając z wtajemniczonymi w zajawkę znajomymi, wspominać nasze własne „kiedyś to było”. Nawet jeśli było kiepsko. 


Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: